niedziela, kwietnia 23, 2000

NORGE historia przygody (2)

Nasza przygoda z auto-stopem zaczęła się dość przypadkowo – od pobłądzenia na szlaku. Oto już po dwóch dniach pobytu w górach opuściliśmy je bardzo niechcący. Korzystając z faktu, że doszliśmy do asfaltu, zdecydowaliśmy się kontynuować wędrówkę w miejscu odległym o przeszło 70 km. Niestety nie wiedzieliśmy, że w Norwegii oprócz urzędników nie biorą tylko stopy. Zeszło kilka godzinek w rowie.

Pierwsi, którzy nas podwieźli byli całkiem mili (jako że nie wypada pisać o nich źle przemilczymy fakt, iż jeden z nich ślinił się na nasze plecaki i był sierściuchem). Następny był Arab (chyba eunuch); wiózł nas krótko, ale i tak zestresowało nas łapanie jego jajek walających się przy tylnej szybie. Dobra muzyka, dobry niemiecki volkswagen – salonka i niesamowita górska droga – i oto chodziło w „Easy Raiderze“! Od naszego kierowcy nauczyliśmy się na pamięć, że mamy dbać o samochód jego ojca jak o własną matkę – powtarzał nam to na każdym zakręcie drogi; a że droga była kręta, nie mówił nic innego.

Na Norwega z krwi i kości trafiliśmy pod koniec dnia: gfnhhj&y#i8fior5896trhjfiohjtrge[asryja#r89hjtrh@itjh™iot86958h89th890try – zagaił wesoło, po czym dodał – fghef[ariogerj©gio-sdovs[dr[fwew2. Naszą ripostę „jeg snakker ikke norsk” (nie mówię po norwesku) skomentował krótkim – aha. Mimo to, już po chwili mogliśmy dalej delektować się śpiewną mową wikingów.


Po powrocie z gór mieliśmy tydzień na przygotowania do następnej wyprawy. Całe dnie spędzaliśmy w bibliotece i kserowaliśmy mapy, chętnie donoszone przez bibliotekarki (dane osobiste znane autorom). Naszym gospodarzom sen z powiek spędzała myśl, że niby po co nam mapy miejsc, gdzie Mikołaj ma swoją letnią rezydencję, a zza góry wystają wojska radzieckie. Tak daleko nie dotarł nikt z ich rodzin w sześciu pokoleniach.

Pierwszy etap – podróż ze Stavanger do Bergen – bułka z masłem! raptem 120 km, wg. naszych obliczeń jakieś dwie godziny. W rzeczywistości ten krótki odcinek jest bardziej najeżony przeszkodami, niż Lotus Turbo Challenge II na Amidze – promy, płatne autostrady, szesnastokilometrowe tunele pod morzem, Łysek z pokładu Idy, roboty drogowe i sześć godzin z życia wierciarza naftowego.

Bergen – piękne miasto – tylko jak z niego wyjechać. Dwa razy próbowaliśmy, zawsze kończyło się w centrum. Bergen, tak jak Rzym, otoczone jest siedmioma wzgórzami, więc może dlatego prowadzą doń wszystkie drogi.


W przeciwieństwie do znanego serialu telewizyjnego zmierzaliśmy na północ. By osiągnąć cel zrezygnowaliśmy nawet z odbicia do norweskiej stolicy. Dnie stawały się coraz krótsze, posiłki zresztą też.

Niekończący się dwugodzinny rejs w towarzystwie Azjatów… i ich aparatów - zaowocował nowymi znajomościami… z Polakami. Ci chętnie zgodzili się nas podwieźć. Gdy tak jadąc wymyślali, czego to sobie nie kupią na weekend, sprowadziliśmy ich na ziemię – był już piątek po 16 i aż do poniedziałku mogli w Norwegii kupić tylko sok i mleko. Przed nimi stanęło widmo trzech nocy bez ułańskiej fantazji.


Co jakiś czas musieliśmy zadzwonić do naszych gospodarzy, by podać swoją pozycję (taki telefoniczny GPS – kierunkowe wskazywały coraz odleglejsze strefy czasowe), a Iza, kuzynka Romka, dawno przeszła z lokalnej mapy na atlas świata.
Zmierzaliśmy dalej na północ. Najwyższą drogę północnej Europy pokonaliśmy z Holendrami w iście indyjskich warunkach. Transporter Mercedes-Bęc w swoim przepastnym luku bagażowym mieścił wszystko, co ci dwaj Holendrzy wyrzucili w całym swoim życiu. Mimo to znalazło się jeszcze sporo miejsca dla nas dwóch – wyrzutków Europy. Postanowiliśmy, że następny raz przybędziemy do Norwegii takim właśnie samochodem.

Na trzy dni zniknęliśmy z samochodowej mapy Norwegii (o tym w następnym odcinku). Długotrwałe schodzenie z lodowca skrócili nam – świeżo upieczonym zdobywcom najwyższych szczytów Skandynawii – Ostniemcy. Wśród pokładów Renault Espace znalazł się i jeden dla nas (schemat i przebieg abordażu na stronach NASA w internecie). Z czym myśmy stamtąd nie wyszli – z rodzynkami, z ciasteczkami, z radioodtwarzaczem, z dmuchanymi poduszkami… nie, przepraszam – poduszki były na wyposażeniu wahadłowca; a radiootwarzacz to nie? Na odchodnym usłyszeliśmy „Auf Wiedersehen” i zapytanie, jak to się mówi po holendersku. Skąd u diabła mieliśmy wiedzieć? Przecież jesteśmy z Polski! - A, Poland! No Holland! – zaskoczył szkop, a przecież nie miał już radioodtwarzacza. – A, przyjaciół tam mamy (no my w Niemczech też, w końcu skąd bierzemy te radioodtwarzacze).

Szliśmy do zmierzchu, potykając się o komary wielkie jak krowy. Przy nocnych próbach ich eksterminacji omal nie puściliśmy namiotu z dymem. Już wracamy; kierunek południe. Góry, tundra, do najbliższej osady 60 km. Kierowcy patrzą na nas jak na ufoków, bo spotkanie dwóch rozbitków bez auta przechodzi ich pojęcie. Skończyło nam się jedzenie, zresztą był to czwartek, w kioskach ukazał się nowy numer Playboya, co zmotywowało nas do najszybszego wydostania się stamtąd. Rzucanie się pod koła dawało marne rezultaty; chodzenie nago poboczem też. Zaczęliśmy łapać stopa w obie strony, co jeszcze bardziej zdezorientowało kierowców. Na zbawienie nie trzeba było już jednak długo czekać. Z opresji wybawili nas jak zwykle obcokrajowcy – tym razem Austriacy. Oburzeni szym długim czekaniem na asfalcie, pozwolili nam zapodać lodówkę. Samochodowa lodówka szybko stała się jednak pusta i byliśmy zmuszeni skorzystać z ich zaproszenia do przydrożnej restauracji (cena obiadu przekraczała budżet naszej wyprawy). Austriacy popełnili jednak karygodny błąd, wysadzając nas o 100 m za wcześnie. Gdy się zorientowali, nie było jeszcze za późno, nasze sylwetki znikały akurat na horyzoncie. Ku przerażeniu przechodniów porwali nas z deptaka i podwieźli te pozostałe 50 m.

Na kolejnym postoju szybko staliśmy się popularni. Cztery razy przeleciała nas motocyklistka-harleyówa (dane osobiste znane autorom). Nasz kolejny kierowca, mając za sobą długą drogę, non-stop ziewał. Przywiązaliśmy mu głowę do oparcia, by nie wykłuł sobie oka dźwignią zmiany biegów. Mój Boże, ileż to razy Michał lał go po pysku! W jednej z nielicznych chwil świadomości opowiedział nam, jak to w pokonywanym właśnie przez nas tunelu rozbił się autobus Szwedów (to nie było volvo ani scania – Szwedzi byli w środku). Zaczęliśmy wreszcie przypuszczać, że jego toyota ma autopilota, bo to niemożliwe, by przejechać 150 km w śpiączce.

W porównaniu z poprzednim, normalny wydał nam się nasz ostatni kierowca, którego jedynym odchyłem był fetyszyzm (wymienił z Romkiem obrożę na pejczyk). Albinos miał podobną fascynację, jak harcerze z Pogodna – koszulki okolicznościowe. Strasznie żałował, że nie mógł być na zlocie nosicieli [koszulki Pogodna], ale to było później. Przemycał koszulki przez płatne autostrady jak Al Capone whisky za czasów prohibicji. Miał ich pełno w całym samochodzie. Gdy już mu zapchały silnik, musieliśmy dokończyć podróż na piechotę.

Michał i Romek [opublikowane w pogodno.exe vol. 7]