sobota, października 25, 2008

NORGES LOVER (18) Ostatnia polka w Oslo

Bono na koncercie w Glasgow - Ilekroć klasnę w dłonie, w Afryce umiera jedno dziecko! - No to przestań klaskać skurwielu - odpowiada tlum. Cokolwiek w Glasgow krzyczał tłum do Cyndi Lauper, po paru dniach odwiedziła Oslo, aby nie dać nawet jednego bisu. Zupełnie ją rozumiem.

Zanim udało mi się spocić, byłem już cały mokry od piwa, jakie na mnie wylali ledwo trzymający się na nogach sąsiedzi. Ale nie żeby tak szaleli. Oni się tylko chwiali. Ci tutaj to na pewno nie są potomkowie Wikingów - ktoś ich musiał podmienić w kołysce.

Parę miesięcy wcześniej nauczyłem się czegoś nowego, i to po trzykroć. Raz - jak to jest, spóźnić się na głównego wykonawcę. Dwa - jak to jest mieć miejsce siedzące na rockowym koncercie, gdzie na pustą w połowie płytę cię nie wpuszczą. I wreszcie, jak to jest, cieszyć się, że nie jest się na płycie. Patrząc tak na nich z góry nie mogłem uwierzyć, że ci ludzie nie mają krzesełek. Totalny bezruch, podczas gdy Nick Cave i jego Złe Nasiona wywijały na scenie jak młoda hipisowska kapela.

Znając tutejszą publikę, pocieszam się, że przepuściłem tyle innych koncertów. Smashing Pumpkins, The Cure (jedno z nich na pewno dwa razy), PJ Harvey, Katie Melua ze dwa razy, Iron Maiden, Bruce Springsteen, QOTSA 2 razy. Foo Fighters zapełnili cały otwarty basen (cwany sposób włodarzy miasta, by wywindować statystyki odwiedzin basenu, zamkniętego przez całe lato).

Do tego w operze była Nicka Cave'a była PJ Harvey, była. Kiedy zaś Tom Waits z własnej nieprzymuszonej woli zaproponował operze, że zmodyfikuje swoje tournee (wydarzenie rzadsze od komety), jej szefostwo kazało mu się przypomnieć w przyszłym roku!

A przecież Norwegia to jedyny kraj na świecie, gdzie Waits osiągnął pierwsze miejsce na liście przebojów. W pierwszą sobotę maja odbywa się w Oslo „Bieg Toma Waitsa“. Jak można łatwo zgadnąć, polega on na tym, że biega się od pubu do pubu.


Ja w kwestii sportu staram się jednak wypełniać własne standardy. Kiedyś zasypiałem w szkole gdzie popadnie, i nie ominęło to lekcji wf-u. Tutaj więc pewnej nocy wpadłem na drzwi, kiedyś niemal wparowałem do czyjegoś mieszkania, schodząc ze schodów piętro za wcześnie. Idąc zaś do pracy w nocy, regularnie spadam z krawężników i raz wpadłem na latarnię. Tom byłby ze mnie dumny.


Moja fobia do wózków dziecięcych ma się tutaj jak suspens u Hitchcocka - wybuchła, gdy odwiedziłem kino, a tam ze 100 wózków na raz, jakieś kino dla matek, i odtąd narasta z każdą nocą w pracy. No bo, jak klient postawi taki wózek przed drzwiami, akurat na trasie lotu, to ja mam tu istny cyrk Skalskiego. Bez „dywizjonu z czystą“ trzy (razy), to się gazetą tak nie da wykręcić, żeby trafiła pod drzwi. Może twórcy „American Pie“ podpowiedzieliby mi, jak przelecieć taki wózek.

A, i spotkałem postać z Dilberta. Robi się coraz bardziej znajomo. Na imię ma Aslak, a przypomina dilbertowskiego Asoka. To, że podobnie się pisze, to jeszcze nic przy tym, jak się wymawia! I on tak do mnie mówi:
- Znasz innego Niemca?
- A co, jesteś Niemcem?
- Nie, ja? Czemu?
Aha, czyli wziął mnie za Niemca. Co było dalej, łatwo zgadnąć - do pracy przyjechałem rowerem, pompka była więc na wyciągnięcie ręki.

Pora się stąd powoli zabierać. Zbyt często łapię się tu na śpiewaniu waitsowskiego „I'm lost in the bottom of the world“.