czwartek, grudnia 31, 2009

NORGES LOVER (42) Come on in p*** lovers!

Przez 10 miesięcy 2008 r. po norwesku nie mówiłem wcale. W pracy przy gazetach standardem jest angielski - zatrudnia się tam ludzi ze stu nacji. Przez kolejne 10 miesięcy pobytu w Szczecinie raz pogadałem po norwesku, odkrywając, że coś tam jednak umiem. Była to pogawędka z nowym ambasadorem Norwegii w Polsce. Nie wiem, czy po ostatnim odcinku zostanę dobrze zrozumiany, ale... spotkaliśmy się na polu golfowym.

Będąc znów w Oslo od września, zmuszam się, by mówić wyłącznie po norwesku. Inaczej nie dostałbym pierwszego zmywaka, i drugiego, i kolejnego. A co za tym idzie, nie podrasowałbym języka na tyle, by ktoś zaryzykował sadzanie mnie na kasie.

A jest to nie lada wyzwanie szczególnie tam, gdzie jeden zakup trwa kilka-kilkanaście minut. Tu nie da się nie pogadać z klientem. I w ten właśnie sposób najszybciej uczy się języka. Mój zasób słownictwa i znajomość reguł wzrastają w postępie geometrycznym. Po dwóch miesiącach na kasie łapię się już w liczebnikach, a jest to, jak rzekł pewien doktor z Viadriny, rzecz najważniejsza w nauce języków.

Nie inaczej nauczyłem się niemieckiego. Co z tego, że całą maturę miałem po niemiecku a na studiach mogłem pisać referaty o życiu seksualnym dzikich, kiedy nie potrafiłem dogadać się z ludźmi na ulicy. Latem 2000 r. problem ten rozwiązała praca w księgarni.

Zanim to tutaj nastąpi, muszę kombinować. Skoro nie da się ukryć, że jestem obcokrajowcem, przyjmuję czasem strategię „na Szweda“. Używam po prostu kilku typowych szwedzkich zamienników, jak inte zamiast ikke („nie“). Traktują mnie wtedy pobłażliwiej. Gorzej jednak, gdy trafię na Szweda, a on się rozgada. (Lepsza, wiadomo, Szwedka w ramionach, szczęśliwa, że spotyka krajana...).

Ogólnie przebywanie ze Szwedami niedobrze wpływa na mój poziom norweskiego. O ile już ich zrozumiem (bo jest ciężej), nie wiem, czy dane słowo występuje tylko w szwedzkim czy jest jako tako wspólne. I potem rzeczywiście mówię do Norwegów po szwedzku, tyle że bezwiednie. Tak jak ze słowem präsis, znaczącym „dokładnie“. Wiem, że norweski odpowiednik to akkurrat, ale nie bardzo mi pasuje. Wiadomo, po polsku kojarzy się przekornie - najczęściej używamy go powątpiewając.


Czasami biorą mnie więc za kobietę w ciele mężczyzny, gdy na pytanie otwarte odpowiem „tak“ lub „nie“. Częściej wychodzę na gbura, bo przytakiwanie wydaje mi się ogólnie mniej bezpieczną strategią. I co miałem odpowiedzieć, jak podeszła taka do kasy i zapytała: - - Masz pasożyty? No nie wiem, czy chodzi o coś, co mamy mieć na stanie i sprzedawać, czy może to pytanie kontrolne zanim mnie zaprosi na kolację?

Na razie tylko kasjerki dostają numery telefonów od klientów, ale myślę, że kolacja u klientki to już tylko kwestia czasu. W końcu mógłbym jej przynieść kiść plastikowych toreb. Klienci mają fioła na ich punkcie. Wydaje taki tysiące na słodycze, a darmowe reklamówki zgarnia szyją i łokciami... Mieliby jeden wózek towaru, drugi reklamówek, gdyby tylko nie szkoda im było tracić na chwilę kontroli nad monetą 10 koron.

Nasze rozmowy są więc (skąd ja to znam) monotematyczne. Co drugie słowo, jakie od nich słyszę to „torba“, po norwesku pose - wymawiane puuuuse. Czasem wyjdę więc przed halę, by sprawdzić, czy aby nie nagania do niej Chet z filmu Od Zmierzchu do Świtu:
All right, pussy, pussy, pussy! Come on in pussy lovers! Here at the Titty Twister we're slashing pussy in half! Give us an offer on our vast selection of pussy, this is a pussy blow out! All right, we got white pussy, black pussy, Spanish pussy, yellow pussy, we got hot pussy, cold pussy, we got wet pussy, we got smelllllllly pussy, we got hairy pussy, bloody pussy, we got snappin' pussy, we got silk pussy, velvet pussy, Naugahyde pussy, we even got horse pussy, dog pussy, chicken pussy! Come on, you want pussy, come on in, pussy lovers! If we don't got it, you don't want it! Come on in, pussy lovers!

sobota, grudnia 26, 2009

NORGES LOVER (41) Łapka zwana Rysią

W ciągu kryzysu nastąpił tutaj spadek rynku reklam o 17%. Ale tym lepiej ma się reklama wkładana do gazet, przed którą nie da się zabezpieczyć. Ponieważ i to jest płatne ekstra, można liczyć, że kryzys nie przełożył się na sytuację roznosicieli. Wokół reklamy robota zawsze bedzie. Na rachunku mam to wpisane jako „istikk“, co z początku odczytywałem jako coś związanego z lodem. Nie chodzi jednak o is-tikk („lodo-coś“), lecz i-stikk, czyli „w-sad“.

Jedna z najlepszych reklam, jakie tu widziałem, to wywieszka w metrze, o treści: „Teraz teraz podwoiliśmy podwoiliśmy ilość ilość usług usług...“. Prosta i doskonała, 100% przekazu (no, właściwie 200%). Chociaż oczywiście można się zastanawiać, czy odniosła sukces, skoro nie pamiętam ani o jaką firmę, ani o jaką usługę chodziło. Inaczej niż z Pumą, której drapieżny pazur wdziera się głęboko w pamięć:
So you're interested in PUMA? Nice move. You're obviously smart, confident and know what you want in life. Sure, you work hard, but you're no slave to the rat race. You know the score. You call the shots. You make the most of your chances. So buy this, it suits you.
A na odwrocie tej metki, ciemnoczerwono na czerwonym, ledwo dostrzegalnie, podprogowo wręcz: Why not take two?

Kochanki Tigera Woodsa musiały nosić ciuchy Pumy, co uczyniło z Tygrysa hurtownika w świecie kotów. Od listopada prasa szczególnie blisko przygląda się perypetiom małżeńskim Tigera Woodsa - jego żona jest w końcu Szwedką (podobnie jak żona Paula Anki - nomen omen - Anna). Pismo giełdowe publikuje na ostatniej, prześmiewczej stronie zdjęcie tłumu przed Lincoln Memorial w D.C., opisując je „Marsz kochanek Tigera“. A w internecie pojawiają się wesołe filmiki prezentujące sypialniane awanse Tigera z towarzyszącym głosem komentatora, jak podczas relacji z pola golfowego. Przed wejściem do łóżka dziewczyny Tiger sprawdza kierunek wiatru (komentator: - Prawdziwy profesjonalista!), po wielu przymiarkach trafia do dołka, po czym zaczyna merzyć w drugi itd.

Doprawdy trudno uwierzyć, że żona Woodsa nie wiedziała co robi, wychodząc za zawodowego zaliczacza dołków. Tiger podjął jednak decyzję o pauzie w karierze, aby naprawić życie rodzinne. Czeka go więc coś w stylu uporczywego tępego i nieustannego wpratrywania się w ekran powitalny systemu Windows XP (nazwę systemu zastępując imieniem żony):
System Microsoft® Windows® XP Professional, nowa wersja systemu Windows, która ożywi komputer - Zapraszamy! Trzeba wypróbować to, co najlepsze. Wypróbuj system Windows XP. System Windows XP nie zawiedzie! Po prostu trzeba kliknąć łącze z prawej strony, aby samodzielnie wypróbować system Windows XP.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wręcz przeciwnie, ostrzegał już Gałczyński, stosując metaforę kelnera:
Ciężkie jest życie [Tigera].
Życie [Tigera] to łza.
Kiedyż, ach, weźmie cholera
Takiego [Tigera] jak ja?
K.I. Gałczyński: Teatrzyk Zielona Gęś, „Zamyślony Kelner“ (1947)
Tiger musi wytrwać w nadziei, że pani Woods wreszcie go wysłucha. A najlepiej jeśli zacznie go „słuchać jedną ręką“ - tak jak blondyna spod biurka Rysia Ochódzkiego. Na rynku pojawiła się bowiem nowość: Gaupefoten, czyli „Łapka rysia“ - chlebek szwedzkiej firmy Polarbröd.

środa, grudnia 23, 2009

NORGES LECTER 4.0 Po drugiej stronie kaski

We wzmożonym czasie przedświątecznym usiadłem na kasie (żadna tam rewelacja, małe „k“). Sprzedaję wszystko, co tylko może się pojawić w sklepach i sklepikach, bo mój sklep to półhurtownia typu cash & carry, jak nasze Makro czy Selgros. Przepuszczam przez czytnik produkty, które znam z półek, i wiele, wiele innych. W tym „najczęściej sprzedawany samochód Norwegii“ - jak brzmi napis na opakowaniu gumowych żelków w kształcie auta.

W gazecie napisali, że 1 na 10 produktów w sklepach ma inne ceny na półce i na paragonie. Badanie nie było reprezentatywne, ale z doświadczenia powiem, że dobrze oddało sytuację. Problem występuje także w tym sklepie. Kiedy sam kupiłem popularne tu zimą ciasteczka pieprzowe i zauważyłem, że cena jest zaniżona, zamiast cichutko wykupić ich tonę, zameldowałem przełożonym. Kręcili nosem, ale cenę wreszcie zmienili. Chyba wytropiłem jakiś spisek, bo od tego czasu traktują mnie zdecydowanie chłodniej (a i tak już połowa sklepu to wielka chłodnia). Przypomina się, co w 2003 r. mówił facet na promie do Skandynawii - Rób to, co oni i ani trochę się nie wychylaj.

Za to za rozpoznanie próby oszustwa po stronie klienta, czeka mnie jego szacunek! Kłania się z daleka, pozdrawia, podaje rękę. Nie tylko zdaje się mówić: „Swój - wykrył kant, pewnie sam też go stosuje!“, lecz przede wszystkim zauważa, że trafił na godnego partnera. Wykluwa się między nami więż jak pomiędzy de Niro i Pacino w Gorączce.


Klientami są lokalni przedsiębiorcy, najczęściej handalarze, większość wśród nich stanowią imigranci, głównie Pakistańczycy. Wydaje się, że w małej społeczności naszej hali przejawiają się zachowania z dalekich targów Azji. Podejście to musiała jednak przejąć i kapitalistyczna gospodarka. Zrozumiałem więc nareszcie, dlaczego na rachunkach wszystkich pracodawców znajdowałem dotąd błędy (oczywiście zawsze mylili się w dół). Także pracodawcy wymagają ode mnie przejścia próby, aby móc nabrać do mnie szacunku. Muszę umieć upomnieć się o swoje. I wtedy już jestem „swój“.


Nie bardzo wiem więc, czy cieszyć się, czy smucić z ustawiających się do mnie kolejek w sklepie. Czy tak mnie lubią, szybko i sprawnie ich załatwiam - czy może wykrywam najmniej sztuczek i robię błędy na kasie, ustanawiając dla nich pewną wartość dodaną (metaforycznie i dosłownie).

Jeden klient wydaje tu za jednym razem najczęściej kilka - kilkanaście tysięcy koron. A wielu przychodzi codziennie. Szybko nauczyłem się więc liczyć po norwesku. Klienci mają ciekawy zwyczaj zawijania banknotów do tysiąca - cztery dwusetki opakowane złożoną w pół piątą, tak samo nawet jedna pięćsetka zawinięta w drugą. Postanowiłem przejąć ten zwyczaj we własnej gospodarce zasobami finansowymi, chociaż muszę przyznać, że z monetami jest dużo ciężej. Zawijanie monet wymaga imadła, albo przynajmniej jakiegoś młoteczka. Na szczęście monety o nominałach 1 i 5 koron można nawlekać, bo mają dziurki.

A propos... Georgia May Jagger, 17-letnia córka Micka Jaggera, mówi, że spokojnie wsadzi sobie 50-pensową monetę, ale jeden funt jest już niestety nieco za duży. Konstatując nasze podobieństwo - szczerbę między siekaczami, tak się zastanawiam. Czy mojej wiecznej miłości do 17-latek nie dostałem w genach po matce, darzącej wieczną miłością Micka?

piątek, grudnia 18, 2009

NORGES LOVER (39) Pan Samochodzik i Skarb Państwa

Tutejsza oaza wielkiego światowego kina - Cinemateka. Czyli po norwesku, zgodnie z tym, co pisałem wcześniej - "ett cinematek" lub "cinemateket". Co z tego, że wiem, jak się pisze, kiedy wymówić nie potrafię i wychodzi mi zawsze "cinemakotek".

Do Cinema Kotek więc, poszedłem na film z 1922 r. - ekranizację "Pana" Knuta Hamsuna. (Nowe doświadczenie: z ciemnego korytarza ciężko trafić na salę, kiedy film jest niemy). Pokaz odbył się w sali Lillebil. Nazwa sali pochodzi od imienia norweskiej aktorki, która akurat grała główną rolę w tym filmie. No, właściwie to nie całkiem od imienia. Aktorka, urodzona jako Zofia Ibsen, występowała pod artystycznym nazwiskiem Lillebil Ibsen. Jej przydomek «Madame Lillebil» dosłownie oznacza "Madame Samochodzik" ("bil" to po norwesku samochód, a "lille-" jest zdrobnieniem, np. "bror - lillebror" to "brat - braciszek").

Byłem więc na filmie z Panią Samochodzik! Jest jeszcze ciekawiej, kiedy spojrzeć na bilet z mojego seansu, na którym przeczytamy tytuł filmu i nazwę sali, stojące obok i taką samą czcionką: "Pan Lillebil".


Do rodziny Pana Samochodzika wcisnął się i Barack Obama. Odwiedziny Oslo to n-ta wizyta zagraniczna Obamy i 21. kraj na jego trasie w 1. roku urzędowania. Tym samym stał się już pierwszym prezydentem USA pod względem liczby wizyt zagranicznych w pierwszym roku urzędowania. Co ciekawe, wprowadził zwyczaj rejestrowania w kraju, który odwiedza, swojego prezydenckiego wozu, zwanego popularnie Cadillac One. Gdy planował przyjazd po odbiór Nobla, wóz miał mu służyć tylko do poruszania się po mieście - a i tak miał otrzymać norweskie rejestracje. Nie wiem, czy tak się ostatecznie stało - ale jeżeli tak, to według szacunków prasy, mogło to kosztować ok. 4 milionów koron.

Wcale bym się jednak nie zdziwił, gdyby w tym szaleństwie była metoda. Bo kto wie, jakie profity mogą iść za tym, gdy zadeklarować w Norwegii Cadillac One jako mienie przesiedleńcze? (Ja to małe miki, przyjechałem tu tylko z własnymi łyżwami).

Czekamy, aż Barack Obama zapłaci polskiemu skarbowi państwa za prawo wystąpienia w tytułowej roli kolejnych ekranizacji powieści Nienackiego. W końcu dlaczego Pan Samochodzik miałby być biały? Tym bardziej, że najsłynniejsze hasło reklamowe w branży automobilów brzmiało: "You can have it any color you like, as long as it's black".

Ja tymczasem zająłem się sprzedażą najczęściej kupowanego samochodu Norwegii. Ale o tym w następnym odcinku.

Małe Miki, 101 rok ery Forda

piątek, grudnia 11, 2009

NORGES LOVER (38) Nobel nad morzem

(tytuł nie zdziwi nikogo, kto wie, że Haruki Murakami dostał nagrodę Kafki za powieść „Kafka nad morzem“).

Barack Obama dostał Nobla, bo się dobrze zapowiada. A ja to co, może źle się zapowiadałem?

Niestety, najinteligentniejsi mają pod górkę, o czym donosił przed paroma tygodniami piątkowy magazyn Aftenposten. Jeden z najinteligentniejszych Norwegów (IQ 180) montuje zawodowo stereo w samochodach. „Dlaczego nie rozwiąże problemów światowego kryzysu czy ocieplenia klimatu?“ - pyta redakcja (a ja dopowiadam: „Albo żeby chociaż zamiótł te cholerne liście z torów metra!“)

Jak pisze w The Outliers Malcolm Gladwell, powodzenie człowieka rośnie wraz z jego inteligencją, ale tylko do pewnej wartości granicznej. Powyżej IQ 120 jest już człowiekowi coraz trudniej na świecie. Się po prostu nie dostosuje. I roznosi gazety w obcym kraju, jak ja czy szalony Niemiec zwany Crazy German. Albo tak, jak Grady Towers, który zginął przed dziewięcioma laty, pracując jako stróż nocny w parku w Arizonie. Jego iloraz inteligencji otworzył mu drzwi do Mega Society, najbardziej elitarnego klubu superinteligentnych, witającego jedną osobę na milion. Prometheus Society przyjmuje jednego na 30 000, Triple Nine Society - jednego na 1000, a Mensa - co pięćdziesiątą osobę.

Za to kartę Smart-clubu może mieć tutaj każdy, bo to karta rabatowa jednej sieci marketów. Wprawdzie zupełnie mi niepotrzebna, bo w Oslo są tylko takie dwa, i to na obrzeżach, ale zaopatrzę się w taką przed powrotem do Polski. Będę ją w kraju zawsze „przypadkowo“ wyciągał zamiast każdej innej.

Wprawdzie nie rozwiązałem trudniejszego z dwóch zadań, jakie zamieszczono w artykule, ale przecież co ja się tutaj miałem z tymi skrzynkami pocztowymi! Albo z tą wieżą przed dworcem w Oslo. Ma pięć pięter opasanych świecącymi na czerwono kręgami. W zeszłym roku chodząc na roznoszenie gazet codziennie utyskiwałem, że któryś z tych zestawów nie świeci. No ale codziennie też się to zmieniało - i to świeciło się coraz więcej. Aż zrozumiałem nareszcie, że w ten sposób na wieży prezentowane są dni tygodnia. Poniedziałek - 1. piętro, wtorek - 1. i 2. i tak dalej, aż w piątek świeci się cała wieża (w weekend znowu jakieś kombinacje, których nigdy już nie rozgryzłem).

Ciekawy to eksperyment, tym szczególniej, że i tak nikt nie rozumie, o co chodzi z tymi światłami. Może to więc jakieś kolejne stowarzyszenie typu jeden na milion?

Inteligencja miejscowych, a właściwie jej brak objawia się (o ile brak może się objawiać) w otwieraniu drzwi metra. Żeby drzwi się otworzyły, wystarczy raz nacisnąć przycisk w dowolnym momencie po ich uprzednim zamknięciu. Otwierają się z pewnym opóźnieniem od zatrzymania pociągu, przez co wielu gubi się, wciąż naciskając w popłochu przycisk. Najlepsze, że drzwi się przecież kiedyś wreszcie otwierają, w związku z czym delikwent jest przekonany o skuteczności swojej strategii!

Przyznam się, że ja zawsze gubię się robiąc coś po raz pierwszy, no ale ileż razy można po raz pierwszy otwierać drzwi w metrze? (No tak, rozumiem, przecież raczej nigdy nie są to akurat te same drzwi). Czyli ogólnie ludzie są tutaj tak samo głupi, jak gdzie indziej. I tak samo wpychają się na chama do tramwajów i metra, nie przepuszczając wychodzących. To taki mój absolutny test na mądrość zbiorowości, w nawiązaniu do testu Sonny'ego z „Prawa Bronxu“ Roberta de Niro.

A w Polsce nadinteligentnych zostało więcej. Kiedy rozesłałem znajomym zaproszenie do wejścia na mój blog, stowarzyszenie Irasiad obsiadło kamienicę przy Miodowej w Szczecinie. Ciekawe, co na to mój sąsiad, któremu często przeszkadzała za głośna muzyka. Raz mi napisał w sms: „kreska na potencjometrze i będzie cacy“. No jasne, po kresce zawsze jest cacy, ale trzeba już być na niezłym haju, żeby ją wciągać z pokrętła!

środa, grudnia 09, 2009

NORGES LOVER (37) Subway to Mars

(rzecz o niewidzialnej ręce jednorękiego bandyty)

Ze sklepem jak z kobietą. Ktoś powie, że wszystkie są takie same. Kogoś zadowoli to, co znajdzie w jednym miejscu i nie będzie wyłaził poza osiedle. Ja za to lubię poznawać, delektować się wszystkimi i odkrywać te istotne drobne róźnice, jedność w różnorodności.

Dlatego też szczególnie lubię moją kolejną pracę, przez którą już w październiku przestałem chodzić na zmywaki. Dystrybutorów nie zadowala taki sposób wykładania towaru, o jakim pisałem wcześniej. Personel sklepu traktuje w końcu jednakowo wszystkich producentów i nie zadba specjalnie o interesy jednego z nich. Słuszna obawa. Przypomina się, jak w zeszlym roku, kiedy pracowałem w sklepie, podeszła klientka, pytając, które chipsy jej polecam. Odpowiedziałem krótko: - Ja tego gówna nie jem, proszę pani. No i nie kupiła.

Po sklepach, w ustalonym rytmie jeżdżą więc przedstawiciele dostawców, przejmując na siebie wyłożenie towaru i dbając o jego elegancką ekspozycję. Tu, tak jak i w Polsce, nazywa się ich merchandiserami, co w angielskim jednak oznacza pewien rodzaj automatów do gry, takich jak ten, z którego można sobie wyłowić maskotkę. Ale pasuje, skoro układanie towarów porównałem wcześniej do jedorękiego bandyty.

Zostałem jednym z zastępców, kiedy któryś z merców zachoruje. Oczywiście, kiedy do odwiedzenia jest kilka sklepów w całym mieście, istotne jest, by dobrze zaplanować trasę. Napotykam więc wreszcie w praktyce tzw. problem komiwojażera. Nie, nie chodzi o stosunek Dustina Hoffmanna do Johna Malkovicha w ekranizacji słynnej sztuki. Problem komiwojażera to kwestia takiego zaplanowania trasy, by być wszędzie najmniejszym kosztem. (Swoją drogą, ciekawe, jak śmierć sobie z tym radzi? Może to stąd biorą się tsunami).

Merce jeżdżą samochodami, zabierając ze sobą towar do zwrotu (zepsuty, uszkodzony, przeterminowany). Ja zaś przemierzam miasto komunikacją miejską, co trwa o wiele dłużej. Jeżdżąc tak od października po różnych sklepach wsiadłem już lub wysiadłem na połowie z niemal stu przystanków metra w Oslo.

Wprawdzie płacą mi za czas spędzony w podróży, powinienem więc wybierać najmniej optymalną trasę (i do tego jeszcze przesiąść się na narty). Ale doprawdy, jest wiele sposobów na przedłużenie wizyty w ciepełku sklepu! Najpierw trzeba znaleźć szefostwo, potem odebrać towar swojego dostawcy, ułożyć go na półkach i wreszcie sprawdzić, jak prezentują się wszystkie jego produkty - porządkować, wypychać towar na półkach. Kiedy trzeba, robię propozycję zamówienia - a szczególnie dobitnie daję znać szefostwu sklepu, jeżeli któregoś z „moich“ produktów w ogóle nie ma.

Wybieram więc jak najszybsze połączenia, tym bardziej, że nigdy nie wiadomo, ile pracy mnie czeka w następnym sklepie. Raz utknąłem w jednym miejscu przez dwie godziny układając wyłącznie wieżę z 64 pudeł z chipsami (po 20-21 sztuk). Ale nie tylko z chipsów jestem w stanie wyrzeźbić wszystko. Tampony o.b. układam z determinacją samego Simona Mola. Plan jest taki, by każda tutejsza dziewczyna włożyła sobie coś, co miałem wcześniej w rękach.

Z pierwszej - nomen omen - ręki dowiedziałem się, że opisane przeze mnie przed rokiem lizaki na podryw w ogóle zniknęły z rynku. Dystrybuuje je właśnie mój najczęstszy zleceniodawca.

Inaczej niż etatowi merchandiserzy, pracuję jednak i dla innych dostawców. Układałem więc i Unilevera, i Marsa (Masterfoods). Czyli dbając o Knorry i Liptony, musiałem zachować niewzruszenie wobec krzywych słoików Uncle Ben's. Nie poprawiać, nie układać, przejść mimo obok nieporządku, bo teraz to konkurencja - chociaż w poprzednim sklepie mogło być odwrotnie. Żeby tak swobodnie oscylować między różnymi dostawcami, potrzeba doprawdy wprawy poligamisty (wiedzieli, do kogo się zgłosić!)

Na wieść o tym, że jednego dnia przez 4 godziny układałem szczoteczki do zębów Jordan, nikt inny, a Rafał Klepacz napisał mi: - Jesteś w tym najlepszy... naprawdę. Tego samego zdania musi być więc jedna czwarta delegatów na niedawny Zjazd ZHP - jakieś 51 osób! (Pozostaje tylko wywiedzieć się, ile z nich to kobiety).

poniedziałek, grudnia 07, 2009

NORGES LOVER (36) Lemon Curry?

Ci, z którymi pracuję w sklepie, myślą że to praca, która nie wymaga intelektu. Po prostu sobie dorabiają. Ja przyjechałem tu właśnie po to, żeby zarobić, ale pracy nie odwalam. Traktuję ją jak misję, którą mam do wypełnienia. I tak za każdym razem. Nie odpuszczam, chociaż przecież niejeden powie, że to robota bez sensu, skoro towar i tak wciąż się rozchodzi. I wielu układa puszki z pomidorami jak leci, nie zwracając uwagi na to, że rysunek nieco inny, a napis już zupełnie - bo to np. pomidory cięte albo całe. To samo z ananasem, że o nadzieniach oliwek nie wspomnę. W razie niepewności należy sprawdzić numer na kodzie paskowym - mówią szefowie. Tyle że zwyczajny pracownik nigdy nie dopuści do siebie myśli, że ON mógłby czegoś nie być pewien! Jak wszędzie więc, tak i tutaj, mój perfekcjonizm to dar, ale i przekleństwo. Będąc obdarzonym większą wyobraźnią narażam się na większą odpowiedzialność, jak to ujął Murakami.

Najciężej jest z własnymi tanimi markami sieci - mają tak podobny design, że łatwo pomylić różne puszki z pomidorami, ananasami, etc. Łatwo mylić też kawy, które sprzedawane tu są w kilku wariantach zmielenia: do kafetierki, filtra czy ekspresów przepływowych. Koledzy często nie sprawdzają dat na ciastach i sokach, przez co zawalają stary towar nowym. Czasem znajdę więc coś przeterminowanego i kupuję za pół ceny.

Dwóch Palestyńczyków, którzy z nami pracowali, opracowało jednak jeszcze lepszy model ekonomiczny. Skoro było ich dwóch, to odejmowali sobie obie połowy ceny produktów. W ten sposób tylko niedawno wynieśli ze sklepu towaru na kilkanaście tysięcy (pewnie studiowali we Frankfurcie nad Odrą).

Nikt z nas tego nie zauważył! Ale teraz już się nie dziwię, że nigdy nie wracali z nami taksówką, kiedy kończyliśmy pracę po odjeździe ostatniego metra. Potrzebowali przecież bagażowej.


Największym destruktorem w sklepie jest jednak klient. Jedna pani dostała zakaz wstępu do Sainsbury's Superstore w Oxfordzie, a to ze względu na zachowania jej męża uwiecznione na kamerach. Podczas gdy żona kupowała w najlepsze, małżonek miał m.in.:
- 15 czerwca: wrzucić 24 paczki prezerwatyw przypadkowym klientom do koszyków,
- 2 lipca: ustawić co 5 minut alarmy na zegarach w dziale z elektroniką,
- 14 sierpnia: przenieść tabliczkę "Uwaga! Mokra podłoga" na dywan,
- 4 października: wpatrywać się w kamerę dłubiąc w nosie,
- 18 grudnia: schować się w wieszaku z ubraniami, krzycząc "Weź mnie, weź mnie!",
- 28 grudnia: krzyczeć z zamkniętej przymierzalni: "Papier się skończył!".

Musiał się biedaczysko nudzić. Zafascynował mnie jednak jego styl bycia, mam tylko nadzieję, że obejdzie się bez żony (tak jak to się udawało z seksem w przymierzalniach). Na razie jednak tylko cichutko pokrzykuję sobie pythonowskie "Lemon Curry?" w dziale z przyprawami. Niestety, gdzie jak gdzie, ale w marketach Oslo wygłupiać mi się nie wypada. O tym, dlaczego, w następnym odcinku.

wtorek, grudnia 01, 2009

NORGES LOVER (35) Bez popeliny

(rzecz o jednej ręce bandyty)

McDonald's wycofuje się z Islandii - cebula, która trzeba tam importować z Niemiec, podrożała podwójnie. Na szczęście cebulka na moich półkach wciąż stoi i kusi, w myśl "Jednorękiego Bandyty", śpiewanego przez Franka Kimono:
Tę maszyne karmię od wtorku
Czekam kiedy do mnie zagada

Znów bowiem, jak przez pół roku za pierwszym razem, we wtorki i czwartki pracuję przy wykładaniu towaru z magazynu na półki, w supermarkecie Meny. Wyjątkowo nie mogę napisać, że mój jest największy, ale to wciąż jeden z większych we wsi.

Kiedy wróciłem do Oslo, szefowie od razu zechcieli mnie w 6-osobowej ekipie do zadań specjalnych. Doceniają moją skrupulatność, chociaż nawet dla nich nadgorliwością są niektóre moje pomysły. Jak na przykład ten, by z każdą zmianą kursu funta przestemplowywać (albo docinać) wszystkie towary z wagą podaną w uncjach. (A chciałem się pochwalić ekonomicznym wykształceniem).

W każdy wtorek i czwartek pracujemy po co najmniej 6-7 godzin od 17. Do godz. 20 sklep jest otwarty i często trzeba pomagać klientom w znalezieniu produktu. Zawsze zaczynają od dziwnego pytania: "Pracujesz tutaj?". "A co, nie widać?" - myślę i odpowiadam grzecznie: "Nie, tak sobie popierdalam kartonami w miejscach publicznych, bo mnie wychowano bezstresowo".

Kończymy wykładanie towaru już po zamknięciu, po czym przystępujemy do "wypychania" towaru na półkach. Produkty mają być na właściwym miejscu, możliwie blisko skraju półki a etykietki mają równo "patrzeć" na klienta. To się nazywa 'facing' (nie, nie chodzi więc o perwersyjną praktykę z użyciem twarzy zamiast pięści).

Ja porównuję to do jednorękiego bandyty - muszę sprawić, by klient stając przy półce i widząc rządek takich samych wzorów, poczuł się, jakby coś wygrał. Wtedy najlepiej, żeby od razu zgarnął do koszyka całą półkę. Jak to ujął Franek Kimono:
Jednoręki bandyta
Urodzony w Las Vegas
Forsę bierze nie pyta
Jak sie za nią nabiegasz

Jako że badania wykazują, iż ludzie chętniej biorą rzeczy z pełnych półek, jeden uliczny butik typu Narvesen czy 7-Eleven każdego miesiąca wyrzuca tu jedzenie na ok. 20 tysięcy koron! Ja akurat, mając poczucie porządku, takiej ładnej półki bym nie naruszył. Znalazłszy się jednak po stronie podaży w tym beznadziejnym kieracie marketingu, cieszę się chociaż, że moja praca jest twórcza.

Własne ekipy "upychaczy" ma tutaj więcej sklepów. Czasem i ja zostanę wypożyczony na zastępstwo. Raz jeden szef przywitał mnie smutną informacją - że w nocy mieli włamanie. Nie zauważyłem, żeby wiele zniknęło - poza etykietami z cenami. Musiała to więc być próba usprawiedliwienia panującego w tym sklepie bajzlu. "Perfidni złodzieje pokradli etykiety" - miałem sobie pewnie pomyśleć.

Przypomina się, jak kiedyś sprzątaliśmy tak pewnej nocy Kaufland we Frankfurcie nad Odrą. Ale była to najzupełniej nieprzemyślana akcja. Nie pamiętam, żebym wiedział dokładnie, co miałem robić, a pracujących ze mną była cała masa. Kłębiło się tyle ludzi, że sklep wyglądał jak w szczycie. Od razu ktoś z doświadczeniem podszepnął mi, by zgarnąć do koszyka kilka różnych produktów i chodzić po sklepie, udając, że odkładam je na miejsce. Większość robiła to właśnie.

O efektywność pracy zadbali jednak Polacy, wynosząc tej nocy chyba z połowę sklepu. Zostało więc mniej do sprzątania. Niejeden wyszedł w butach prosto z półki. Ja wtedy ukradłem tylko prezerwatywy, bo to przecież jedyna gwarancja ich 100-procentowej skuteczności (wiadomo: kradzione nie tuczy).

sobota, listopada 21, 2009

NORGES LOVER (34) Tet a tett

Hey! Sorki za mało bloziowania, ale byłem kind of zajęty. No ale teraz dostałem swą ulubioną szminkę, czyli Glo Minerals! (...) Najtańsze szminki Glo Minerals dostaniecie w Makestyle.

Postanowiłem skopiować fragment najpopularniejszego bloga w Norwegii, bo chociaż jak dowodzi eksperyment z lizakami, czyta mnie wielu, to jednak chyba jeszcze daleko mi do 60 tys. unikalnych użytkowników każdego dnia. A autorka bloga, 14-letnia Emilka alias Voe, z szybkością klepania na klawiaturze kreuje w tym kraju trendy wśród małolat. Nie dziw więc, że (ustanowiony niedawno) światowy rekord Guinnessa w szybkości napisania sms-a należy także do pewnej młodej Norweżki.

A właśnie obchodzono tu Dzień Refleksu. Dokładnie, 15 pazdziernika (no, to najwyraźniej nie jest mój dzień). Jak podaje strona blisett.no, kierowca jadący z prędkością 50 km/h ma 2 sekundy by zahamować przed pieszym na drodze - ale 10 sekund, jeżeli pieszy ma światełko odblaskowe (czyli właśnie to, co tu się zowie 'refleksem').

Och, jakiż to zacofany i ciemny lud, ci Norwegowie! Obchodzić dzień odblasków i jeździć na rowerach w odblaskowych kamizelkach, które przecież, jak wiedzą oświeceni mężowie z Polski, są niczym innym jak "amuletem" czy "talizmanem". Tako rzecze bowiem guru polskich zielonych i rowerzystów, Aleksander Buczyński: http://www.zm.org.pl/?a=zdarzenia_rowerowe_2004_6.

Zielone Mazowsze okazuje się mieć wcale nie takie zielone pojęcie o propagandzie. Ciekawe, czy już doszli do wniosku, że jazda na światłach za dnia jest głupotą, bo przecież jest jasno.

Panu Buczyńskiemu proponuję przyznać nagrodę Antynobla i może też by się wybrał po jej odbiór do Oslo i popatrzył, jak dorośli poważni ludzie obwieszają się "amuletami" w stolicy najbogatszego kraju świata (tak, wiem, to może być szpan!) Najlepiej gdyby przyjechał już za trzy tygodnie, kiedy Nobla będzie odbierał Barack Obama. Niech ludzie zagłosują nogami, kto ciekawszy. To wcale nie głupi pomysł. Dzisiaj Pokojowe Centrum Nobla mieści się w dawnym dworcu zachodnim, podczas gdy niegdysiejszy wschodni dworzec funkcjonuje jako główna stacja kolejowa miasta. Ale gdyby tak nieco przesunąć dworzec (przebudowa i tak jest już zaplanowana) i w dawnej, u nas by się rzekło, galicyjskiej hali, utworzyć bliźniacze centrum do noblowskiego - obie hale otrzymałyby znowu swój pierwotny związek. Zachód - wschód, Nobel - Antynobel. Do przemyślenia.

Jakkolwiek widzenie podwójnie akurat z bezpieczeństwem na drodze się nie kojarzy, to kończące się podwójnym 't' hasło akcji "Bli sett" oznacza "bądź widoczny". Przypomina mi nazwę jednej z ulubionych dzielnic Oslo. Tyle że Bislet pisze sie przez jedno 't'... pzynajmniej oficjalnie. W rzeczywistości bywa z tym jednak różnie. I tak, na stadionie czytamy "Bislett stadion" - może dlatego, ze to jego druga wersja, po niedawnej renowacji? Ale także w tramwaju przeczytamy nazwę przystanku: Bislett (przystanki, trzeba przyznać, też są tu nowoczesne). Liczne sklepy i kebaby w okolicy wybierają już jednak jedną z opcji. Może w tych zakończonych podwójnym 't' trzeba płacić podwójnie?

W norweskim końcówka 'et' jest szczególnie częsta - oznacza określony rodzaj nijaki danego rzeczownika, zastępując rodzajnik 'ett' występujący przed nim. Mamy więc albo 'ett palle', albo 'pallet' (gdzie w wymowie 't' i tak jest właściwie nieme). Piekarnia - (ett) bakeri albo bakeriet. Podwójne litery to tutaj częstość, dla mnie zaś nierzadko powód konsternacji. Kiedy czytam np. "skateboard", zanim zrozumiem, że chodzi o deskorolkę, pomyślę o (wiadomo, bliższa ciału koszula) podatku. Tyle że podatek pisze się przez dwa 't' właśnie: "skatte".

A może tu się płaci podatek od liter? Żaden tam liniowy - literowy. Bo że z wierszówki więcej się wyciągnie, to pewne. Ale i tak wizualnie, po prostu na oko, podwójne litery prezentują się bardzo elegancko.
Nareszcie przy jakiejś bramie zobaczył małą skromną tabliczkę: "Pierwszorzędny zakład krawiecki M. Dogg". - Przynajmniej jakieś ludzkie nazwisko - mruknął - tyle że dziwnie pisane. Kto wie zresztą, może to nawet i ładnie brzmi? - zaczął się zastanawiać. - Bądż co bądż, takie dwa 'g' na końcu wyglądają wytwornie. Gdyby tak sobie dodać gdzieś jakąś literę? Na przykład Ferdynandd, albo Ferrdynand, albo Feerdynand? Hm, albo Fferdynand. Albo Ferddynand, albo Ferdyynand, albo Ferdynnand, albo Ferdynaand, albo Ferdynannd, albo całkiem po prostu Ffeerrddyynnaanndd? Trzeba by to kiedyś wypróbować na papierze - postanowił Ferdynand. - Zobaczymy, jak to wygląda napisane. Bez tego nie można nic postanowić, jak będę miał chwilę wolnego czasu, to się tym zajmę.
Ludwik Jerzy Kern: Ferdynand Wspaniały

Teraz nikt już nie posądzi mnie o literówkę, kiedy podam adres bloga Emilki: voe.blogg.no. Pomyśleć tylko, 60 tysięcy unikalnych norweskich małolat, które trzeba przekonać, że "Mietek Fogg to był równy gość!".

sobota, listopada 07, 2009

NORGES LOVER (33) Grupa trzymająca lizaki na podryw

Czasem muszę się szarpnąć i z odłożonych funduszy kupię coś z wyższej półki. Opakowania przechowuję potem pieczołowicie, przesypując do nich tańszą zawartość, np. fistaszki. Wtedy dopiero mogę tak wyjść na ulicę. W ten sposób wtapiam się w dumny tłum autochtonów. Wszyscy coś tam trzymają, a to kawa, a to fistaszki (przypomina się syndrom fistaszków, znany z wykładów psychologii). To, co się trzyma, powinno być jednak z najwyższej półki.

Równie powszechne są tutaj oszustwa podatkowe, tyle że na znacznie większą skalę niż w Polsce (mówiłem: wyższa półka). Jeden fotograf wyłudził 5 milionów koron (ponad 2 miliony PLN) jako zwrot VAT, za sprzęt komputerowy, który kupił za ponad 50 milionów w kilka tygodni.

Tymczasem sieci spożywcze nawołują do likwidacji VAT-u na owoce. O tym, że to cwany podstęp, piszą gazety, przypominając, że VAT zmniejszono o połowę już w 2001 roku, a ceny wcale wtedy nie zmalały tak, jak powinny, a po roku wrociły na dawny poziom.

Widać, oszustwa podatkowe to tutaj także sport narodowy, jak w Polsce. Z tą różnicą, że tutaj na czele wysuwa się jednak narciarstwo.

Spożycie przez Norwegów owoców i warzyw, i tak już niskie w porównaniu z innymi krajami, spadło po raz pierwszy od 30 lat. Według prognoz Norwegowie zjedzą w tym roku o 30 tys. ton mniej owoców i warzyw. Zalecana dawka dzienna to 450 gram świeżych warzyw i 300 gram świeżych owocow - podczas gdy rzeczywiste spożycie to odpowiednio: 183 i 206 gram. W 2007 r. Norwegia zajęła ostatnie miejsce w Europie w spożyciu warzyw.

Tymczasem markety dumnie głoszą motto: "Fra jord til bord" ("z ziemi na stół") - w którym jednak przemilczane "z ręki do ręki" odkrywa rzecznik konsumentów. Donosi, że za pośrednictwem marketów znika gdzieś ok. 6-8 mld koron rocznie. Wyraża więc wątpliwość, by brak VAT-u na owoce miał przysłużyć się konsumentom.

Rynek towarow w Norwegii nazywany jest, jak już kiedyś pisałem, rynkiem Myszki Miki. Nie ma na nim światowych potentatów Walmart czy Carrefour. Także dobijający do nich Auchan odpuścił sobie Skandynawię, uderzając w Chiny i Rosję. W ubiegłym roku, o czym donosiłem z płaczem, wycofał się Lidl. Nie ma jednak też właściwie prywaciarskich sklepów osiedlowych. Trzy norweskie i jedna szwedzka sieć sklepów mają nastepujące udziały w rynku:
- 39,8% Norges Gruppen: Kiwi, Meny, Spar, Bunnpris, Joker, Centra/Ultra
- 24,1% coop: coop obs!, coop mega, coop prix
- 18,7% Rema 1000 (bodaj jedyna znana w Polsce, była kiedyś przy Brackiej w Warszawie)
- 16,4% szwedzka Ica: Ica, Ica Supermarked, Ica Nær, Rimi.
Łącznie jest to 99% - dla porównania, 4 największe sieci w UK to 75% rynku.

Asortyment w różnych sieciach jest podobny, z wyłączeniem własnych tanich marek każdej sieci. W supermarketach wcale nie jest najtaniej, ale jest w nich największy wybór, są najczystsze i schludne. Są też najwcześniej zamykane. Sklepy osiedlowe mają głównie rzeczy pierwszej potrzeby i są otwarte nawet w niedziele. Są drogie z założenia. Posrednie to sklepy tanich cen - jest tam rzeczywiście najtaniej, ale nie troszczą się specjanie o wygląd. Towar stoi tam w kartonach aż po sam sufit, na co nie pozwoliłby sobie żaden supermarket.

W Polsce nie jestem szczególnym bywalcem takich sklepów, nie wiem więc, na ile to, co piszę, oddaje także naszą rzeczywistość. Rożnicą jest na pewno to, że tutaj każda sieć stara się pokryć cały wachlarz usług: prowadząc zarówno supermarkety, jak sklepy niskich cen czy osiedlowe - także więc konkurując sama ze sobą.

Wszędzie znajdziemy w okolicy kasy słodycze - tych samych producentów. Niestety - od kiedy znowu tu przyjechałem, nie znalazłem nigdzie leżących tam wcześniej lizaków na podryw! (nie spodziewałem sie, ze mam aż taką liczbę czytelników).

Na szczęście, przyroda nie zniesie pustki. W drogeriach pojawił się marshmallow w kształcie Hello Kitty.

środa, listopada 04, 2009

NORGES LOVER (32) Routes Routes Bloody Routes

Jeszcze w ubiegłym roku robiłem to prawie każdej nocy. Teraz odwrotnie - robię to tylko raz w tygodniu, z soboty na niedzielę. Roznoszenie gazet.

Gazety - jak wiadomo - dzielą się na: poniedziałkowe, wtorkowe, środowe, czwartkowe, piątkowe, sobotnie i niedzielne. Niedzielne sa najgrubsze. "Może dlatego" - pomyślał Ferdynand - "że w niedzielę pan najdłużej leży na kanapie?"

Ludwik Jerzy Kern: Ferdynand Wspaniały


Tym razem wybrałem trasy niedzielne, co znaczy, że do rozniesienia mam faktycznie, najgrubsze gazety - ale za to tylko jeden tytuł. W tygodniu jest więcej różnych tytułów, przez co ich dostarczanie znacznie się komplikuje: wchodząc do klatki trzeba odliczyć każdy z nich, pod drzwi rzuca się te kilka różnych gazet w różnych konstelacjach. W niedziele tego problemu nie ma i zupełnie jak popołudniu: ktoś jest subskrybentem albo nim nie jest. Cała filozofia.

Na dostarczanie niedzielnych gazet jest na dodatek więcej czasu, bo zacząć można już o 1 w nocy, a skończyć należy do 9 rano (w inne dni 2-6). No i zmiana czasu (jesienią korzystna) zdarza się tylko na trasie niedzielnej.

Zostałem roznosicielem rezerwowym. Nie mam się więc co przyzwyczajać do tras, bo nie są moje. Jedną dostałem za kogoś, kto jest na macierzyńskim, inne trasy obskakuję, bo ktoś zachorował, wyjechał, zaspał, zapił czy w inny sposób okazał się odporny na motowację.

W Norwegii przysługują pracownikowi cztery razy w roku, kiedy może zadzwonić do pracodawcy, że źle się czuje - i takie chorobowe bez świadectwa lekarza może potrwać trzy dni. Do 12 dni w roku pracodawca może więc płacić pracownikowi np. za... kaca.
Jak podaje dziennik Dagsavisen - Norwegowie biorą chorobowe dwa razy częściej niż pozostali Europejczycy. Ale nie jest to kwestia klimatu. Gazeta wylicza, że gdyby Norwegowie byli tak zdrowi jak przed 30 laty, zyskaliby dziś 50 miliardów koron w budżecie. Rozwój medycyny zaszedł jednak tak daleko - konstatuje redaktor - że już właściwie nie ma zdrowych ludzi.

Zwolnienia chorobowe wśród roznosicieli gazet przekraczają zimą normę (siegają 12%), w okresie letnim utrzymując się na średnim poziomie - 7%. Właśnie dlatego tak ważna jest praca roznosiciela rezerwowego. Jak to w życiu, najfajniejsze sa zastępstwa.

I nic tak przecież nie boli, jak oddawanie komuś trasy, którą się miało jako własną. Przechodziłem to akurat przed rokiem, przyuczając nastepców do dwóch nocnych tras i jednej popołudniowej. To tak, jak by zostawiając dziewczynę, od razu instruować nowego chłopaka z jej obsługi (a ci, nie dość, że byli młodsi, to jeszcze jeden był Murzynem!)

Czy podać mu na tacy wszystkie tricki, wyliczyć pułapki i bonusy, czy może jednak nie zabierać mu przyjemności odkrywania tajemnic samodzielnie, szczególnie jeżeli sam miesiącami z upodobaniem przez to brnąłem?


Ten, kto przyuczył mnie do tej pracy przed niemal dwoma laty, przez trzy mroźne śnieżne dni w styczniu, to właśnie jeden z takich lotnych roznosicieli, tyle źe mający samochód - obskakujący codziennie trasy awaryjnie. Szalony Niemiec znany jako "Crazy German".

Tak w ogóle, jakoś szczególnie mi tutaj po drodze z Niemcami, chociaż na studiach tylko raz było mi po drodze z Niemką (ale nie wiem, czy to się liczy, bo miała polską maturę).

Pierwszymi słowami, którymi powitał mnie szalony Niemiec znany jako "Crazy German" było: "Jestem wprawdzie Niemcem, ale jestem bardzo chaotyczny". Okazało się, że jednak w tym kraju na nikim nie robi to wrażenia. Potem pomstował jeszcze nie raz na norweskie zwyczaje, co mnie najpierw oburzyło. Kiedy zechciałem na niego doniść policji, uniemożliwiły mi to przedłużające się procedury biurokratyczne - przez co zacząłem przyznawać mu rację (co doprowadziło do powstania tego bloga).

Jedyna rzecz, co do której nie udało mi się z nim zgodzić, to to, że do ciągłego niewyspania da się przyzwyczaić. Mnie się przez 10 miesięcy ubiegłego roku nie udalo. I dlatego więc, chociaż w ubiegłym roku robiłem to prawie każdej nocy, teraz poprzestałem na jednym razie w tygodniu. Są to teraz też przeważnie zupełnie spontaniczne i niespodziewane one night standy.

poniedziałek, października 19, 2009

NORGES LOVER (31) Owieczka w każdym porcie

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Norweska prasa pełna jest więc reakcji na moje doniesienia w blogu. A to, że wiatraki zabijają tu jednak wiele ptaków. W samej farmie wiatrowej w niewielkim regionie Smøla od 2006 r. wiatraki pozbawiły życia 27 z ok. 200 tamtejszych orłów bielików.

Podobnie jak linie wysokiego napięcia - rocznie ginie przez nie ok. 450 000 pardw (ptak zamieszkujący północną Europę). W regionie Finnmark przez ponad 600 km stawianych nielegalnie płotów przeciw zwierzętom, zginie w tym roku więcej pardw niż z ręki myśliwych.


A to znowu napisano, że, fakt - Wikingowie to może nie, ale wielu Norwegów wyjechało do Ameryki za chlebem. Ukazała się właśnie książka rewidujaca dotychczasowe liczby. Emigrantów było znacznie więcej, niż wcześniej przypuszczano. Wyjazdy zaczęły się w 1825 r. i ustały w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy Norwegia stała się nagle najbogatszym krajem swiata. Do USA wyemigrowało w tym czasie ponad milion Norwegów, a nie 800-850 tys., jak liczono do tej pory. Pół miliona wyemigrowało w samych latach 1880-1915, przy czym ludność Norwegii w 1890 r. przekroczyła dopiero dwa miliony.

Strumień migracji z Norwegii był 3,5 raza większy od średniej w Europie. Gdyby wszyscy Europejczycy opuszczali kontynent z takim natężeniem, emigrantów z Europy byłoby w Ameryce ok. 150 a nie 40 milionów.

Potomkami takich emigrantów jest oboje tegorocznych noblistów z ekonomii. Podzielą się 10 milionami koron szwedzkich (co odpowiada ok. 8 milionom norweskich koron - a właściwie już mniej, bo kurs szwedzkiej korony ciągle spada). Przeliczanie koron norweskich na szwedzkie jest tutaj na porządku dziennym. W sklepie, żeby wprowadzić promocję, wystarczy napisać - sprzedajemy po cenach w SEK - i klient odczytuje wtedy szwedzką cenę z metki.

Norwegowie nie są jednak standardowymi klientami. Nowemu szefowi szwedzkiej sieci marketów Ica (który jest Portugalczykiem) rok zajęło połapanie się w ich zachowaniach konsumenckich i norweska Ica wciąż przynosi straty. Mieszkańcy Oslo mają na wyciągnięcie ręki sklepy w Szwecji - okazja, której nie przepuściliby Niemcy, Portugalczycy, Polacy czy Bałtowie, jeżdżąc co jakiś czas przez granicę na wielkie zakupy. Gazety niedawno porównały ceny produktów tu i w Szwecji, sugerując, po co warto wybrać się za miedzę (sporo produktów jest tam tańszych o jedną trzecią). Norwegowie wolą jednak, jak się okazuje, robić małe zakupy a częściej, w sklepach w pobliżu, nawet przepłacając - o czym już zresztą sam dawno pisałem.

Szwedzi za to wciąż przyjeżdżają tu do pracy, bo bezrobocie wśród młodzieży wynosi w Szwecji 21,6% (15-24 lat) przy 4,7% bezrobocia w Norwegii (tyle że liczonego dla wieku 20-24 lat). Średni zarobek ludzi w wieku 18-22 odpowiada 15 tys. koron norweskich przy 24 tys. NOK średnio dla pełnego etatu w grupie wiekowej do 25 lat. Dane podane są w ten sposób, że na pewno norweskie przedstawiają się korzystniej, niemniej jednak z grubsza oddają sytuację.

W zeszłym roku czytałem o planach siedemnastki na wakacje: "Pojadę do Kaliforni, na Majorkę, no i oczywiście będę też pracować". Brać kilka tygodni wolnego podczas letniej pracy to tutaj standardowe podejście rozpieszczonych nastolatków. Na to pracodawca: "Nie po to znaduję kogoś na zastępstwo, żeby jeszcze jego kimś zastępować!" Wybiera więc chętnie Szweda, który nie ma żadnego problemu z językiem, ma wysoką motywację (zarobki) i przyjechał tu właśnie do pracy.

W Norwegii potrzeba także pastorów. Jeden z hierarchów za przesadę uznał używanie w rekrutacji firm headhunterskich, czym się ostatnio wykazał tutejszy "Kościół Marynarski", świadczący duszpasterską posługę na 40 platformach wiertniczych na Morzu Północnym. Warto też przeczytać jego ogłoszenie w chrzescijańskiej gazecie Vårt Land (Nasz Kraj). Piszą w nim:
Przeżyj własną przygodę z ropą - zostań "pastorem bożonarodzeniowym" (Psst: nie musisz wcale być pastorem, żebyśmy rozpatrzyli twoją kandydaturę!)

Chyba odnalazłem powołanie. I pracę na święta.

czwartek, października 15, 2009

NORGES LOVER (30) Okres ochronny na Czerwony Październik

Za oknami zrobiło się czerwono.

Norweski nowy-stary rząd ogłosił projekt budżetu i ekonomiści złapali się za głowę. Pieniądze z rezerw odkładanych z handlu ropą planuje się wykorzystać na poziomie zakładanym wcześniej na rok 2017. Wszystko to dla ratowania państwa socjalnego.

Nikomu tu nie przychodzi do głowy, by z nadejściem jesieni zakrzyknąć „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści“ - bo kto by pozostał? Kilku nazistów.

Skoro już o tym, co jest zakazane w Niemczech - opony kolcowe. Można je będzie zakładać od 15 października na północy Norwegii, a od 1 listopada w reszcie kraju. (Taka rowerowa opona z kolcami to pierwsza rzecz, na jaką wpatrywałem się na wystawie, zmagając się z tutejszą zimą przed dwoma laty). Użycie opon kolcowych w samochodach jest tutaj dozwolone w okresie zimowym, podobnie jak w Szwecji i Finlandii. Także w Austrii, tyle że tam obowiązuje zakaz używania ich na autostradach. Z podobnym zastrzeżeniem można korzystać z opon kolcowych przez cały rok w Szwajcarii. (Brak takiego zakazu w Norwegii wynika tylko z tego, że nie ma tu autostrad).

Za oknami zrobiło się żółto.

To mój trzeci październik w Skandynawii. Przed sześcioma laty spędziłem ten miesiąc w Skanii (wcześniejsze doniesienia w tym blogu). A przed rokiem napawałem się ciepłym i suchym październikiem, ciesząc się, że od 1.11 już mnie tu nie będzie. Najbardziej rozbawiły mnie wtedy prasowe doniesienia, że jedna linia metra ma spore opóźnienia, a właściwie zupełnie przestała kursować - przez... spadające liście. Wozy nie mogą podjechać pod górkę, bo jest ślisko! I tak co roku.

Przestałem huczeć niedawno - kiedy dotarło do mnie, że tym razem mieszkam właśnie przy pętli tej linii.

Przyszła złota polska jesień. („Polska“ - pewnie dlatego, że pokradli liście).

Za oknami zrobiło się pusto.

Z tego, że spadają liście, jednak się cieszę, bo kiedy zostanę w areszcie domowym, będę miał na co popatrzeć. Moim oczom na tarasie odsłania się widok na leżące w dole centrum miasta, a za nim wdzierający się w ląd fiord Oslo.

A fiordy to to, co wielu w Norwegii lubi najbardziej. Jak stwierdza jeden z amerykańskich komentatorów przychylnych Obamie (którego przyznanie Nobla postawić miało w bardzo niezręcznej sytuacji): w Norwegii lubię fiordy - za to mianowicie, że nie mieszają się do polityki.

środa, października 14, 2009

NORGES LOVER (29) Plastuś Wiking

K.I. Gałczyński: Teatrzyk Zielona Gęś, Cocktail-Party w Waszyngtonie (1947)

SENATOR GOOD MORNING:
Nudno, co?

SENATOR ICE-CREAM:
Rzeczywiście.

SENATOR O'COCOA:
To może zagramy w szach-mach-ciach-ciach?

SENATOR GOOD MORNING:
Dobrze. Ja wychodzę. Szach.

Islandia wylatuje w powietrze.

Przypomina się coś? Rok temu światowy kryzys (za przyczyną Stanów) rozsadził gospodarkę Islandii. To wtedy powstało najprzedniejsze hasło reklamowe, jakie znam. Linie lotnicze Icelandic Air rozpoczęły szybką kampanię reklamową pt. "Jeszcze nigdy Islandia nie była tak tania!" Ale czytajmy dalej.
SENATOR ICE-CREAM:
Mach.

Sardynia wylatuje jw.

SENATOR O'COCOA:
Ciach.

Znowu coś tam wylatuje w powietrze ku zadowoleniu Senatorów śpiewających hymn 51 "Bóg jest ostoją naszą".


U Gałczyńskiego przyszła Zielona Gęś i wysadziła w powietrze senatorów, rzeczywistość to jednak purnonsens, jakiego nie potrafiłby przewidzieć sam jego mistrz. Rzeczywistość więc nagrodziła senatora O'Cocoa pokojową nagrodą Nobla. Co wysadził w powietrze Senator O'Cocoa? Irak, może Afganistan? Raczej nie Iran, na pewno nie Rosję. Senator (dziś już prezydent) tłumaczy się, że przecież nie on pierwszy coś wysadził. Albo może sięgnie po oręż poprzednika ("paliłem bez zaciągania"). Ale poeta pamięta, kto zaproponował tę grę!

Dziś pewnie, by być za rozbrojeniem, wystarczy nie jeździć na rowerze tej marki, którą ma Hugo Chavez. Sam widziałem tu jeszcze w zeszłorocznych gazetach: Atomica. Od razu wiadomo, kto jest wszystkiemu winien. A Obamie, zdaniem niektórych, Nobel należy się już za samo pokojowe zakończenie walki z Hilary Clinton o nominację partii w wyborach prezydenckich.

W Oslo nie milkną echa decyzji o tegorocznym pokojowym Noblu. Podobnie jak na całym świecie, ale to w końcu tutaj werdykt ogłoszono i tutaj wszystko się odbędzie. Przypomina się więc przede wszystkim nieudane wstawiennictwo Obamy za OL 2016 w Chicago (jego wizyta sparaliżowała tego dnia całą Kopenhagę). W Oslo już w dzień po ogloszeniu werdyktu, centrum pokojowe odwiedziła rekordowa liczba gości. Od września trwa też specjalna wystawa "Od Kinga do Obamy", skrojona jak ulał na tę okazję. W ten wzorzec wpisuje się goszczący na ekranach kin ostatni film Tarantino, w którym istotny fragment poswięca się historii Murzynów w USA.

Przypomina się jak w Budapeszcie szlajalismy sie po pubach z przygodnie spotkanymi szwedzkimi skautami. Jeden z nich był czarny i w pewnym momencie mowiąc o czymś zapamiętale, stwierdził: "W XIII w., kiedy mieszkaliśmy w takich a takich osadach..." Wyobraziłem sobie murzyńskie wioski, ale nie - on miał na myśli wsie szwedzkie! Kwestia asymilacji widziana w praktyce doprawdy zdumiewa.

Czasem widuję w Oslo postawnych śniadych brodaczy, muzułmanów, ktorzy wydaja mi się być Wikingami XXI wieku. Wypełniają jakby tę lukę po prawdziwych Wikingach, podczas gdy Norwegowie coraz bardziej niewieścieją (a jak mówią ostatnie badania, męski wzór seksapilu zmienił się na bardziej zniewieściały właśnie - prawdopodobnie w następstwie używania przez kobiety pigułek antykoncepcyjnych).

Tyle że ci postawni Persowie to nie żadni wojownicy, a uchodźcy albo nawet emigracja zarobkowa. A przecież Wikingowie to jedyni, którzy do Ameryki przybyli nie za chlebem (jak wiadomo, im chodziło tylko o kobiety). I po dziś dzień wydaje się, że Norwegii jak mało komu w Europie zależy na partnerstwie w kontaktach ze Stanami - na co zresztą ich akurat stać. W końcu są w pierwszej trójce PKB per capita na świecie (z Liechtensteinem).

A jednak decyzja komitetu noblowskiego odczytana została jako wyjątkowo służalcza wobec Stanów. Nie ma co przytaczać wszystkich argumentów, bo znane są na pewno w Polsce. Warto więc skoncentrować się na fakcie szczególnie dla Polakow istotnym, lecz nie wiem, czy podnoszonym. Szefem komitetu noblowskiego jest nie kto inny, jak Thorbjørn Jagland - marszałek ustępującego norweskiego sejmu, a od niedawna sekretarz generalny Rady Europy. Trudno, żeby pełniąc tę funkcję odważył się wręczyć Nobla któremuś ze światowych dysydentów, zadzierajac np. z Chinami. Wybór musiał być więc - mówiąc eufemistycznie - ostrożny. Stąd też jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu, tutejsza praca krytykowała fakt, że Jagland nie rozstał się z komitetem.

Jagland broni sie m.in. tym, że także Lech Wałęsa otrzymał nagrodę zanim jeszcze doprowadził do upadku komunizmu. Nie zauważa różnicy! Nasz Włodzio może czuć się znów niesmacznie, nie ma szczęścia do ludzi o nazwiskach na 'J'.

Ale Włodzio to niejedyny przegrany tego rozdania. Obama jest 4. prezydentem USA, który otrzymuje Nobla. Niewątpliwie osamotniony może czuć się Bill Clinton, który - węsząc trop Jimmiego Cartera podjął się ostatnio udanej przecież misji mediacyjnej w Północnej Korei. Ale pokojowe Noble dostają to Carter, to Obama, to nawet z-ca Clintona - Al Gore. A Bill nie - choć przecież nie tylko na arenie międzynarodowej zasłużył się dla szerzenia miłości. Taki pokojowy Nobel dla trójkąta Clinton-Clinton-Lewinski miałby już precedens w historii nagrody: Rabin-Peres-Arafat.

O trójkątach przy tej okazji mówi się zresztą więcej. I tak, żart rysunkowy w The Arizona Star powiada, że tegoroczną pokojową nagrodę Nobla otrzymuje Barack Obama, nagrodę naukową Michelle Obama za chemię, która jest między nimi, a literacką - ten, kto napisze Barackowi mowę z okazji odbioru nagrody.

Czekam więc na telefon z Białego Domu.

poniedziałek, października 05, 2009

NORGES LOVER (28) Fenomen pętli Grefsen

Któż z nas nie musiał się tak tłumaczyć:
No naprawdę, to jakieś nieporozumienie, zostałem wprowadzony w błąd! Kiedy w nią wchodziłem, miała być 17-tką, aż tu niespodziewanie drzwi się otwierają, wchodzą jacyś ludzie i okazuje się, ze jestem w 13-tce!

Oto fenomen pętli Grefsen. Tramwaj przejeżdża przez nią, zmieniając numer i jadąc na przeciwną pętlę drugiej linii: trzynastka wymienia się z siedemnastką.

Taka ósemka (wiem, niektórzy już się gubią) zamiata całe miasto. W sam raz na randkę zgodnie z wytycznymi, jak zostać Casanovą, opublikowanymi w piątkowym magazynie Aftenposten. Jedna z rad to: zabieraj ją w wiele różnych miejsc, by szybko miała z Tobą rozległe wspomnienia.

Zupełnie powala rada: spraw, by odniosła wrażenie, że zadajesz sobie dla niej wiele trudu. No jasne (mnie by bardziej zmęczyło to sprawianie pozorów); skoro facet udaje, że się stara, to niech się potem nie dziwi, gdy panna uda, że ma orgazm.

Niestety, nie są to takie rady, o jakich mówiono przy okazji objeżdżającej Polskę szkoły uwodzenia, gdzie koncentrowano się na tym, że każdą kobietę da się uwieść, lecz nie ma prostej recepty na wszystkie. A na pewno nie takiej, jak recepta numer jeden z norweskiej gazety: po prostu do niej podejdź i powiedz jej, że jest fajna i że Ci się podoba.

Kiedy to przeczytałem, wybuchnąłem śmiechem, po czym przypomniałem sobie jednak, że jest to mój standardowy sposób na ko...ty. Kto ze mną spacerował, wie, że każdego spotkanego kota witam słowami: "Jesteś najpiękniejszy na świecie!". Jeden tutaj nawet przebiegł do mnie przez tory metra, aby to usłyszeć.

Jest jednak jeszcze tzw. trzecie oko tego medalu. Szacuje się, że kotów domowych jest w Norwegii około 500 tysięcy, co przekłada się na 5 milionów ginących z ich łap ptaków rocznie (a tych bezdomnych kotów nikt nie liczył). Doniesienia znanego szczecińskiego dziennikarza śledczego okazują się więc wpisywać w globalną całość. Za Polskim Stowarzyszeniem Energetyki Wiatrowej pisał, że na 10 tys. przypadków śmierci ptaków jeden ginie w wyniku spotkania z wiatrakiem, a tysiąc w wyniku spotkania z kotem.

W norweskiej prasie rozpoczęła się więc nagonka na te "w jednej chwili przymilne pieszczochy, a w następnej skuteczne maszyny do zabijania". Ciekawe, kiedy ktoś odkryje, że właściwie to samo można powiedzieć o mężczyznach. W końcu jedna z rad z przytoczonego kanonu dla podrywaczy mówi: coś od niej pożycz i któregoś razu znajdźcie się w pobliżu twojego domu...

Zanim "Grefseńskie zapętlenie" zostanie rozsławione jako zbawienna linia obrony Romana Polańskiego, mój drobny wkład w translatologię. Przy okazji 60-lecia Chińskiej Republiki Ludowej media przypomniały słowa Denga Xiaopinga: "Nieważne, jaki jest kot, czarny czy biały, byle łapał myszy". Deng mógł jednak rzec jedynie: "Nieważne, jaki jest kot, czarny czy biały, byle był czerwony".

Żegnam się przeciągłym kocim "Mao".

sobota, października 03, 2009

NORGES LOVER (27) One Lunch Stand

Z pracą jak z kobietą, jak jej nie ma, to nie ma, a jak już się napatoczy, to od razu kilka na raz. No i choć można być ze wszystkimi, to jednak nie we wszystkich naraz. Pracuję więc teraz w co najmniej 4 rolach, w wielu miejscach i często muszę coś wybierać.

Jedną z tych prac jest zmywak, na który wysyłają mnie gdzie popadnie, gdzie akurat będzie taka potrzeba. Z reguły na jeden dzień, czasami gdzieś wrócę. Mogę więc już wpisać do CV, że pracowałem dla IBM czy Statoil.

Taka praca jest odporna na kryzys. No bo ludzi do zmywania naczyń potrzeba będzie zawsze i choćby zwolniono i 100 osób z załogi, pozostanie 400, po których pozmywać też trzeba. Praca w takich miejscach jest więc w tych czasach najpewniejsza. Są też mniejsze kantyny, gotujące dla ok. stu osób i tam zatrudnione sa zwykle po dwie osoby. Gdy jedna zachoruje, to druga sama wszystkiego nie zrobi - podział jest taki, ze jeden gotuje, drugi zmywa.

W takiej pracy nie potrzeba tu wcale żadnych książeczek zdrowia, wchodzi sie po prostu z ulicy i robi swoje. Należy oczywiście dezynfekować ręce i dbać o to, by bez tego nie dotykać na zmianę naczyń czystych i brudnych. W jednej kantynie musiałem założyć gumowe rękawiczki. Na nic było wzbranianie! I ku mojemu zdumieniu okazało się, że wcale nie mam uczulenia na lateks! (Lata ściemniania sprawiły, że sam w to uwierzyłem).

Ergonomia, zasady i sposoby organizacji pracy są różne od zmywaka do zmywaka. Pozwala mi to na długie rozmyślania o zarządzaniu. Myślę, że wspólna praca na zmywaku byłaby najlepszym działaniem teambuildingowym dla ekip pracujących w biurach (na pewno lepszym niż kręgle). I prezesi byliby zmuszeni, by wreszcie uczestniczyć w pracy zespołu. Wielu by sobie nie poradziło, pewnie dlatego więc wolą zostać przy kręglach.

Doskonale opisuje to Deep Purple w piosence "Rosa's Cantina" z mojej ukochanej płyty, którą dostałem na 18-tkę:

Some would call it suicide
I would call it paradise
Some would call it suicide
Hell on earth

Pracę na zmywaku naprawdę lubię, bo jest ciepło i jeszcze cię nakarmią. Poza tą przerwą, wszystko odbywa się w pośpiechu, ma być myte na bieżąco. Ta praca sprawiła, że zawęziłem do granic gospodarstwa domowego moją teorię, że "im więcej naczyń, tym więcej brudnych naczyń". W dużej kantynie jest to niedopuszczalne i dlatego musiał powstać zmywak. Spostrzeżenie to porównywalne jest do rozszerzenia teorii Newtona przez Einsteina.

sobota, września 26, 2009

NORGES LOVER (26) There are nine million testicles in Brynseng

18 września zaczął się żydowski rok 5770, a 20 września skonczył się święty miesiąc Muzułmanów, Ramadan. W czasie tym Muzułmanin (pobożny - ale inny w przyrodzie nie występuje) musi m.in. pościć i być wstrzemięźliwym w czasie dnia. Używa sobie przed wschodem i po zachodzie słońca. Na szczęście dla niego, inaczej niz na antypodach, w ciągu tego miesiąca słońce wschodziło tu coraz później (od 4:14 do 5:22) i wcześniej zachodziło (20:55 - 19:28). Dzień był jednak wciąż dużo dłuższy w porównaniu z Arabią - Muzułmanom mieszkającym na Północy jest więc ciężej niz w kolebce ich religii.

Strefa czasowa i klimat to główne różnice między Północą a Południem. Wiekszość rożnicujących czynników antropogenicznych chyba już się zatarła. A to na przykład obrzezanie jako zabieg powszechny w USA, a to przenikające do nordyckiej świadomości pod progami kabin toaletowych wizerunki prącia. Kutasy tam malowane różnią się bowiem od tych, które znamy (z naszych malunków - sprecyzuję). Trzon i żołądź nie są poprowadzone jedną kreską, jak u nas, z wesołą prostopadłą kreseczką na końcu. Tam oba są wyraźnie oddzielone - z zagięciem na granicy ciała jamistego i gąbczastego, tak że żołądź wyróżnia się jak kielich tulipana. Do tego, jądra zwisają zawsze razem z jednej strony, a nie występują (co przecież wygląda dość komicznie) symetrycznie po bokach.

Ilekroć obcuję z tym widokiem, nie mogę oprzeć się wrażeniu, ze jestem w czymś wiecej niż publicznej toalecie. Ordynarny kibel staje się tu miejscem natchnionym sztuką Wschodu. Szczeniacki malunek zastępuje w nim ilustracja z Kamasutry. Nie dziw, że zacząłem szukać sanskryckiego przekładu Lubiewa Michała Witkowskiego:
Wszędzie wypisywała w toalecie swój numer komórki. W pociągach i na stacjach. Pisała: obciągam i daję obciągać. Albo: Ruf mich an! Ale zanim ta kampania reklamowa dała jakieś efekty, odłączyli jej telefon za niepłacenie rachunków. Później ten numer dostał się komuś innemu.*
Dla fanów 3D przygotowano w Oslo - jeszcze przed wojną - Park Vigelanda. Męskie członki można sobie do woli oglądać na wyrzeźbionych tam postaciach. Natomiast monument górujący nad parkiem to ludzkie ciała zlepione w prosty kształt, obelisk, symbol, który bez trudu można uznać za falliczny.

23 września minęła 70. rocznica śmierci Zygmunta Freuda, człowieka, który odkrył najprostszą teorię wszystkiego. Fizycy wprawdzie nie wierzą i wciąz szukają, ale trudno, by coś o nazwie teoria strun nie potwierdziło, że Freud miał rację. Tym bardziej, że zmarł śmiercią bogów (z przedawkowania leków, jak Elvis i Michael).


* Przypomina się, jak przed siedmiu laty zasiałem popłoch w jednej statecznej stołecznej rodzinie, anonimowo informując w sms-ie córkę nr 3, źe znalazłem jej numer telefonu w toalecie na dworcu w Bazylei.

czwartek, września 17, 2009

NORGES LOVER (25) Jens we can! Sofa. Sen.

I po wyborach. Właściwie wynik mieści się w granicach błędu statystycznego nie tylko w odniesieniu do sondaży, ale i poprzednich wyborów. Doszło do nieznacznych przetasowań. Komentatorzy zwracają uwagę, że chociaż partia robotnicza uzyskała lepszy wynik, to stało się to głównie kosztem partii socjalistycznej, łączny wynik prawicy jest za to lepszy niż poprzednio i wpisuje sie jako tako w europejski trend ostatnich lat. Ogólnie scena norweska uległa dalszej polaryzacji a tzw. centrum i wszelkie mniejsze partie uzyskały bardzo niski wynik.

Partie kanapowe nie zdążyły więc zastanowić się nad sensem słów premiera Norwegii Jensa Stoltenberga, który rzekł przed wyborami: "Naszym wrogiem nie są inne partie, naszym wrogiem jest kanapa!".

Nie zaprotestował także nikt ze szwedzkiej Ikei, chociaż tutejsze media doniosły właśnie o tym, jak koncern wymyśla transakcje pomiędzy własnymi firmami, by uniknąć podatków (były doradca szefa Ikei wydał książkę).

Przeciwko mediom zaprotestowała za to największa przegrana tych wyborów, partia, której przed rokiem sondaże dawały zwycięstwo. Fremskrittspartiet (partia postępu, jak łatwo zgadnąć, w tym kraju oczywiście - na odwrót - prawicowa) poparcie jednak szybko straciła. Partia ta przez wielu uznana jest za ksenofobiczną - wyborcy głosowali często przeciwko niej (taki tut. PiS). Oskarżone o lewicowość media, inaczej niż w Polsce, nie idą wcale w zaparte. Co ciekawe, w tym roku Aftenposten po raz pierwszy stwierdził, że nie będzie otwarcie agitował za prawicą (a jest z nią historycznie związany), a lewacki Dagsavisen w dniu wyborów na całej 1. stronie opublikował odezwę: głosujcie na Arbeiderpartiet! Tak, ciszy wyborczej tu nie było z założenia. To uczciwsze.

Wybory odbyły się w poniedziałek, 14.09, ale także w niedzielę 13.09 (wszystkim, którzy optuja za dwoma dniami wyborów w Polsce, warto polecić pomysł z dniem wolnym i roboczym). Wcześniej przez kilka tygodni można bylo głosować poza miejscem zamieszkania. Nie dziw, że frekwencja przekroczyła 70% (chociaż była niższa niż poprzednio).

To, że u rządów pozostanie ten sam premier, z tą samą koalicją, jest w Norwegii wydarzeniem bez precendensu w ciągu ostatnich 16 lat. Dość rzec, że III RP jeszcze nie odnotowała takiego przypadku (20 lat).


W ławach (nie kanapach) sejmowych zasiądzie 169 posłów, w podziale (co ciekawe i rzadkie na świecie) regionalnym. Ze statystyk dotyczących nowego układu: 51 (prawie 1/3) parlamentarzystów ma nazwiska kończące się na -sen. Są wśród nich wszyscy reprezentanci północnego regionu Finnmark (5 mandatów).

Udział kobiet w parlamencie Norwegii nieznacznie wzrósł z 37 do 39% (66 na 103 mężczyzn). Stawia to Norwegię na 8. miejscu w świecie, po Rwandzie (56,3%), Szwecji (47%), RPA (44,5%), Kubie (43,2%), Islandii (42,9%), Finlandii (41,5%) i Holandii (41,3%), a ciut przed Danią (38%) i Angolą (27,3%). Średnia dla całego świata to 18,3%.

Kobiety stanowią dokładnie połowę klubu partii robotniczej - 32 z 64 osób. To jest dopiero realizacja wyborczych obietnic! Kiedy partie obiecują parytety płci, mówią tylko o miejscach na listach. A tutaj mamy przecież równowagę w wyniku! Wymaga to pełnego porozumienia pomiędzy partią a jej elektoratem, takiego, jakie potrafili wymóc tylko bolszewicy.


Tych, którzy już łączą kropki, uspokajam. Nie, kanapa w norweskim nie jest rodzaju żeńskiego (en sofa). Walka z sofą nie jest więc w żaden sposób przejawem męskiego szowinizmu.

Kogo wiec tak naprawdę miał na myśli premier? Pewnie chłopaków z najbardziej coolowej firmy Norwegii. Firma werbuje w gazetach zdjęciem kilku luźno ubranych młodzieńców, z laptopami, siedzących na sofie. Wielkie hasło: "Pracuj w najbardziej cool firmie Norwegii" ma mały przypis: "Rezultat badań przeprowadzonych wśród chłopaków na sofie".

poniedziałek, września 14, 2009

NORGES LOVER (24) Gdzie dwóch się doi, tam trzeci grosz wciska

Zapytany o nadchodzącą płytę, mówi, że wydawca zaproponował, by tak zmiksować koncert w Dreźnie, żeby dało się go wydać. "No to tak zrobiliśmy" - stwierdza lapidarnie Jan Garbarek.

"Tak łatwo, ot tak, jak by chodziło o sprzedaż mleka w sklepie" - kwituje dziennikarz Dagens Næringsliv. Otóż, nie, nie, panie redaktorze!*. Sprzedaż mleka wcale nie jest taka łatwa, nawet w Norwegii, gdzie zajmują się nią (aż!) dwie firmy. Dokładnie wyjaśnia to inna gazeta, Aftenposten.

Większość udziałów w rynku wyrobów mleczarskich ma w Norwegii Tine. Konkurent, Q-Meieriene (Mleczarze Q) rozpoczął działalność w 2000 r. i zatrudnia w chwili obecnej 100 pracowników, mając 16-proc. udział w rynku.

Mleczarze Q skarżą się na praktyki monopolistyczne giganta Tine. I na to, że kopiuje ich rozwiązania, takie jak zakrętka na kartonie. Tine odpowiada, że w takim razie Q zgapiło pierwsze, bo przecież Tine wczesniej używało kartonu!

Normalnie czuć, że nowy parlament będzie coś musiał z tym zrobić. Powołać komisję śledczą. I ustalić, kto ma patent na DNA krowy. I dookreślić "inne produkty mleczarskie". Takie, jak jogurt, w którego rynku Tine ma 90% udziału. Aby go gonić, Q opatentowało islandzki przepis swojego nowego jogurtu. Aż dziw, że z taką nazwą jeszcze nie wpadli, by swoje produkty zaopatrywać w gadżety z filmów o Bondzie.


Malutcy niech się kłócą, wróćmy więc do wielkiego artysty. Jan Garbarek, zapytany o przepis na dobre życie, odpowiada:
- Jogurt?

Norsk.. urwa. Media są tendencyjne. Komisja śledcza potrzebna od zaraz.


Wasz Nor-jazz lover.

* Zwrot, ktory mi jakos ostatnio szczegolnie utkwil w pamieci.

NORGES LOVER (23) Bo nie zna życia, kto nie służył na zmywarce

Akcja rozgrywać się będzie na dwóch poziomach. Jednym jest podłoga sceny, drugim galeryjka, rodzaj balkoniku z poręczą. Oba poziomy połączone są schodkami...
S. Mrożek: Indyk.

No, może nie dokładnie, ale ten obraz od razu mi się skojarzył, jak zobaczyłem swoje nowe mieszkanie w Oslo. Obok dużego okna mam stopien i drzwi - wyjście na położony pół metra ponad podłogą taras. Taras to otwarta przestrzeń, ktorą dzielę z sąsiadami (bodajże 6 mieszkań w rzędzie). Dokładnie to, co w Norwegii podoba mi się najbardziej i czego brak uważam za wielki mankament polskiego budownictwa.

- Rób to, co lubisz, a nie będziesz musiał pracować - miał rzec Konfucjusz. - Nie będziesz miał też czasu wolnego - doda ktoś, komu przyszło żyć dzisiaj. Dlatego też zjawiłem się tutaj, by pochłaniać ksiażki i gazety w czasie, kiedy zupełnie nie zaprzątam sobie głowy pracą.

Osiołek Porfirion to fenomen: dzieli, mnoży, ryczy, mowi śmieszne wiersze i... pracuje.
K.I. Gałczynski: Teatrzyk Zielona Gęś.

W stołówce w 3 godziny obsłużyliśmy 500 osób. Podszedłem do tego wyniku sceptycznie, podejrzewając, że to wszystko byli nasi szefowie, chcący wywindować statystyki (no mam z tym doświadczenia...)

Skoro o statystykach stron internetowych: serwis ung.no (ung - młody). Po protestach przywrócono możliwość zadawania na niej pytań (wstrzymaną przez to, że ich liczba przerosła możliwości odpowiadających). Strona miała 100 tys. unikalnych odwiedzin na miesiąc. Od 2006, kiedy powstała, specjaliści udzielili odpowiedzi na 45 tys. pytań. Pytania dotyczące głównie dojrzewania i seksualności młodzieży, niektóre przezabawne. Na przykład 14-latka przed wyjściem na pierwszą imprezę pisze, że chce kupić piwo, ale wie, że sprzedadzą jej tylko bezalkoholowe. - Po czym mam je poznać? - pyta. - Po tym, że ci je sprzedadzą! Następna! - ja bym odpowiedział. No ale mnie tam nikt nie zatrudnił, ja co najwyżej mogę pozmywać po tych, którzy jej odpowiedzieli.

Zmywak, godz. 15:00.

Ktoś wyrywa mi z ręki garnek. Myślę sobie: „No to wtopa. Coś jednak robiłem nie tak. A przecież dawałem z siebie wszystko!“ - Zostaw! To jej robota. Ona pracuje do 16! My nie - mówi z uśmiechem Norweżka, wskazując rownie uśmiechniętą koleżankę.

Tu staję przed trudnym zadaniem wyjaśnienia polskiemu czytelnikowi, czym są płatne nadgodziny i prawa pracownicze. Zadanie tak karkołomne, że się go jednak nie podejmę.

CHÓR POLAKOW
Nasz piecyk cudem zreperowany,
lecz Osiołek Porfirion to gość podejrzany.
(biją Porfiriona)
K.I. Gałczynski: Teatrzyk Zielona Gęś.

Pożyteczne skutki kryzysu - z takiej nowomowy w światowej prasie drwi w sierpniu polska edycja Le Monde diplomatique. Oto np. Los Angeles Times pisze o studencie, który ma do spłacenia 50 tys. dolarów kredytu studenckiego. Zaczął odsłaniać okna zamiast palić swiatło - na co by przed kryzysem nie wpadł!

Kurtyna.

niedziela, września 06, 2009

NORGE - LOVER 2:2 Prawo drugiej wagi

Na lotnisku Prawo Drugiego Biurka objawia się w postaci Prawa Drugiej Wagi. Gdy przed niemal rokiem wracałem z Oslo, we dwóch przewieźliśmy 90 kg - bez dopłat! Teraz moja walizka miała 28 z dopuszczalnych 20 kg, co jednak po przepakowaniu i założeniu na siebie połowy szafy stopniało do 23 kg, za które już inna pani nie kazała mi płacić (tak wiem, mam szczęście, że nigdy nie leciałem Ryanairem).

Dziś Szerpowie są potrzebni chyba jeszcze bardziej w dotarciu na miejsce, niż podczas samej wyprawy. Potrzeba po prostu kogoś, kto nie tyle coś by poniósł, co po prostu zadeklarował jako swoje na pokładzie samolotu.

Zastanowiło mnie także, dlaczego ktoś musi dopłacać za nadbagaż, jeżeli pewnie spora część walizek waży znacznie mniej niż by mogła. Średnio więc pewnie i tak wychodzi, jak gdyby wszyscy mieli bagaże standardowej wagi. Być może należałoby wprowadzić dyscyplinujące opłaty za niedobagaż?

Albo dlaczego ja muszę płacić za nadbagaż, kiedy moja walizka przekroczy 20 kg, podczas gdy ktoś inny może być zwyczajnie 20 kg cięższy ode mnie, co daje mi z miejsca niesprawiedliwy handicap? Czuję się dyskryminowany i myślę, że limit wagi powinien być ustalany dla bagażu wraz z pasażerem (no i jak tu się dziwić, że narkotyki przemyca się w sobie, skoro w walizce wymagałyby dodatkowych opłat).

Jak się okazuje, linia Oslo-Szczecin to jedno z nielicznych polaczen Norwegian Air Shuttle, które w ostatnim roku potaniały (o 18%). Szczecin znalazł się w przednim otoczeniu Dubaju, Kanarów i Teneryfy. Przelot z Oslo do Warszawy podrożał natomiast o 62%.

Ja swoje wiem i rezerwując bilety zawsze pamiętam o świętym prawie Norwegów do drugiego biurka. Wymaga to jednak co najmniej drugiej potęgi w ilości kliknięć.

sobota, września 05, 2009

NORGE - LOVER 2:1 Prawo drugiego biurka

Kiedy w grudniu 2007 r. po raz pierwszy starałem się dowiedzieć, jak i za ile dotrzeć z lotniska do centrum Oslo, wszystko wyjasnił mi młody praktykant w punkcie IT. Jak się niebawem okazało, zupełnie błędnie (kwestie różnych przewoźników, zniżek studenckich, opłaty za przewóz roweru). Gdy już kupiłem bilet, mając trochę czasu do pociągu, pobiegłem czym prędzej do punktu IT, by chłopcu objaśnić, że się mylił. W trosce o interes innych podróżnych oraz dla porządku, który tak miłuję (co, jak wtedy jeszcze wierzyłem, czyni ze mnie pełnej krwi Skandynawa).

Chłopca już przy okienku nie było. Kiedy wyjaśniłem sprawę jego przełożonej, odpowiedziała: "E, to praktykant, on nie musi tego wiedzieć". Tak poznałem praktyczne działanie "Prawa drugiego biurka" (własność pojęcia Magdalena W., Oslo), na którym zasadza się funkcjonowanie obywatela w Norwegii: jeśli czegoś nie uda ci się załatwić, idź do drugiego biurka, a tam to dostaniesz.


Kogoś, kto wyląduje na lotnisku Gardermoen, zastanowi, czy zawsze jest zamglone. Pewnie to pierwsze wrażenie, które Norwegia musi, po prostu musi wywołać w przybyszach. Musi być na to jakiś dekret. Tym bardziej, że miejsce to wybrano w latach 80. z dwóch alternatyw. Inne miejsce doradzali specjaliści od klimatu - prawie nigdy się tam nie chmurzy, a budowa lotniska wiązałaby się tylko z wycinką lasu, a nie z przesiedleniami (co jak wiadomo kosztuje).

Od tego czasu powstały (zupełnie nie wiadomo, po co) dwa nowe mniejsze lotniska cywilne po obu stronach fiordu, ale to położone na północy, w głębi lądu, Gardermoen wiedzie prym jako OSL. A z jego wyborem wiąże się tajemnica zabójstwa politycznego, mającego obciążać rządząca wtedy i dziś w Norwegii Partię Pracy (czy dokładniej właściwie: Robotniczą). W niewyjaśnionych okolicznościach główny specjalista wypadł z hotelu w Kopenhadze, a jego raport doradzający inne miejsce zniknął na zawsze (czy jak by to pewnie ujął tutejszy pastor: trafił na biurko Wszechmogącego).

Po partii rządzącej to spłynęło. Partia ta to w ogóle fenomen, jak na polskie warunki. Zasiedliła najbardziej ponury gmach przy głównym rynku. A myślałby kto, że takie rzeczy to tylko w erze... Stalina (pomyślmy, co by to było, gdyby tak w Polsce zrobił PiS...). Nie dziw więc, że z podobnym luzem Norwegowie podeszli do sprawy domniemanego zabójstwa politycznego i Arbeiderpartiet ma najwyższe notowania w sondażach przed nadchodzącymi za parę dni wyborami do parlamentu.

piątek, września 04, 2009

NORGE - LOVER 2:0 (trener Piechniczek kontroluje grę)

Dzień przed wylotem do Oslo otrzymałem maila z informacją:

Szanowni Państwo,

Informujemy, że okres rejestracji domeny morzeprzygody.pl został przedłużony.


Pięć lat temu kupiłem tę domenę przygotowując się do przetargu w Urzędzie Marszałkowskim ("Morze Przygody" to hasło promocyjne Województwa Zachodniopomorskiego). Przetarg przegrałem cenowo, domena została. Kiedy zacząłem tu publikować radosne doniesienia z podróży, czytali nawet urzędnicy w Marszałkowskim. Niestety, potem nastała era Pudelka.

Postanowiłem jednak nie ustawać w walce o udziały w rynku internetowych błaznów.

Dałem więc Norwegii drugą szansę (jak by to ujął trener Piechniczek po stracie kolejnego gola).

wtorek, września 01, 2009

NORG-EX LOVER (19) Kisses from Miles Away

Odc. 8. piątej serii "Seksu w Wielkim Mieście". Carrie określa towarzyszące zauroczeniom uczucie w brzuchu mianem "Zsa zsa zsu". I ja poznałem to uczucie, ilekroć dostrzegałem na ulicach Oslo polską rejestrację ZS. Nie dziw więc, że wreszcie wróciłem do Szczecina.

Następne doniesienia miały być z cieplejszych klimatów. Myślałem o światowej stolicy puree - Pireusie. Nic z tego jednak. Wszystkie drogi okazały się prowadzić do Oslo; uznanego przez wielu jego mieszkańców za najlepsze miasto świata. Czy oni nie mają telewizorów, internetu, ksztyny wyobraźni? - myślałem wówczas. To miasto musi jednak coś mieć w sobie, skoro do niego wracam (pewnie przyciąga looserów).


Za co lubię Norwegię? Napiszę, jak tylko otrzymam aktualną ściągę z urzędu imigracyjnego. O fladze Norwegii już pisałem. Podoba mi się także, rzecz jasna, ciesząca się uznaniem na całym świecie norweska scena deathmetalowa (im jedynym jestem skłonny uwierzyć, że są potomkami Wikingów). No i cenię Josteina Gaardera za książkę pt. "Świat Zoofilii", z której czerpałem inspirację w moim najdłuższym związku w życiu (z kotem).

Z chęcią też wyczytałem w ubiegłym roku o targach "Elektrofil" i tym razem obiecuję sobie elektryzujący coming out. W tym roku wybiorę się na te targi z lodówką. Pora wyjść z nią na powierzchnię i spotkać podobnych ludzi. Najpierw jednak trzeba spotkać lodówkę. A to stanie się 5 września.

Norwa - najtrudniejsza z moich ex, zdecydowanie. By ująć to słowami mojego urologa: "trafiła nerka na kamień". I pierwsza, do której - uwaga - wracam!

Tylko żeby nie okazało się, że jestem tym Milesem A. z pieśni Madonny:

I always love you more...

MILES AWAY