środa, kwietnia 23, 1997

NORGE historia przygody (1)

Od razu po przyjeździe do Norwegii rozpoczynamy przygotowania do górskich eskapad. Wiele czasu poświęcamy na znalezienie butli gazowych odpowiedniego standardu (Epi-gas), których ze względu na wymogi bezpieczeństwa nie mogliśmy wieźć samolotem.
Zagłębiamy się w tajniki zasad narzuconych przez Den Norske Turistforening w sieci schronisk turystycznych zwanych `hytte`. Są to m.in.: schroniska ze stałą obsługą i pełnym zaopatrzeniem w prowiant, schroniska bez obsługi (!) a z prowiantem (!!) oraz te bez prowiantu i bez obsługi. Te ostatnie, zamykane są najczęściej na skobel lub w obawie przed wtargnięciem zwierząt na klucz, schowany gdzieś w pobliżu.

Poznajemy podstawy gramatyki normańskiej i znaczną część takowych liczebników, w celu odpowiedniego wypełnienia formularza korzystania z dobrodziejstw hytty (tj. nocleg, pobyt dzienny, używanie gazu, prowiant). Wypełnienie takiego formularza pozwala nie zaprzątać sobie głowy zapłatą, gdyż należność pozostaje skredytowana aż do zakończenia sezonu. Na taki luksus mogą sobie jednak pozwolić jedynie posiadacze karty członkowskiej ichniejszego PTTK-u czyli wyżej wspomnianego DNT. Pozostali zobowiązani są do wrzucenia odliczonej kwoty w kopercie do specjalnej skrzynki.

Zapoznawszy się ze wszystkimi regułami wyruszamy na piękną wyżynę Ryfylke.


8.07.96, wyruszamy ze Stavanger do oddalonego o 45 kilometrów Frafjordu. Spiralne górskie drogi natychmiast przywodzą nam na myśl rejs sprzed tygodnia. Nasi gospodarze z niedowierzaniem przypatrują się naszym w ich mniemaniu gigantycznym plecakom. Obiecujemy dzwonić codziennie (jeżeli tylko znajdziemy telefon). Pytają, czy mamy wszystko, co potrzeba: śpiwór, pastę do zębów, kompas… Jaki kompas? przecież nie jesteśmy baloniarzami - balast nam niepotrzebny. Robią nam ostatnie, jak mówią - pamiątkowe zdjęcie.

Rozpoczynamy wędrówkę po górach niższych niż Bieszczady, lecz szatą graficzną przypominających Tatry. Miejscami trasa prowadzi „schodami”, gdzieniegdzie zaś są rozległe kamienne płaszczyzny zaopatrzone w łańcuchy. Wspinamy się na grzbiet wąwozu, w którego przeciwną stronę wcina się majestatyczny kilkudziesięciometrowy wodospad Mănafossen. Syndrom szalonego fotografika znów nas opanowuje. Filmy kończą się jak kobiety (czyt. rękawiczki). Ale mamy pełno czasu - droga ma nam zająć tylko sześć godzin jak podaje dokładna norweska obrazkowa mapa.

Podążając dalej napotykamy pierwszą hyttę, której oczywiście nie ma na naszej „dokładnej” mapie. Zdziwieniem napawa nas fakt, że jest zamknięta, co może oznaczać, że w tych górach turystów nikt się nie spodziewa. Niedaleko na drzewie znajdujemy dziwną skrzynkę, w której spoczywa książka recepcyjna szlaku. Następne godziny mijają nam na szukaniu czerwonych liter „T” (co w tym kraju oznacza szlak turystyczny) po bezkresnych rubieżach. Idziemy dość stromą górą, porośniętą gęstym lasem od czasu do czasu gubiąc szlak - przypomina to bardziej przedzieranie się przez lasy tropikalne (w oddali słychać głos Tarzana… a nie, to spadająca owca). Jak wiadomo - do pary z tropikalnym lasem bywa zawsze tropikalny deszcz… Gdybyśmy jeszcze cierpieli na brak wody, ale nie: co chwila jakieś bagienko, rzeka albo wodospad… Według naszej dokładnej obrazkowej mapy mamy być od trzech godzin w hycie, kiedy dopiero ukazuje się naszym oczom. Wreszcie kres naszej podróży! ostatnimi siłami robimy pamiątkowe zdjęcia na chwilę przed całonocnym odpoczynkiem.

Rozglądając się jeszcze po raz ostatni przed przekroczeniem progu schroniska zauważamy klasztor (?) wysoko w górach - jak dobrze że nie musimy tam już dzisiaj wchodzić. Rytualne naciśnięcie klamki schroniska nie przynosi jednak żadnego rezultatu, próbujemy dostać się do środka ze wszystkich stron; przypomniawszy sobie zasady panujące w tym kraju w poszukiwaniu klucza penetrujemy wycieraczkę, futrynę, fundamenty, dach; wykrywacz metalu również nic nie daje. Najwyraźniej nieruchomość owa jest własnością prywatną i nic tu po nas. Postanawiamy zaryzykować wspinaczkę do okrytego chmurami klasztoru, by prosić mnichów o pomoc. Docieramy tam po x czasie, reklamując po drodze norweską mapę - obiecujemy sobie, że od następnego dnia będziemy jej używać tylko do higieny osobistej. Mnisi okazują się członkami klubu turystycznego. Norwegów tych ubawia nasza historia o włamywaniu się do schroniska, gdyż miejsce, w którym się znajdujemy jest jedynym schroniskiem w promieniu 10 km (tak twierdzi norweska mapa). Zachwyceni klimatem hytty próbujemy uruchomić baterię słoneczną. Ale trudno się to robi w nocy; instrukcja na dodatek jest po norwesku, i to w jakimś zapomnianym narzeczu, którego nasi tubylczy współlokatorzy nie rozumieją.
Atrakcją sezonu okazuje się nasz barszcz z uszkami, który spożywamy w świątecznym nastroju przy świecach. Następną godzinę prowadzimy mikrokurs wymowy nazwiska naszego politycznego noblisty.

Klimatyzacja (otwarte okno) - kończy się to dla Romka kata(r)stroficznie.
Miłe śniadanie z owcami kończy się bardzo szybko po tym, jak zaczynają się dobierać do naszego sprzętu. Pora wyruszyć w drogę - do następnego schroniska prowadzi czerwony szlak (taki sam zresztą jak w inne strony świata). Wszystkie znaki na niebie, jak i na tej mapie nie pokrywają się z faktycznym stanem - w końcu znajdujemy się na asfalcie. Ale wtopa. Po czym łapiemy stopa. Żeby nadrobić stracony czas, próbujemy zaatakować mapę od północy: przejeżdżamy 70 km stopami (szczegóły naszego autostopowania w specjalnym reportażu).

Pokonując na przełaj serpentyny dochodzimy do sielskiej wsi położonej pośród zielonych łąk. Jedynym naszym marzeniem staje się przed wyruszeniem na szlak wypicie mleka prosto od norweskiej krowy. Z nadzieją udajemy się do pobliskiego domostwa.
-God dag (norweskie dzień dobry).
-God dag - odpowiada chłop z zaskoczoną miną.
-Milk?
-Hm?
-Milk… Milch?
-He? - dobrze, że wciąż stoi i chociaż stara się zrozumieć.
-Mleko? - zagaduję z nadzieją na agenturalność rozmówcy.
-Aha… - uprzejmie zauważa, że i tak nic nie zrozumiał.
Dyskusja staje w martwym punkcie. Po wykorzystaniu wszystkich możliwych kombinacji czasowników `kaufen’ i `buy` wyciągam pieniądze nieśmiało artykułując:
-Mjölk…?
-A! Melk! Ychy… - melk - potwierdzenie zdaje się znaczyć: `no i co, że mleko?` Chłop zaczyna kojarzyć fakty i spojrzawszy na pieniądze udaje się do swej chaty. Nastaje czas podniecającego oczekiwania, za chwilę norweska krowa odkryje przed nami swe tajemnice. Chłop zadowolony, że właściwie zrozumiał przybyszów przynosi nam mleko… w kartonie (jedyne 10 koron - cena jak w sklepie).

Mleko wyzwala w nas takie zasoby energii, że postanawiamy część jutrzejszej trasy przejść jeszcze tego wieczoru. Optymistyczną zachętą jest możliwość spędzenia nocy w schronisku, co w istocie udaje nam się późno w nocy: hytta okazuje się równie otwarta, jak jej mieszkanki (dane osobiste znane autorom).

Michał i Romek [opublikowane w pogodno.exe vol. 2]