piątek, lutego 15, 2008

NORGES LOVER (2) Joe Pesci się z moro nie pieści

Premier TUrSKi (niestety nie ten od Holland) zaproponował zniesienie obowiązku meldunkowego, co ma zmniejszyć biurokratyzację państwa. I znów Polakom gratulujemy pomysłów na żywca. Podpowiadam, że biurokratyzację państwa najskuteczniej będzie ukrócić poprzez - likwidację państwa. W Norwegii jest bardzo ścisły obowiązek meldunkowy, mają także pojedynczy numer identyfikacyjny (jak nasz projektowany PESEL2), a nie wiąże się z tym żadna urzędnicza hydra. Przeciwnie - załatwienie formalności przy osiedleniu się tutaj to chwila. Są nawet polskojęzyczne formularze (może by więc i u nas wprowadzić język polski w urzędach?)

No, ale bez zbytnich pochwał. Nie obchodzi się tu bez dziwactw. Podczas meldunku w urzędzie pani wypytała mnie dokładnie, gdzie mieszkam i jak do mnie dojść - które piętro i które drzwi w drodze ze schodów. Czekałem, nie gasiłem nocnej lampki a na klamce zawiesiłem butelkę szampana. Nie przyszła. Okazało się, że w ten sposób opisuje się tutaj miejsce zamieszkania, bo zwyczajne numery mieszkań funkcjonują rzadko. Zgodnie z promowaną dopiero normalizacją numerów mieszkań, wchodzą numery składające się z litery i czterech cyfr. Dwie pierwsze to piętro, dwie kolejne - numer drzwi, od lewej, licząc od schodów (albo wejścia do budynku), zgodnie ze wskazówkami zegara. Zasada numeracji nadana jest więc urzędowo, ale bazuje na opisie mieszkańca, który zamawia sobie etykietkę do naklejenia na drzwi. Nie dziwi więc, że platońskiemu światu idealnych numerów mieszkań odpowiada absolutne zamieszanie w praktyce. Wystarczy, że mieszkaniec nie zrozumie instrukcji. A że w czytaniu tekstów Norwegowie wypadają w teście z Pizy za Polakami, wygląda na to, że na moim piętrze tylko ja będę miał poprawny numer mieszkania.


Po mojej przygodzie z czekaniem na panią z urzędu zrozumiałem, skąd w tym mieście tyle świateł świecących się całe noce. To, co tak bardzo urzeka tutaj nocnych przechodniów, okazuje się być tragedią wielu samotnych dusz. Może jest to więc jednak podła urzędnicza hydra żerująca na biednych, naiwnych imigrantach? Tak czy owak, doświadczenie to nauczyło mnie na pewno jednego: nie zadawać tutejszym dziewczynom pytania „Gdzie mieszkasz?“ Ani się obejrzysz, a spędzisz z nią pół życia zanim uda ci się ją pocałować. Tak, szanta ze słowami: „Weź ją, bracie, nie czekaj - wyjaśnisz potem“ musiała powstać w Norwegii.

Mój pierwszy raz jako kelner. Mistrzyni ceremonii z miejsca skwitowała mnie krótkim: „You are funny“. Wydało mi się to nieco podejrzane, skoro jeszcze nawet nie zdążyłem się odezwać. Ale nie miałem jak zareagować, bo przecież nie miałem pod ręką pompki (widział ktoś kelnera z pompką?)

Dopiero oglądając po kilku dniach „Seks w wielkim mieście“ z norweskimi napisami, zrozumiałem, co miała na myśli. Mam czapkę polskiej marki Moro, a 'moro' po norwesku to właśnie 'śmieszny' (znam nawet jednego Polaka, który uważa, że moro jest śmieszne - ale nie miałem pojęcia, że u podstaw jego sądu leży wnikliwa analiza lingwistyczna!)

Następnym razem nie dam się zaskoczyć. Niech tylko wykuję norweskie napisy z niezapomnianej tyrady Joe Pesciego w „Chłopcach z ferajny“: 'Tell me, what'ya mean... how funny I am... what makes me funny?'.

Kelnerowanie to czasem tylko i do północy (tzw. podryw „na Kopciuszka“). Za to od 2-3 w nocy - roznoszenie gazet. Idąc tak lub jadąc rowerem do pracy, mijam ludzi grzebiących w śmietnikach. No tak - „chleb musi być wypieczony“.

Niedoszły absolwent UAM w Poznaniu - Instytut Fizyki na Morasku (to chyba będzie „śmiesznostka“ po norwesku)