poniedziałek, sierpnia 25, 2008

NORGES LOVER (16) Mango & Hasz

Przeczytałem, że mango to najbardziej zjadany owoc na świecie. Z taką pestką? Ja uchodzę za dziwnego, bo wcinam całe gruszki, jabłka, natki truskawek, czasem, ale to już zupełnie niechcący, w małpim szale, wiadomo, pestkę wiśni. Ale żeby zaraz całe mango?


Ceny ropy, gazu i żywności „poszły do nieba“, jak miał rzec prezydent Korei Południowej. Skoro ceny umarły, wszystko jest za darmo, pomyślałem. Dzięki podarowanej mi przez państwo samotnej nocy w celi, zrozumiałem znaczenie kolejnego norweskiego idiomu.

Mimo wszystko, wciąż radzę kraść prezerwatywy, o czego zasadności zapewnia powiedzenie „kradzione nie tuczy“. To jeśli ktoś akurat koniecznie musi użyć prezerwatywy. Bo jak wyczytałem w jednej z publicznych toalet, „knulle med kondom er som å spise sjokolad med papiret på“. Niechęć Norwegów do prezerwatyw owocuje tym, że według raportu Durexa w chorobach przenoszonych drogą płciową ustępują tylko Tajom (od których zresztą głównie się zarażają).

W myśl powiedzenia „z deszczu pod rynnę“ sprawdziłem loty do Bangkoku. Zbierając na bilet, układam wciąż na półkach pieluchy. Nabieram przy tym kompetencji społecznych, wiem już na przykład z opakowań, że nośność pieluch jest podawana w kilogramach.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie rozkminiał nazw. I tak, pieluchy noszą tu nazwę „Libero“. Zastanawiam się, jakie by były inne nazwy w tej samej sportowej serii. Prezerwatywy „Obrońca“, tabletki 72h - „Bramkarz“?

Na produktach są tutaj często gry logiczne i łamigłówki. Np. „znajdź 10 szczegółów różniących opisy produktu“, no bo jak inaczej wyjaśnić opis po duńsku, norwesku i szwedzku? Trudniejsze jest sudoku w gazetach. Okazuje się, że wiedzieć, jak jest „7“ na trzy litery, to wciąż za mało, żeby je wypełnić.

Śmieszy mnie tutaj wszelka odmiana „być“. „Był“ to „ble“, „będzie“ - „blir“. Autorstwo słów „Byliśmy, jesteśmy, będziemy“ przypisują tu pewnie Tonny'emu Blairowi. A słynne „być albo nie być“ Hamleta po norwesku to pewnie „bla bla bla“.

Pomyślałem o nowym esperanto. Wygląda jak norweski, a jest zrozumiałe dla Polaków. Na przykład: Damsk-mensk relasjoner (Język taki nie ma zupełnie sensu i stąd właśnie porównanie do esperanto). W zapisie tego nie widać, ale fonetycznie języki nasze mają wiele podobieństw. Na przykład „rs“ wypowiada się z założenia jak nasze „sz“. I tak „norweski“, czyli „norsk“ brzmi dokładnie jak by po polsku mniej grzecznie zacząć mówić „Ależ kochanie, przecież...“

I podobnie, haszysz to „hasj“. Wygląda śmiesznie; ale żeby tylko tak wyglądał... Zaraz, zaraz. A może to, co kupiłem pod dworcem, to był prasowany rabarbar? Dlatego dżem rabarbarowy po otwarciu wydawał jakoby intensywny zapach haszyszu.

piątek, sierpnia 15, 2008

NORGES LOVER (15) I. Kant: „Get no satisfaction“

Powinienem brać nadgodziny za czytanie korespondencji na korytarzach. Nie, nie, wcale nie jestem wścibski. Tutaj jest tylko taka praktyka, że jak się do kogoś napisze kartkę, to kładzie się ją pod drzwiami albo wciska tak, żeby każdy mógł przeczytać. No a kiedy widzę tekst, mam powody podejrzewać, że to do mnie - od klienta, któremu powinienem dostarczać gazety. Nie raz tak było, choć częściej stawałem się mimowolnym świadkiem czyjejś prywatnej korespondencji. I tak, jak każdy, mogłem przeczytać, że jej było dobrze i dziękuje, i że odezwie się, jak tylko Czesław (po ichniemu to było Christian) znów wyjedzie w delegację.

Albo jedna studentka pisze drugiej na drzwiach, że to nie jej wina, iż ta jest dziewicą. Wiadomo, temu to ponad wszelką wątpliwość winni są mężczyźni!

Na dworcu dopadł mnie akwizytor jakiejś podróby viagry. Też coś, żeby tak w biały dzień, do czego to doszło! Chciał się umówić na spotkanie, by omówić „moją sytuację“ (!) - tak to nazwał! Na koniec jeszcze wcisnął mi wizytówkę. Ciekawe, jaki bałwan to kupi - z taką nazwą („Manpower“).


Ja, po ubiegłorocznych perypetiach wieku średniego, nie mam już co narzekać. Spotykam tu wiele przemiłych kasjerek - a mam już na nie stały sposób. Po pracy robię szybkie zakupy i przy kasie pytam o największy rozmiar prezerwatyw. Wystarczy wtedy stwierdzić, że nie, no nie, że to za małe, a kasjerka już sama przejmie inicjatywę. Nad ranem nękany jej skonfudowanym spojrzeniem wyjawiam, że te prezerwatywy to ja wysyłam dzieciom w Afryce. I wtedy jest już moja, bo wielkie to mężczyzna musi mieć przede wszystkim serce.

Czy dzwonią następnego dnia, nie wiem. Trzeba by zapytać panią w zachodniopomorskim Urzędzie Marszałkowskim, do której numer im podaję (a niech się cieszy, że inwestorzy walą drzwiami i oknami).


Przy kasach znalazłem idealne lizaki na podryw. Tutaj pomyślą o wszystkim. Ale nie mogę zdradzić koncepcji - w końcu część targetu umie już czytać! Powiem tylko, że noszę je zawsze przy sobie, także już takie napoczęte, żeby w razie potrzeby oszczędzić lizania.

Nadchodzi czas narodzin mojej żony, jeżeli pójdę w ślady Helmuta Kohla, który wziął niedawno ślub. Ślub wziął także kapitan wicemistrzów Europy, Michael Ballack - z kelnerką, która z początku nie zwracała na niego uwagi. Z tym źródłem inspiracji wyszukałem sobie własną kelnerkę - Szwedkę. Absolutnie nie zwraca na mnie uwagi - wszystko idzie więc zgodnie z planem!

Ale tak naprawdę to ja wciąż czekam na tę jedną jedyną, która mi zaśpiewa: „do pracy nie mogę puścić cię, nie, nie, tam tyle kobiet i każda w myślach gwałci cię...“ (wiadomo, pani Larsen i blokująca windy ekipa „Obcych“). Któregoś upragnionego dnia klatka, do której wejdę, okaże się złota...