wtorek, lipca 15, 2008

NORGES LOVER (14) Gang Wallsena

Trzy do siedmiu razy dziennie chodzę przez cmentarze (to tutaj skrót powszechny). Czasem się nawet przyjrzę, jak kto poukładany, i nic zaskakującego: jak w mieszkaniach - bez żadnego klucza. „Taki bałagan trochę jest, bałagan“, jak by to ujął Halama.


Uniwersytet Stanforda miał kiedyś ustalić, że 85% pieniędzy, jakie człowiek zarabia, to wiedza o ludziach. Niezbyt właściwie to do tej pory rozumiałem, teraz wiem już jednak, że prawdziwy sens tych słów pojęła STASI.

Zaczęło się o tych swingersów spod czwórki. Potem rozpoznałem na moim osiedlu członkinię rady miasta [a bywa w niej (w członkini to nie wiem, bo jeszcze nie obejrzałem nagrań, ale w radzie miasta) - raptem kilka osób]. Gdzie indziej dziennikarkę jednego z tytułów, które roznoszę. Teraz rozpracowuję, czy na moim osiedlu nie mieszka jeden członek 5-osobowej komisji ds. zakupu myśliwców. Zresztą, nie zdziwiłbym się, gdyby mieszkali tam wszyscy członkowie tej komisji.


W naszych bazach jednym ze sposobów na określenie gdzie ktoś mieszka, jest podanie przy jego nazwisku litery H (prawo) lub V (lewo). Zdziwiło mnie, kiedy to samo zacząłem dostrzegać przy nazwiskach publikowanych w prasie. Normalnie w treści artykułu. To już jednak przesada, pomyślałem - pisać w gazecie, po której stronie schodów ktoś mieszka! Już i tak za dziwne uznałem opatrywanie imieniem, nazwiskiem i pełnym adresem publikowanych pytań czytelników albo sylwetek jubilatów. Tych skrótów okazało się jednak być więcej. H i V rzeczywiście odnosiły się do prawa i lewa, ale w sensie politycznym, bo w prasie te literki oznaczają partie. Dobrze, że sprawa się wyjaśniła, bo miałem jeszcze drugą teorię, według której 'H' oznaczałoby 'homofil'. Gdybym wyznał, co zgadywałem przy 'V', uznano by mnie dopiero za zboczeńca.

Muszę sprawdzić, czy kiedy prasa pisała o De Rossim z reprezentacji Włoch, podawano w nawiasie 'V'. Bo jak się okazuje, przed ćwierćfinałem z Włochami trener bramkarzy Hiszpanii powiedział Ikerowi, że De Rossi nigdy nie kopie karnych na prawo. I to się sprawdziło, otwierając Hiszpanii drogę do mistrzostwa.


Kiedy zimą dostałem książkę telefoniczną, wiedziałem już, że szykuje się habilitacja. Nie będzie jednak tak łatwo, jak z doktoratem na szwedzkiej książce. Postawiłem główną tezę, że w jednym mieszkaniu trudniej tu znaleźć rodzinę albo małżeństwa niż niespokrewnione i niespowinowacone ze sobą osoby o tym samym nazwisku.

Z pomocą przychodzi też strona tutejszego centralnego urzędu statystycznego, na której można sprawdzić, ile jest w Norwegii osób o danym imieniu lub nazwisku.

Najczęstsze nazwisko w Norwegii to Hansen. I na liście najczęstszych nazwisk pierwsze 12 miejsc zajmują te kończące się na '-sen'. Oznacza to po prostu syna, jest to tzw. 'patronim' (czy po rosyjsku 'otcziestwo'). Hansen - syn Hansa, Larsen - syn Larsa itd. W Szwecji jest podobnie, tyle że końcówka brzmi '-son' (i dlatego sugerowałem, że Henrik Larsson może być wnuczkiem pani Larsen z Oslo). Komu jak komu, ale Polakom nie trzeba tego tłumaczyć, w końcu też mamy swojego '-syna'.

Pierwsze na liście najczęstszych nazwisko, które nie kończy się na '-sen', to Berg - na 13. pozycji. Przedstawia ono drugi typ nazwisk w Norwegii, utworzonych od nazw miejscowych. I właściwie są to dwie główne grupy i sposoby tworzenia nazwisk. Jeszcze w 20. wieku było tu bowiem tak, że odnośnie danej osoby stosowało się imię, patronim i nazwę miejscowości, która stanowiła dodatkowo adres. Pewien Lars ze wsi Vik mógł więc mieć syna Torbjørna i ten nazywał się Torbjørn Larsson Vik. Jeśli się przeprowadził do wsi Berg, nazywał się już Torbjørn Larssen Berg. Od kiedy w 1923 r. zaczęto normalizować prawo w zakresie nazwisk, jedni zostali przy samym patronimie, a inni zachowali tylko nazwę swojej miejscowości. Rzeczywiście więc, łatwiej będzie znaleźć krewnych wśród mieszkańców jednej wsi, niż wśród wszystkich osób, których ojcowie mieli takie samo imię.

Na szczęście w tych czasach nie można było jeszcze mieć dwóch ojców, bo system byłby przekomplikowany. A już i tak przez tak ograniczoną pulę nazwisk, często stosuje się nazwiska podwójne. Ale wcale niekoniecznie w przypadku par. Zdarza się bowiem tak, że rodzice mają własne nazwiska, za to ich dzieci noszą oba. Na razie zauważyłem to tylko u dziewczynek (jedyny wyjątek to mój pośrednik nieruchomości, ale on jest metroseksualny).


Jedna z mijanych przeze mnie tabliczek na drzwiach głosi, że mieszka tam Williams (może Robbie, a może i siedzi bezczynnie, tego nie wiem). Ciekawe, jak by się nazwała Karolina Gruszka, gdyby wyszła za takiego Williamsa. Karolina Gruszka-Williams? Zawsze to lepiej brzmi niż Klaps, chociaż to drugie jest mniej obce i ma bliższy związek z branżą. A Cichopek, gdyby tak zdążyła się wżenić w samego Gregory Pecka? Katarzyna Cicho-Peck?

Myk w ten deseń wykonała pewna Szwedka, która odkryła, jak uchronić się przed upokorzeniem, że któregoś dnia jej małżonek sięgnie po viagrę. Wybrała prawdziwego twardziela, przyjąwszy jego nazwisko: Berliner-Mauer.


Wypada pożegnać się jakimś znajomo brzmiącym nazwiskiem. Niech będzie jeden z mieszkańców akademika, gdzie rzucam gazety (a to się rodzina ucieszy, jak wyskoczy w googlu),

Chiu Way Mickey!