piątek, grudnia 31, 2010

ßänk ju for träwelling!

Było to akurat przed sześcioma laty, gdy po raz pierwszy chciano mi sprzedać dziewczynę ze Wschodu. Po zamknięciu komisji wyborczej nr 55 w Mariupolu nad Morzem Azowskim i podliczeniu głosów, starym słowiańskim zwyczajem wszyscy zasiedli do suto zastawionego stołu. I wtedy przewodniczący komisji, facet, który zdobył mnie od razu aparycją Ala Pacino, wskazuje przeciwną stronę stołu, na 19-letnią Mołdawiankę z komisji i mówi: - Miszka, a może byś ty ją zabrał ze sobą do Polski, co? Upierze ci, ugotuje, to dobra dziewczyna, pracowita. I dzieci wychowa!
Wspomniałem to zdarzenie, kiedy właścicielka stancji w Neubrandenburgu usilnie chciała mi wcisnąć swoją byłą lokatorkę, też ze Wschodu. Nocleg u niej wybrałem, bo najtańszy w mieście. Może zarabia na prowizjach od małżeństw? - myślę sobie.

Na Wschodzie wciąż takie obyczaje, ale u nas to już przecié passé. Zastanawiam się więc, czy właściwie nie byłby to jakiś dowód nonkomformizmu dzisiaj, dać się tak wyswatać, a nie - jak wszyscy - chajtać się z miłości. Albo i awangardy, bo że Ziemia jest okrągła, to i historia kołem się toczy. A ja lubię być w awangardzie, w końcu co innego robiłem w tych pociągach, wciąż jako pierwszy otwierając drzwi?

I tak sobie liczyłem na dwóch liczniczkach wsiadających i wysiadających z pociągu, podśpiewując: „Oh I'm a lucky man To count on both hands The ones I love...“. Przemilczam tylko resztę zwrotki „Some folks just have one Yeah others they got none“. Nie podoba mi się, jak Pearl Jam drwi sobie z niepełnosprawnych.


Automat do wydawania biletów to ciekawa maszyna. Kilka wersji językowych. Tyle że jedno pole bez względu na wersję językową jest po niemiecku. No, nie całkiem, bo we włoskiej pole to jest akurat po polsku. Co w tym szczególnie dziwnego? A to, że jest to jedyne słowo po polsku, bo w tym automacie polskiej wersji językowej w ogóle ne ma. Jeszcze dziwniejsze więc, że to jedyne słowo po polsku nie zaczyna się na 'k'!

K... jak kolejna stacja. Ankietująca ze mną Sabine pyta, ilu wysiadło. Mówię: jedna, a właściwie półtorej osoby, bo była w ciąży. Śmiejemy się, próbując wpisać ułamek do aplikacji. Śmiejemy się jeszcze bardziej, wyobrażając sobie, że kontrola pyta nas, jak to możliwe, że wysiadło 1,5 osoby, a wsiadała przecież jedna? Musiałbym odpowiedzieć, że wsiadając do pociągu nie była jeszcze w ciąży...

Co to ja mówiłem o awangardzie?

Ostatnia rozmowa z liczmierzem Deutsche Bahn. Liczenie to najlepsza praca, jaką wykonywał, mówi. A robił wiele: roznosił gazety, układał towary w sklepach... Słucham go oniemiały: w końcu niełatwo spotkać oko w oko własną mowę wewnętrzną!
Czyżby nadeszła pora na powrót do Norwegii?

niedziela, grudnia 26, 2010

Lübeck (Quebec)

W Lubece na głównej bramie miejskiej inskrypcja SPQL, czyli Senatus populusque Lubecensis. Widoczny znak miejskiej emancypacji na wzór rzymski. Patrzę tak i myślę sobie, jak bardzo niewygodnie musiało być starożytnym Rzymianom pisać „SPQR“ w SMS-ach, przecież wszystko to jeden klawisz! (Z ich cyframi też zresztą nie mieli lekko).

Kolejny symbol Lubeki i Niemiec w ogóle: dwugłowy orzeł. To jasne, że musiał powstać tutaj, w ojczyźnie liczenia obłożenia pociągów. Nie raz przy liczeniu wsiadających wydaje mi się, że ktoś ma dwie głowy. I jak tu się potem dziwić, że średnio co druga głowa odmawia odpowiedzi w krótkiej ankiecie? Siadają jak popadnie, jakby nie mogli się podzielić: tu chętni do ankiety - tam nie. Chyba wywieszę stosowne kartki - na wzór norweskich pociągów, gdzie obowiązuje podział na wagony z konduktorem i bez (dla tych, co mają bilet i jedną głowę, której nie chcą, by im zawracano).

Niemcy to jednak nie Norwegia: kawa jest tu paskudna. Ale nie narzekam, bo na stacji Bad Kleinen (zgodnie z jej dewizą: mniejsze zło) dostaję kawę ze zniżką. Na szczęście nie pytają, czarne czy białe cappuccino (po prostu czasem dają je bez mleka).


Wracam do lektury Financial Times Deutschland. Po nieudanej fuzji doradczej firmy Roland Berger z Deloitte piszą, że z planów zawojowania świata Bergerowi wyszła wycieczka nad Bałtyk. Zacieram ręce, bo może go tu spotkam na którejś ze stacji przesiadkowych nad morze? Ale choćby nawet, to jak go poznać, kiedy ankieta jest anonimowa...

„Czy to jest anonimowe?“ - to pytanie które słyszę często. Raz mówię, oczywiście, a na koniec proszę całą grupę o próbki DNA. No tośmy się pośmiali i poszedłem dalej. Wracam, a oni mówią, że mają dla mnie próbki! Jeden powiada, odciął sobie dla mnie nawet palec. I pyta, czy może coś wygrać. - Jasne, - odpowiadam - Palec!

Inna jest dynamika obdarzania zaufaniem przez podróżnych ze Wschodu... Jeden Białorusin jak się rozgadał! Zdradził mi wszystko, imiona dzieci, nazwiska przełożonych, taktykę Układu Warszawskiego w latach 80., ale kiedy pytam, jaki ma bilet, rzuca podejrzliwe spojrzenie i wcycofuje wsobnie. Wreszcie nachyla się podejrzliwie: - A ty aby na pewno nie ze służb?
Ja na to trzeźwo: - Czy jak bym był ze służb, to bym w ogóle grzecznie pytał?
- Prawda! - chichocze dobrodusznie i rozpogadza się, pokazując drzwi - Ani to jaja w dwiery!

niedziela, grudnia 19, 2010

Morse, Eskimosi i szatan z pierwszej klasy

Mój pradziadek był zawiadowcą stacji i umiał telegrafować alfabetem Morse'a. Cała rzecz polegała - mówił - na tym, by nie wystukiwać kropek i kresek, a przeciwnie: robić przerwy w ciągłym sygnale. Chociaż już się nie telegrafuje, ten pradawny zwyczaj zachował się na kolei do dziś. Zamiast rozkładu jazdy obowiązuje rozkład przerw w jeździe. Szczególnie zimą.

Jest śnieg - są Eskimosi, myślę sobie, przyglądając się owiniętym w futra pasażerom pociągu o jakże azjatyckich rysach twarzy. Ale są to rdzenni obywatele wschodnich Niemiec - zgermanizowani Słowianie miejscami wzmocnieni DNA Armii Czerwonej.

A poubierani w futra, bo wysiadło ogrzewanie. Ja dobrze wiem, jak sobie poradzić w takiej sytuacji: Pałkiewicz radzi, by rozpruć brzuch renifera i schronić się w środku. Tyle że renifer został w szwedzkiej lodówce.

Najgorzej jest w 1. klasie, gdzie sople zdają się tworzyć urocze świąteczne świecidełka w kształcie jedynki. Pewnie przez klimatyzację.
- Dla nich to żaden problem - stwierdza maszynista. - Ci, co jeżdżą pierwszą klasą, to w domach w ogóle nie ogrzewają.

Jeden taki odmawia udzielenia odpowiedzi. Mówi, że u niego w Hesji, ilekroć prowadzono takie badania, znikały połączenia. Kiwam ochoczo w duchu, na głos zaprzeczając. Zaczynamy dyskutować, głównie oczywiście o bajzlu na kolei. Pocieszam go więc, że w Polsce jest jeszcze gorzej. Trochę go tym zmartwiłem, bo ma zamiar towarzyszyć Niemcom na Euro 2012. Opowiadam o trudnościach, jakie go mogą spotkać.
- W takim razie mam nadzieję, że przynajmniej nie będziemy musieli grać na Ukrainie - kwituje.
Na następnej stacji ochrona wyciąga mojego rozmówcę z pociągu. No, uważam, że to skandaliczne, by w miejscach publicznych powątpiewać w to, że Niemcy dojdą do finału (który jak wiadomo, rozegrany zostanie w Kijowie).


Po kilku godzinach jazdy w krytycznym zimnie dosiada się konduktor. Wysłuchawszy spokojnie, w czym problem, przystępuje do działania.
- Trzeba umieć sprzedać produkt! - mówi, rozebrawszy się do koszulki z krótkim rękawkiem. Kilka razy przechodzi po pociągu w tę i z powrotem, tak że podróżni od razu się rozchmurzają. Widać, podzieliliśmy się rolami dobrego i złego... konduktora - znowu muszę dzwonić po ochronę, gdy jedna ze stałych bywalczyń tej trasy skarży się:
- I po co my panu odpowiadaliśmy na tę ankietę, znowu zdrożały bilety!
Ech, ludzka niewdzięczność! Niech się cieszy, że nie skasowali tego połączenia.

piątek, grudnia 10, 2010

Love in Ventschow

Niemcy mają zwyczaj dodawania przedrostków do nazw miast, w których urodził się ktoś słynny, np. Lutherstadt Wittenberg (raz się jeden tak rozepchał, że zabrakło miejsca dla samej nazwy miasta). Na mojej trasie jest jedna taka miejscowość: Reuterstadt Stavenhagen. Myślę sobie: zbieżnosć nazw z amerykańską agencją informacyjną, czy znów wszechobecne macki Stasi?

Wysiadam z pociągu z liczniczkiem jak z reklamy Axe i klikam. A dokładniej, mam dwa liczniczki, by oburącz zliczyć wsiadających i wysiadających. Kiedy poprosiłem szefa o drugi liczniczek, zapytał: - Co Ty, jesteś perkusistą?

No to tak klikając, nucę sobie Stonesów (trudno nie być fanem ich sekcji rytmicznej). W Stavenhagen wypadło na Love in Vain. Wtem wysiadająca starsza pani prosi mnie o pomoc. Nihil novi, jak wiadomo, mam powodzenie u starszych pań... I kiedy nucę „When the train come in to station I looked her in the eye...“, łapczywie chwyta mój wzrok. No tak, myślę sobie: kolejna, która spała z Jaggerem. Wprawdzie ten kawałek to akurat nie jego, ale to pasuje tym bardziej: te, z którymi sypiał też rzadko były jego.

Wysiadająca opowiada, że przyjechała tu aż z Niemiec Zachodnich na urodziny Fritza Reutera. - Musi go pan znać! - mówi z przekonaniem. - A niby po co, jak nie był w Stonesach? - odpowiadam. Pani wyjaśnia, że to już jego 200. urodziny. - Wow, no to pani to się nieźle trzyma! - odpowiadam, życząc udanej prywatki.

Odprowadzając wzrokiem tę Marianne Faithfull Teutonów, myślę sobie, że gdyby jechała ze Stanów, już by tu nie dotarła. Wprowadzono tam bowiem ustawę, którą Paul Krugman z New York Timesa nazwał ustawą „Wyrzuć-mamę-z-pociągu“. Od nowego roku wracają wycofane przez Busha wysokie podatki od spadków. To znaczy, że rodzinom bardziej opłaca się pożegnanie bliskich przed 31 grudnia niż po...

Sprawę opisuje Financial Times Deutschland, przypominając, że gdy w Australii czy Szwecji wprowadzano odwrotne rozwiązanie, powszechne stało się zwlekanie ze zgloszeniem zgonu do nowego roku. Teraz jednak nikt sobie nie wyobraża, by zaczęto stosować tricki mające przyspieszyć czyjeś odejście. - Żadnemu Amerykaninowi nie przyjdzie do glowy wyrzucić mamusi z pociągu! - zapewnia niemiecki komentator - Bo przecież kto w USA jeździ dzisiaj pociągami?

sobota, listopada 20, 2010

Bucalala!

Jeden maszynista już plynnie mówi po polsku. Nauczył się, przez 15 lat jeżdżąc na linii Berlin-Kostrzyn. Trzeba było nie szlajać się po wykładach, kiedy studiowałem w Niemczech - myślę sobie - tylko nie wysiadać z pociągu, a bym teraz płynnie mówił po niemiecku.

Moja wątpliwość daje się łatwo wyczuć. - Co właściwie robi się po kulturoznawstwie? - zagaduje mnie ankietujący ze mną Claus. Odpowiadam: - Widzisz przecież, że ankietuje w pociągach!

Polski humor jest jeszcze czarniejszy od angielskiego, kwituje Claus, po czym chwali się, że jest z Hannoveru, miasta od wieków związanego z dynastią panującą w Zjednoczonym Królestwie. Humor też mamy, mówi, podobny, ale Polaków to i Monty Python nie przebije - przyznaje (czyżby znał Wilq'a?) Odtąd przerzucamy się dykteryjkami o jego nasłynniejszej krajance, królowej Wiktorii i mojej - carycy Katarzynie.

Stwierdzam wreszcie, że Niemcy też się lubią pławić w absurdzie, tyle że nie potrafią tego opisać. Dlatego Anglicy i Polacy będą im zawsze potrzebni. Weźmy przykład, gdy w czasie I wojny światowej dom panujący w Zjednoczonym Królestwie zmienił nazwę - była w końcu niemiecka, a z Niemcami trwała wojna. W tym samym czasie podobnie postąpiła inna rodzina książęca. Poprzez małżeństwo królowej Elżbiety II rodziny się połączyły i stoimy dziś u progu dynastii o jakże drewnianym, szlachetnym brzmieniu Windsor-Mountbatten. Jakże lepiej od blaszanej Sachsen-Coburg-Gotha-Battenberg!

Jak widać, mam podczas ankietowania wiele możliwości, by spełniać się w wyuczonym zawodzie. A jest o czym rozmyślać, kiedy się mija 37 stacji! Na razie wspomniałem tylko o jednej nazwie miejscowości.

Weźmy taki Neubrandenburg - miasto założone na wzór Brandendurga. Na tych ziemiach było to dość powszechne. Na wzór Stettina powstał Neustettin, a Berlina - Neuberlin (Klein Berlin). Dziś oba nazywają się Szczecinek i Barlinek. Zastanawiam się więc, jak mógłby się nazywać Neubrandenburg, gdyby znalazł się w granicach Polski. Wychodzi, że niechybnie: Brandenburżek. Mało poważnie, co? Za to gdyby skolonizowali go Wikingowie, pewnie stałby się Nowym Björkiem!

Zgodnie z etykietą, Lalendorf to wieś. Ale z etykietami przecież trzeba uważać, bo można się dać zaskoczyć, w takim np. Düsseldorfie. Na szczęście Lalendorf to obietnica z podwójną usługą krycia: to tu wsiadają i wysiadają najudańsze lale na trasie. Gdzie jadą? A dokąd mogą jechać wiejskie lale, jak nie do miastowych buców? W Polsce rozgorzała dyskusja między „zwolennikami“ Mysłowic i Paczkowa, a ja myślę, że w zapowiadanym 16. odcinku swoich przygód Wilq trafi właśnie tu, do Bützow.

Być może odpyka na swojej mandolince: A może byśmy tak najmilsza wpadli na dzionek do Bucowa?.

Do mnie to już piszcie na Buców!

wtorek, listopada 09, 2010

Zły porucznik a klika

W Norwegii najbardziej doskwiera mi brak pociągów. Jakieś tam niby są, ale kto by się tłukł na daleką północ - nie jestem już przecież turystą.

Ale przecież, jak rzekł o mnie kiedyś Romek: Ten to się nie wyśpi, jak się nie najeździ. Żeby więc uzupełnić bilans snu, lato i jesień spędziłem na polsko-niemieckim pograniczu, licząc i ankietując podróżnych w pociągach. Że to praca dla Niemców, to oczywiste, gdy spojrzeć na kurs euro. Spadł; a zawsze spada ta waluta, w której w danym momencie zarabiam.

Taliban zniszczył moje słuchawki. Ale zanim to się wydarzyło, liczmierz niemieckich kolei myślał, że to narzędzie służące mi do komunikowania się z centralą. W ogóle patrzył z zazdrością na nas, gadżeciarzy z prywatnych firm, bo oprócz słuchawek na szyi miałem PDA z aplikacją i przyrząd do klikania (tak, ten dobrze znany z reklamy AXE).

A on, cóż, biegał z piórkiem, jak ten Goethe. Mimochodem zaczął więc przechodzić obok mnie, by sprawdzić i porównać liczby (czyt. poprawić u siebie). Ach, żeby tak nadszedł czas, gdy niemieckie koleje zgapiają od Polaków... Na razie nie ma szans. I tak np. do 2012 r. pograniczni konduktorzy i maszyniści w Niemczech muszą nauczyć się polskiego! Wyobraziłem sobie gehennę niemieckich kibiców w polskich pociągach podczas Euro 2012... Cała nadzieja w tym, że niektórzy z nich okażą się sami być kolejarzami, więc będą znali polski.

Obojętne w jakim języku, zawsze warto porozmawiać z maszynistą. - Jest tu takie miejsce... - mówi mi jeden, pokaże je za pół godziny, gdy opuścimy las - gdzie w zeszłym roku zawiało śniegiem z pola i siuuuuu... na tory. Ostatni raz taka zima to była w latach 70.! - mówi i próbuje doprecyzować - w '77, a może w '78? - Teraz będzie podobnie? - pytam. - A skąd, niemożliwe, żeby tak samo dwa razy z rzędu... - ale głos mu się jakoś załamuje i dopowiada - O kurde, wtedy to było i w '77, i '78!

Przed 30 laty, kiedy tak zawiało, linia była cały czas przejezdna. Teraz potrwało kilka dni, zanim usunięto śnieg. Powód? Trzeba było ustalić, kto za to zapłaci. Przewoźnik powiedział, że płaci za korzystanie z torów, mają być więc przejezdne. Zarządca torów stwierdził, że zawiało z pól - niech płaci więc ten, kto ten śnieg podrzucił... Przypomina to coś?

Maszynistów wymienia się na trasie trzech. Konduktor wskakuje właściwie tylko na kilka stacji i nikt już więcej nie kontroluje biletów. Jedynie ankieterzy pozostają w tym pociągu bite 5 godzin od Szczecina do Lubeki lub (a często i i) w przeciwnym kierunku. Trudno się więc dziwić, że to mnie podróżni uważają tu za szefa, gdy chodzę tak w tę i z powrotem. Mógłbym zrobić niezły biznes na lewych biletach, jak na mecz Polska-Węgry w „Złym“ Tyrmanda. Skojarzenie o tyle dobre, że przejeżdżamy przez miejscowość o nazwie Bad, a dokładniej Bad Kleinen („Mniejsze zło?“).


Michał (z-ły na końcu).

środa, października 27, 2010

NORGES LOVER (71) Rezydent i wilk

W Szwecji do parlamentu dostali się Szwedzcy Demokraci, otwarcie niechętna imigrantom partia, uznana za enfant terrible szwedzkiego porządku politycznego. Tradycyjnie okazuje się, że wszechwładne jakoby prawo podaży i popytu znów gdzieś akurat nie obowiązuje - skoro pojawia się taka partia, to na pewno została nasłana z kosmosu, a nie odpowiada na rzeczywiste zapotrzebowanie cywilizowanego społeczeństwa.

A przecież wystarczy spojrzeć na wyniki wyborów w Danii i Norwegii, by skonstatować, że od lat jedną z głównych sił są tam podobne partie, i to nie z poparciem 5, lecz 20-30 procent. Żadna z nich nie wsparła jednak Szwedzkich Demokratów, partie te dystansują się od siebie wzajem. Całkiem to zrozumiałe - bo jak to tak, widział kto szowinistyczno międzynarodówkie?

Trudno czuć niechęć do imigrantów, będąc jednym z nich, tym bardziej, gdy człowiek sam uznaje ich pierwszeństwo. Na poczcie pani mówiąca biegle po norwesku - Wietnamka, w autobusie takiż Sikh... Dosć przypomnieć, że większosć prostych zawodów wykonują właśnie oni. Wracasz późno z pracy, taksówkarze napierdalają przez radio w urdu. Klienci w sklepie wielopowierzchniowym? A jakże, aryjczyka jak na lekarstwo! Przybywszy tu po nich, od razu rozpoznaję w nich gospodarzy i w tym na pewno różnię się od białych Skandynawów.

Ponadto traktuję ich też jak turysta. Wesoły jest nawyk mówienia do siebie na głos, tak częsty u Arabów, Persów, Hindusów etc. i przeradzający się w gromkie podśpiewywanie w miejscach publicznych. Jest to dla mnie w Oslo element lokalnego kolorytu, wyciągam ku nim niemal dyktafon, niczym japoński turysta aparat.

Nic a nic mnie to nie denerwuje. A przecież takie samo zachowanie w podszczecińskim pociągu doprowadzało mnie do furii, gdy jeden taki kolorowy wciąż rzucał się do okien i na każdym przystanku mamrotał niby to do siebie: Ciecin, ciecin? Pragnął zdaje się pomocy. Nie byłem łaskaw jej mu udzielić, ba, perwersyjną przyjemność sprawiała mi wręcz jego rozterka. Pohukiwałem tylko na wspomnienie żydowskiego kawału, jak to dwóch icków jedzie pociągiem i na każdej stacji jeden pyta, gdzie są, na co drugi wychyla się i mówi: Lamęcin. Przedział ich notorycznie stawał bowiem przez toaletą dla mężczyzn. Takież podstawy do konfuzji miał chłopak z pociągu: mijaliśmy Szczeciń...ski Stargard, Szczecin... Zdunowo, Szczecin... Dąbie, Szczecin... Zdroje, Szczecin... Port Centralny! Kto bez dyplomu z filologii domyśli się, że Główny to akurat ten wlaściwy i jedyny Ciecin, na którym należałoby wysiąść?

Czy wspomniałem, że nosił koszulkę z orłem w koronie i napisem Poland? To wkurzyło mnie chyba najbardziej. W Niemczech tymczasem odtrąbiono właśnie klęskę prób asymilacji poprzez tzw. Leikultur. Aktualna jak nigdy okazuje się treść napisu na frankfurckich murach, wypatrzona w końcu lat 90.:
Twój wóz - Japończyk, Twoja pizza - Włoch, dywan - Pers, kawa - Etiopczyk. A sąsiad... tylko obcokrajowiec.

niedziela, października 03, 2010

NORGES LOVER (70) W szponach kofeiny

Eliotowskie „measure life with coffee spoons“ jest Norwegom obce. Oni nie patyczkują się, ani z życiem, ani tym bardziej z kawą. Żadne tam łyżeczki - kawę chwytają pełnymi garściami i leją w gardła najgłębszą głąb. W takich okolicznościach bardzo ryzykowna wydaje się reklama Norwegiana, kiedy skubał klientów skandynawskiemu SAS, pisząc: „Kawa smakuje dobrze, ale niskie ceny lepiej“. Tym bardziej, że jak wiadomo, tutaj przecież przepłacanie jest w cenie.

W Polsce na pytanie, gdzie piję kawę, odpowiadam jak przed laty babcia z reklamy: „Nastacjistatoil!“ Tym bardziej, że odkąd norweski koncern usunął z nazwy człon „Hydro“, kawa musi tu być mniej rozwodniona.

Stacje benzynowe to w ogóle ciekawa rzecz. Przed 10 laty wielbiłem w Rumunii każdy przybytek Shella, za to, że był oazą Zachodu: miał łazienkę i trawnik do rozbicia namiotu. Tyle że Zachód jest sobą wszędzie tylko nie u siebie. I tak, w Bawarii pieszy nie kupi w nocy piwa na stacji benzynowej. Dostaną je jedynie podróżni - a więc ci, którzy przybyli samochodem (choćby mieszkali za rogiem). Przypomina się doniesienie Bölla o pijakach w Irlandii.

W australijskim Quensland lekarze narzekali na maratońskie zmiany. Jak podał The Courier Mail z Brisbane, urzędy zdrowia zaleciły im więc 6 kaw na dyżur. Oto jak trzeba radzić sobie z niepokojami grup zawodowych. Lek na wszystko: kawa. W końcu najwięcej jej się pije w zamożnej Norwegii.

Tyle że obsesyjne picie kawy objawia się też w tematach rozmów, jak ta przed dwu laty w kafejce w centrum Oslo:
- Nie powinieneś pić tej kawy, jest niezdrowa, wiesz? - zagaduje do mnie kompan od stolika, Norweg.
- Jak to niezdrowa?
- Powinno się pić kawę z filtra, bo filtr zatrzymuje szkodliwy tłuszcz. A epsresso nie.
- No ale czy to nie jest jak z mięsem, że to właśnie to ten tłuszcz, no wiesz?
- To są różne sprawy. Jest zły tłuszcz i jest tłuszcz dobry. Mięso - w porządku, ale ten w kawie jest zły.
- Cholesterol - wtrąca drugi Norweg przy stoliku.
Czuję się osaczony, a im więcej pada trudnych słów, tym mniej sprawiam wrażenie przekonanego. Rozmówca zmienia strategię:
- Smak to jest sprawa gustu.
- No i?
- No, jeden lubi matki, a drugi woli... córki.
- Aha...
- A ty co wolisz? - wtrąca trzeźwo ten drugi.
- No ja, córki! - odpowiada tamten.
- Aha - powtarzam bez namysłu - Ja przecież też wolę córki. Przekonałeś mnie więc. Będę pił kawę z filtra!

Na szczęście nie wytrwałem w tym postanowieniu długo. Okazało się, że są okoliczności, w których kawa w ogóle nie szkodzi. I nie trzeba wcale rezygnować z namiętności do córek (wręcz przeciwnie). Z nieocenioną pomocą jak zwykle podfrunęła Zielona Gęś:
ROBERT: I love coffee. I love coffee. Kocham kawę. Pić.
ROBERTOWA: Robercie, przestań żłopać tę ohydną kawę. Przecie wiesz, jak kawa okropnie szkodzi ci na serce.
ROBERT: (z piekielnym błyskiem w oczach) Na co?

K.I. Gałczyński: Teatrzyk Zielona Gęś, W szponach kofeiny (1946). Scena I.

poniedziałek, września 06, 2010

NORGES LOVER (69) Wiosło w wiosło wpłyń w Gay Oslo!

Cyframi odcinka są 6 i 9. Rozwinę teraz temat męskiej przyjaźni, zasugerowany w poprzednim tytule.

W Wielkanoc dostałem ciasteczko z wróżbą:
Wznoszenie. Gwiazdy szukują Ci dobrobyt. Spotkasz ludzi, którzy sprawią, że nie będzie kroków do tyłu.
Zacząłem więc uważnie spoglądać za siebie. Z nadzieją patrzeć w oczy tym w metrze, którzy mnie dotąd tak denerwowali. Siada taki - na około wolne - a on musi akurat koło mnie. Pedał czy kieszonkowiec? Raczej to drugie, bo ciemnoskóry... chociaż z nimi to też, jak się okazuje, nie wiadomo. W gazetach debata, czy homofobia jest właściwa dla imigrantów (w domyśle: Muzułmanów). To straszny problem w kraju tak chętnie głoszącym poprawność polityczną. Nie wiadomo, którą wybrać: tę etniczną czy seksualną.

Dlatego też jeden polityk, normalnie Salomon Nowożytności, przychodzi narodowi z wybawieniem i mówi, że gdy szedł ulicą z kochankiem, zaczepił go ktoś o „ewedentnie norweskim pochodzeniu etnicznym“. Homofobi są więc wszędzie. Uff! Tak jak i „homofile“. Wspomniany polityk należy bowiem do partii Prawica, nazywanej tu konserwatywną. Ile tak naprawdę znaczy ta etykieta, wyjaśnia fakt, że partia uznaje prawa gejów do zawierania małżeństw, a w tym samym bloku, zwanym „mieszczańskim“, znajduje się też partia Lewica.

Przypomina się, jak zimą nosiłem gazety do Fakultetu Gminy (Chrześcijańskiej) i Krajowego Związku Lesbijek na szóstym piętrze okazałej kamienicy przy dworcu Majorstua. Ale wspólna trasa gazet to niejedyne, co łączy oba miejsca. Jest i znana z działalności publicznej zadeklarowana lesbijka, która studiuje na tym fakultecie.

Norweskie prawo dopuszcza już nie tylko adopcje dzieci przez pary homoseksualne, ale i zamawiane przez nie zapłodnienie (po co wcześniej wyjeżdzano zagranicę). Dziecko ma prawo do poznania biologicznego ojca - z chwilą ukończenia 18 lat. W Polsce mieliśmy już 18 lat czekania na mieszkanie, mamy i więcej na ukaranie przestępców, 18 lat czekania na wypłatę też pewnie wkrótce się ziści. Norwegia nie zna takich problemów, niech ma więc własne 18-letnie vacatio penis!


Za 18 lat to już pewnie podstrona „Gay Oslo“ w oficjalnym serwisie miasta stanie się właściwym serwisem, a geje inaczej (lub raczej jak będzie się mawiać, „geje warunkowi“ - tacy, co nie spotkali jeszcze prawdziwej miłości), będą mieli własny wstydliwy link u dołu strony: „Straight (to) hell“. Po klinkięciu go przejdziemy przez serię testów: najpierw czy zrozumieliśmy napis, który kliknęliśmy, potem, czy nasz ojciec nie daj „bOŻE“ nie był mężczyzną... Zanim dowiemy się, gdzie uzyskać pomoc w tej okrutnej sytuacji, przyjedzie już po nas patrol. To znany motyw ze starych filmów: kto się nie rozłączał telefonem, tego namierzano. Technologia już inna - pryncypia te same.

Aż samo słowo straight zostanie zabronione. Znikną więc chińskie zupki „Asia Straight“. I dobrze - drogie były.


Krzysztof Wiosło z Oslo, cwel wszystkich cwelów.

niedziela, sierpnia 29, 2010

NORGES LOVER (68) Tajemnica Brobekk Storcash

Jednego razu klient, Norweg, pyta mnie:
- Jesteś z Polski? A skąd konkretnie?
Ja mu na to, że z całej Polski! Ale to spiskowiec widać, jakiś podejrzliwy. Pyta dokładniej, o miasto. Myślę sobie, na co mu ta zbędna kurtuazja? I że znowu będę musiał powtórzyć nieśmiertelną formułkę o północno-zachodnim rogu, w który rzucone jest moje miasto, i o tym, jak stamtąd blisko do Berlina i Kopenhagi... Który Norweg będzie to jednak w stanie pojąć? Ledwo wypowiedziałem zrezygnowany „Szczecin“, odparł:
- A, to ze Szczecina jest moja żona!

I ja miałem szansę na mieszane małżeństwo: przypominam sobie panią Larsen... ale wybrałem wtedy Nicole Kidman, która wolała jednak akurat zegarek omega (jeśli wierzyć gazetom). Potem zegarek przypadł Jurkowi Clooneyowi a Nicole wiedząc, że będzie znów musiała rywalizować o mnie z przedstawicielką starszego pokolenia, postanowiła zagrać Dusty Springfield.

Ale wtedy ja już byłem zadurzony w szefowej sklepu kolonialnego z ulicy Książęcej. Wietnamka, przychodzi zawsze w soboty rano. Zawsze sama, zawsze ciągnie dwa-trzy wielkie wózki. Gdy dociera do kasy, dzieje się coś niewypowiedzianego: wszyscy rzucają się do pomocy. Pierwszy do pomagania jej przy wykładaniu towaru na taśmę biegnie starszy ochroniarz (co nie dziwi, bo od tego właściwie tutaj są ochroniarze). A szefowe się dziwią, czemu ja tak bardzo nie kwapię się w soboty do przerwy. Nie schodzę z posterunku dopóki ona nie zniknie z horyzontu.

Z całą stanowczością stwierdzam więc, że to nieprawda, iż wszyscy tutaj myślą tylko o kasie. Nie da się, gdy ona jest obok.

Wracając powoli do siebie (i do kasy) i gubiąc się przy przepuszczaniu towarów, żałuję zawsze, że nie da się brać w nawiasy u kasy. Przyglądam się za to uważniej produktom i postanawiam nieraz, że któryś sobie sam kupię. Najczęściej okazuje się, że kupiłem go tylko po to, by mieć pewność, że dobrze robiłem nie kupując. Co najwyżej zasuszę w pamiętniczku jakąś śmieszną etykietkę, jak „grzyby zbierane ręcznie“. A jak niby inaczej, nożnie??? Chociaż, kto wie... bo tu to nawet czyta się u Deichmana - mają takie biblioteki!

Na pierwszych stronach gazet wciąż miliardy i miliony. Mnie życie obdarowuje tymczasem co najwyżej kuponem na 100 koron, do wykorzystania w nowo otwartym największym sklepie ze sprzętem elektrycznym i elektronicznym w Norwegii. I z czym stamtąd wyszedłem? Za 100 koron to da się tam tylko kupić dwie wielkie czekolady Toblerone.

środa, sierpnia 25, 2010

NORGES LOVER (67) Leeloo Oslo Multipass!

Wielu mnie pyta, dlaczego akurat Norwegia. Na to odpowiedż znają tylko wybrani (a właściwie wybrane - dane osobiste znane autorom). Poza tym, wiadomo, w Argentynie bym tyle nie zarobił - chociaż jest to podobno jedyny kraj na świecie, który w konstytucji zachęca wszystkich Ziemian do przybycia i podjęcia pracy. Tak mówił Gustavo - żywy przykład na nieżyciowość tego zapisu. Sam wyjechał z kraju i roznosi gazety w Oslo. I ja więc przedłożyłem mieć nad być (tym bardziej, że gombrowiczowskie). Na pewno musiał to być kraj z kotem w herbie (nan wypadek, gdybym zechciał zostać i mieć ich paszport). To zawęziło krąg zainteresowań do Finlandii, Anglii, Belgii, Holandii i Norwegii, kilku landów Niemiec - przynajmniej jeśli chodzi o Europę (bo przecież taki Tybet to ma nawet dwa kotki!)

Obywatelstwo Norwegii wymaga 7-letniego pobytu. Kiedy więc nie udało mi się tu oddać krwi, ze względu na brak norweskiej legitymacji, załamałem ręce. Okazało się jednak, że nie musi to być wcale paszport, a dowodów tu i tak nie mają. Wystarczy poprosić w banku o taką kartę płatniczą, której rewers pełni honory dowodu tożsamości. Nad paskiem magnetycznym widnieje imię, nazwisko, podpis, zdjęcie oraz numery: konta, osobisty i kontrolny.

Jeszcze tego samego dnia złożyłem wniosek w banku, gdzie zrobiono mi od razu zdjęcie - i po dwóch dniach miałem już w skrzynce własną taką kartę VISA - dowód tożsamości. U innych widziałem ją już wcześniej. Kiedy stoję na kasie i klient prosi o przesłanie faktury do późniejszego opłacenia, muszę go wylegitymować. Czasem pokazują prawo jazdy, lecz przeważnie taką właśnie kartę, z której spisuję imię nazwisko i numer kontrolny.

Numer zaś osobisty to taki tutejszy PESEL (zawiera też datę urodzenia, stąd nazwa „numer urodzenia“). Przezeń kojarzą obywatela wszystkie urzędy. System wygląda jak nasz niedoszły PESEL2: właściwie wystarczy kontakt z jednym urzędem. Zmiana adresu zameldowania na poczcie prowadzi do uzupełnienia wpisów na policji, w urzędzie skarbowym, urzędach migracyjnych i bankach, które łączą się z bazami urzędu skarbowego bodaj raz na tydzień. Samo założenie konta nie jest możliwe bez numeru urodzenia, który dostaje się z urzędu skarbowego po zarejestrowaniu na policji. Nawet jeżeli sprawy meldunkowe załatwiane są w osobnych okienkach, to te okienka ze sobą sąsiadują.

Opisuję to tak dokładnie ze szczególnym okrucieństwem wobec wszystkich tych, którzy uznali, że w Polsce nie da się wprowadzić „jednego okienka“.

Inna rzecz w Polsce zupełnie nie do pomyślenia: to, kto jakie podatki płaci, jest jawne (!). Można wyszukać sobie dowolne nazwisko na listach. Musiałem więc zdławić oburzenie, kiedy dzwoniąc na infolinię podatkową uzyskałem pełną informację o tym, ile dostanę zwrotu - bez jakiejkolwiek uprzedniej identyfikacji, że jestem tym, za kogo się podaję.

Wciąż nie wychodzę za to z podziwu, jak potraktował mnie system, kiedy oczekiwałem na wolnego konsultanta. Najpierw usłyszałem, że wszyscy są zajęci. W Polsce powtórzono by to jeszcze akurat tyle razy, ile trzeba, abym rzucił słuchawką. Tu natomiast dowiedziałem się, który jestem w kolejce. Aż padła sugestia, że mogę się rozłączyć, a system oddzwoni do mnie, jak tylko nadejdzie moja pora (!).

Mogłem więc odłożyć słuchawkę i zachowawszy miejsce w kolejce, spokojnie czekać na telefon, w tym czasie np. pisząc kolejnego Norgesa, stojąc na kasie (o tym będzie), pijąc kawę (o tym także), czy przytulając mężczyznę... (tak! I o tym).

poniedziałek, sierpnia 23, 2010

NORGES LOVER 666 The Dark Side of Ban Ki-Moon

O (bagatela) 300 lat pomylili się klimatolodzy, na których raporcie bazował Al Gore zanim zgarnął Nobla.

- Pan tu, panie Pogorzelski, swoje dyrdymały opowiadasz, ludziom głowę zawracasz, a ja gore - mówił w niezapomnianej kreacji Kazimierz Rudzki. Dziś powtarzają to panu Gore kompetentni naukowcy - podobnie jednak jak w starym polskim filmie, jest już za późno. Dla Komitetu Noblowskiego nie ma już bowiem odwrotu. Od przyznania nagrody za coś, co może sprawdzi się w przyszłości (Al Gore), był już tyko krok do nagrody za chęci (Barack Obama).

Lodowce w Himalajach nie stopnieją do 2035 roku, niknie za to w oczach populacja niedźwiedzi polarnych. Na kilometr kw. przypada bowiem tylko 1/100 misia. Niech każdy sam sobie wyliczy, jak duże musiałyby być genitalia niedźwiedzi polarnych, aby w takich warunkach doszło do zbliżenia!

„Niedźwiedzią“ przysługą dla Obamy nazwano natomiast ubiegłorocznego Nobla - w nawiązaniu do imienia szefa komitetu, Thorbjørna Jaglanda ('bjørn' to 'niedźwiedź'). Musiała to być przysługa niedźwiedzia polarnego, bo rozeszła się po kościach. Komu koniunkturalni Norwegowie przyznają nagrodę w tym roku? Może będzie to Fidel Castro? (Mao Che wciąż nie udaje się sklonować).

Ktokolwiek to będzie i z jakkolwiek zasłużoną krytyką spotka się ten wybór, niemal pewne, że będzie go bronił Bono - tak jak w w zeszłym roku bronił Obamy. Bono cwanie kombinuje, bo od pokojowego Nobla za chęci już tylko krok do literackiego - za piosenki.

Tyle że taką nagrodę powinien otrzymać w pierwszym rzędzie Bogdan Loebl za słowa „Jeszcze mi tylko oddaj wiarę w sens smażenia“. Okazuje się bowiem, że - jak podaje Rzeczpospolita - człowiek jest zwierzęciem tropikalnym. Żadne inne stworzenie tak się nie poci. Pot ma za zadanie chłodzić nasz organizm, co udaje się jednak tylko przy odpowiednio niskiej wilgotności powietrza. Inaczej, pot z nas spływa, nie spełniając swojej chłodniczej funkcji. U mężczyzn rolę chłodnicy mózgu przejmuje łysina - jako że na zarastającej twarzy zmniejsza się ilość gruczołów potowych. W ogóle nie pocą się nam tylko błona bębenkowa, łożysko paznokcia oraz usta i koniuszek penisa.

Warto w tym miejscu przypomnieć „ogólną teorię smrodu ludzkiego“, którą Witkacy przedstawił w Narkotykach z 1930 r.:
Niedokładne mycie całego ciała, a dokładne mycie pewnych jego części: twarzy, szyi, nóg, pach itp., jest powodem, że wszystkie świństwa, które muszą się wydzielać z organizmu przez całą skórę, wydzielają się tylko przez te części, których pory skóry są odetkane. Znałem pewnego eleganckiego pana, który narzekał ciągle, że mu śmierdzą nogi. Mył je po trzy razy dziennie i im dokładniej to czynił, tym było gorzej. Po prostu nie mył się cały dokładnie i wszystko, co miał w sobie najpaskudniejszego, wychodziło mu z ciała przez nogi.

poniedziałek, sierpnia 16, 2010

NORGES LOVER (65) Porsche Guevara

Oslo to miasto teatrów - pomyśli niezorientowany turysta, spoglądając na mapę. Nabierze jednak podejrzeń, nie mogąc się połapać, jak do tych teatrów dotrzeć metrem. Któregoś dnia nerwowych poperegrynań po mieście zrozumie może, że to „T“ to me-T-ro właśnie.

Od kiedy ja odpuściłem sobie interpretację teatralną, nigdy już nie zastanawiało mnie, co oznacza skrót „T-bane“. T-ajemnicę obnażyła dopiero jedna Szwe-T-ka, zawsze używająca T-ej nazwy w pełnym rozwinięciu (tak mówią w Sz-T-okholmie): „tunnelbana“. Kto przyszedł na świat przez cesarkę, niech wybiera się więc do Norwegii, gdzie z nawiązką nadrobi deficyty w przechodzeniu przez T-unel. T-yle o li-T-erce o-T-cinka.

Skoro już o odstępstwach od standardu. Ciekawe, że to metro, na które się spóźnię, zawsze odjeżdża punktualnie. Inaczej niż następne (na które muszę czekać jeszcze dłużej i zdążyłbym, nawet gdybym się spóźnił). W takich momentach rozumiem dopiero, co oznacza „wycięty z metra“.

Same wozy metra są białe. Ale linii jest w Oslo sześć, w sam raz, by namalować ich schemat przy użyciu kilku podstawowych kolorów. Wygląda to akurat ładnie, ale skoro już o tym piszę, przypomina się to, co zwykłem nazywać „marketingiem przedszkolaka“. Kiedy Polska Agencja Rozwoju T-urystyki projektowała jakieś logo, wyglądało tak, jakby przyświecała jej myśl: jak narysować to, używając wszystkich kredek.

Ale to było jeszcze przed kryzysem. Teraz na szczęście nastał deficyt kredek - a to przełożyło się na wzrost estetyki logotypów. Kryzys wywołali następcy komunistów - chińscy maklerzy. Jak donoszą gazety, na giełdzie gra w tej chwili więcej Chińczyków niż jest zapisanych do partii komunistycznej! A kto za kryzys zapłaci? Pewnie Wenezuela, kolejny z niewygodnych eksporterów ropy. Pisałem już o tym, że widziano Hugo Chaveza na rowerze Atomica. Taka nazwa to dowód podwójnie niezbity w porównaniu z tymi z Iraku. A że w Wenezueli z grubsza podobne strefy czasowe, co w Stanach, chłopcy przynajmniej nie będa musieli odsypiać transmisji meczów (co w Iraku i Afganistanie okazało się mieć negatywny wpłw na morale armii).

A za rok Copa America w Argentynie! Jako fan południowoamerykańskiego futbolu, czerpałem wielką radość z pracy dla Juana Carlosa - tutejszego Maradony stołówek. Jesienią uczył mnie pracy w kuchni. Jeden dzień z nim daje więcej niż niejedno szkolenie biznesowe.

Facet jest tytanem optymalizacji pracy. Przy nim pragnienie komiwojażera nie ma szans. W najmniejszej ilości ruchów potrafi przygotować posiłek, zanieść z kuchni na salę, i to tak, by wracając zabrać akuratnią liczbę naczyń do zmycia. - Nigdy nie wracaj z sali z pustymi rękami! - powtarzał, mijając mnie w drzwiach. No to wziąłem to sobie dobrze do serca!

Nie wiedzieć czemu, nigdy już do tej pracy nie wróciłem.

wtorek, sierpnia 03, 2010

NORGES LOVER (64) Peaches gets grand pricks

- Mam 32 lata, wchodzę w najlepszy wiek dla chodziarza - rzekł Grzegorz Sudoł po zdobyciu srebra. Przyznam, że mnie to zaskoczyło. Przecież już dwa razy młodsza klientela Hormona mówi na dzień dobry - Sypiasz czy trzeba jeszcze z tobą chodzić?

Z oceną wieku trzeba jednak uważać, bo czasami można zejść na manowce. I wyjątkowo nie mam tu na myśli fenomenu grefseńskiego zapętlenia. Wracam czasem do małolat celebrytek (w norweskim magazynie). Obok córek Stonesów, są i te Boba Geldofa. Jedna z nich zwie się Peaches. Uznałem więc, że widziałem ją w 2003 r. przed koncertem Björk w Sopocie, wykrzykującą ze sceny do facetów na widowni: „Shake Yer Dix“. Sama też zresztą wymachiwała czymś, co taszczyła między nogami. Szybko wyliczam, że miała wtedy 14 lat! Nie tylko mnie film The Wall zniszczył dzieciństwo - pomyślałem.

Okazało się jednak, że to są dwie różne Peaches. Różne, choć podobne jak dwie połówki brzoskwini, że tak powiem z dialektyczną spostrzegawczością.


Na wszelki wypadek szerokim łukiem ominąłem jednak majowy finał Eurowizji, który odbył się w Oslo. Nie chciałem płakać nad tragicznym losem młodych indywiduów show-biznesu (kiedyś zniszczone życie było ceną talentu - dziś sposobem na kompensację jego braku*). Gdybym to obejrzał, musiałbym powtórzyć za Wojciechem Mannem, wspominającym „Hity na Czasie“: - Bardzo niespokojną noc [miałem], rzucałem się i śniły mi się pewne fragmenty.

A propos „pewnych fragmentów“... W innej gazecie zwraca moją uwagę zdjęcie norweskiej małoletniej mistrzyni szachów. - No, taki dekolt - myślę - to pewny sposób na piona!

Mała ma tyle lat, co ćwierć szachownicy. Ja zaś osiągnąłem najlepszy wiek do chodzenia (tylko że niewiele już na nie miejsca: pół szachownicy). Temu, kto rozejdzie się po całości, pozostaje już tylko pytać: - Will you still need me, will you still feed me, When I'm sixty-four.

Potęgi dwójki to potęga do potęgi - w końcu sama dwójka to potęga.

Dzisiejszy odcinek ulicy Sezamkowej sponsorowała cyfra „2“. Jak dwie córki Boba Geldofa, jak dwie Peaches i dwie połówki brzoskwini; jak dwoje graczy w szachy i wreszcie jak dwoje rąk..., za które można chodzić. I Norges Lover po raz drugi (do szóstej).


* Amy Winehouse musi więc być dużo starsza, niż się przyznaje.

poniedziałek, lipca 26, 2010

NORGES LOVER (63) Dwujęzyczni a zagłada świata

„Było to długie, uczciwe sikanie“ - jak rzekł Murakami. Ale już jestem.

W tym czasie Saab zmartwychwstał. Okazuje się, że mam wpływ na rzeczywistość: komuś musi zależeć, by mój blog szybko się dezaktualizował. Trzeba będzie rozpocząć działalność lobbystyczną i przyjmować wpłaty za poruszenie określonych tematów. Dziś rozprawię się z układem w mediach.

W marcu pisałem o napływie obcokrajowców do Norwegii i trwałości ich więzów z ojczyzną. Ja dla jej zbadania sprawdzałbym użycie ojczyźnianego telefonu. Sam mam rzecz jasna telefony w obu krajach. Dlatego też pewnie nie bardzo zdziwiło mojego szefa w sklepie, kiedy uznał, że mam dwa zestawy hands-free na uszach. Musiałem mu jednak wyjaśnić, że to taki walkman. Niemniej jednak, poczułem się tą sytuacją zaniepokojony.

Ostatnio bowiem modna stała się teza, że dwujęzyczni są szczególnym zagrożeniem dla świata. Z nich to rekrutują się terroryści. Korelacja jest oczywista - niestety prowadzi do absurdalnych działań w imię bezpieczeństwa. Pewnie z tych właśnie powodów zwróciłem uwagę policji na lotnisku w Berlinie. Musiały ich - jak mojego szefa - zaintrygować te słuchawki. Nie pozwolono mi ich wypakować i musiałem się przyglądać, jak rozpracowuje je specjalny antyterrorysta.


Okoliczności te będą musiały doprowadzić do rewolucji na rynku pracy. Nastanie nowy trend w wypełnianiu CV i aplikacji: lingwistyczno-minimalistyczny. Już przemilczanie umiejętności to pewne novum, skoro do tej pory wymyślano i zmyślano ponad miarę. To jednak także poważny problem dla społeczeństw. Powstanie nowa grupa defaworyzowanych, i to bez szans na społeczne włączenie. No bo jak tu tak nagle oduczyć się języka? To nie takie łatwe, jak się go nauczyć. Tu mamy jednak na szczęście, jako Polacy, wielką przewagę nad innymi narodami. W końcu rosyjskiego zapomnieliśmy w tempie porównywalnym tylko z tym, w jakim zapominamy własną historię.

A do historii przejść może wkrótce nasz Układ Słoneczny. Odkryto nowy pierścień Saturna, odległy od niego o miliard kilometrów. A co, jeśli cały Układ Słoneczny też jest tylko pierścieniem Saturna? Byłby to więc dowód na to, że żadnego układu nie ma - są tylko satelity. A satelity, wiadomo, to media. Te z zasady nie są dwujęzyczne - nie stanowią więc zagrożenia dla świata. Dziś goście migający z ekranu występują już tylko u Almodovara, dla nadania złowieszczej atmosfery. Prawdziwych zaś złoczyńców, którzy jeszcze zagrażają światu, rozpozna się po tzw. subtitlach.

środa, kwietnia 07, 2010

NORGES LOVER (62) Kariera... a-ha ha!

Po primaaprilisowych perwersjach w Polsce wróciłem do Oslo. Zasnąwszy w samolocie śniłem, jak w szparę między podłogą a ścianą wpadają mi klucze i suną tak w dół, szurając o ścianę, i nie chcą się zatrzymać... Podbiegłem do ściany, przywarłem do szpary i liczę piętra, które musiały minąć klucze. Jedno, drugie, trzecie... Liczy się, by zasnąć - ale ja, jako chłopak na opak, tak się budzę. Szuranie kluczy okazuje się słyszanym w kabinie dżwiękiem silników samolotu. Te cholerne klucze mogły więc tak jeszcze jechać z godzinę.

Aplikowałem się do pracy w koncernie i zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
- Po norwesku coś umiesz? - zapytał mój rozmówca.
- No, roznoszę gazety, dużo czytam.
- A mówić?
- Poproszę kilo sera.
Zasępił się, zamyślił. Coś jakby sobie przekalkulowywał. Zanim zdążyłem powtórzyć, może lepiej zaakcentować - myślałem - wyszedł. Może go obraziłem? - myślę sobie, ale jednak wraca.
- Lodówkę masz? - ciągnie po powrocie, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć (no nie byłem pewien, czy nie chodzi o sukienkę), dodał - To se będziesz miał gdzie przechować ser. Tylko niech go przyniosą.
- Ale... ale ja tak tylko powiedziałem, żeby zademonstrować znajomość języka... - wydukałem.
- Spokojnie, chłopak, którego posłałem po ser i tak tylko tyle potrafi. To właśnie na jego miejsce się aplikujesz.
- Będę nosił ser???
- Nie, on nosi ser, bo nie radzi sobie z tym, w czym masz go zastąpić.
- A-ha - odparłem uspokojony.
Mój rozmówca uśmiecha się szeroko, podgłaśniając muzykę z biurowej wieży. Rozpoznaję najpopularniejszy w świecie norweski zespół. Kończy się właśnie Lifelines, drugi na płycie jest You wanted more.
- Będziesz nosił mleko - zakończył rozmowę.

Podkład disco-noro przechodzi płynnie w pobrzękiwanie szkła. Wózek terkoce kółkami o nierówny bruk a ja z trudem staram się przepchnąć go przez strzępy pośniegowego błota. Co jest - myślę - tutaj są roznosiciele gazet, ale nie mleka! A mleko to już krowa wydaje tu w kartonach! Może to sen - myślę, przypominając sobie zajście z samolotu.

I rzeczywiście, ze snu wyrywa mnie budzik. Brzęk szkła okazuje się być sprawką słońca wdzierającego się nieśmiało przez okno. Trzeba wstawać i iść układać znowu wielkie wieże z papieru toaletowego.
- Dobrze, że nie z butelek mleka - pomyślałem.

czwartek, kwietnia 01, 2010

NORGES LOVER 6.1 Dwaj superpartnerzy tworzący ciemną materię anihilują



Zrozumiałem, że moja praca to właściwie prostytucja. Czekam na telefon, dzwonią, jadę. Pod wskazany adres... A co, ja to niby nie umiałbym sam tak dzwonić?

Wracam więc na kontynent, kręcić filmy porno. Odwagi dodaje mi sprawa biura nieruchomości, które straciło 110 milionów na filmach porno. Że stracili, to akurat nieważne - dopiero z wiadomości o stracie dowiedzieli się o posiadaniu studia - tak jakoś pokrętnie wyszło ze struktury własności (to się branża umiejętnie konspiruje!). Ale przecież to genialny układ, bo kto inny, jak pośrednik nieruchomości, będzie dysponował tyloma lokalami pierwsza klasa - mogąc bezpiecznie zmieniać miejsca produkcji?

Ja zacznę bardzo skromnie - od spożytkowania dziewiczej pustki mojego obszernego mieszkania w Szczecinie. Akcja pierwszego filmu będzie się rozgrywała w Szwajcarii, pod ziemią, w reaktorze CERN. Pomysł powziąłem z rysunku 6.1 w książce Gordona Kane „Supersymetria“, a tytułem jest podpis pod rysunkiem. Do skompletowania pozostaje tylko obsada obu ról tytułowych i statystek*.


Zapraszam!


* Jest szansa, że będą mnie sądzić za nierównouprawnienie w miejscu pracy, zapomniawszy o karalności samego jej charakteru.

środa, marca 31, 2010

NORGES LOVER (60) Kochaj mnie i rzuć (do śmietnika)

Napis jak w tytule przeczytałem tu raz na śmietniku.

Jak wspomnieliśmy poprzednio, w Oslo jesteśmy świadkami niesamowitej koegzystencji ludzi wierzących naprawdę (napływowi Muzułmanie) i z-blazowanego z-połeczeństwa z-sekularyzowanego: Chrześcijan nie wierzących w zmartwychstanie Chrystusa (nazwijmy ich „aleistami“ od „wierzę... ale“).

Przypomina mi to podejście Marilyna Mansona do wierności. On jest wierny, ALE imieniu na przykład. Czyli jak dziewczyna ma takie samo imię, to nie zdrada. Albo jeśli on nie pozna jej imienia, itd. Ciekawe, czy tak samo ma z rasą: żadna zdrada, jak tej samej rasy (albo rasy nieznanej).

Ja myślę sobie, że tak samo jak „aleiści“, byłbym zdolny do monogamii - w jej ciut mniej ortodoksyjnej formie. Tylko jedna ALE z każdej rasy (o ile tylko dokonać odpowiednio szczegółowej klasyfikacji). Stojąc na kasie mam więc wśród klientek ulubioną Chinkę, Pakistankę, Norweżkę, Hinduskę, Turczynkę itd. Często są to córki klientów, ale niestety, najczęściej przychodzą ze swoimi facetami, a tym to tak z oczu patrzy, że pozostaje mi tylko samobiczowanie celibatem.


W drugim sklepie, gdzie układam towary, mam za to swoje ulubione kasjerki. Jedna z nich - Czeczenka - nie przyszła do pracy w dniu, w którym w Moskwie wybuchły dwie bomby w metrze. Zatrwożony zacząłem szukać w rosyjskich mediach rysopisów samobójczyń. W sklepie pojawiła się za to druga Czeczenka - zdcydowanie już nie moja ulubiona. Zawsze ponura i zła, że lepiej jej w drogę nie wchodzić - tym razem pogwidzdywała i cała była w skowronkach. Naiwni niech się dopatrują wpływu wiosny...


Kontynuując wędrówkę po globie. Niegdysiejszy prezydent Indonezji, Wahid miał rzec o swoich poprzednikach: Sukarno miał świra na punkcie seksu, Suharto - pieniędzy, a Habibie - na punkcie technologii.
Po czym skromnie dodał: A ja? Ja po prostu tylko mam świra.

A jak daleko może posunąć się szalony Niemiec? Tak, wiem, historia roi się od przykładów. Mnie chodzi jednak o mojego tutejszego przyjaciela, i o „daleko“ w sensie przenośni przestrzennej, nie metaforycznej. Szalony Niemiec zwany Crazy German opuszcza Oslo i Norwegię - bo, jak mówi, nie jest to miejsce, w którym by chciał, aby rósł jego syn. Przenosi się więc do kraju swojej żony: Etiopii.

Może w tym szaleństwie jest metoda. Zawsze to bliżej do Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Nieco się jednak zasępiłem, bo co czeka mnie, skoro w przekonaniach i wrażeniach z tego kraju idę dzielnie śladami Szalonego Niemca zwanego Crazy German?

Cierpliwie wypatruję więc pierwszego spotkania swej ulubionej Etiopejki.

wtorek, marca 30, 2010

NORGES LOVER (59) W Påske idziemy!

W pracy przypominają mi się pierwsze kroki na kasie, już przed niemal 10 laty. We frankfurckiej księgarni uczyłem się nawiązywać bliższy kontakt z klientami. Szło jak to zawsze z początkami - mój entuzjazm często był studzony. Jak wtedy, gdy rozpoznawszy braterski akcent spytałem klientkę - Czy pani nie jest przypadkiem Polką?
- Nie przypadkiem! - odparowała z oburzeniem.

Nieprzypadkowo napływ Polaków do Norwegii okazał się kolejny rok z rzędu największy. Trudno Norwegom wyrokować, czy zostaniemy, bo plasujemy się gdzieś pomiędzy dwiema skrajnościami: ktoś przybyły z oddali (Wietnam, Pakistan) prawie na pewno zechce się tu osiedlić - a Duńczycy, Szwedzi i Niemcy raczej nie występują o norweskie obywatelstwo. Ja akurat przyczyniłem się do sztucznego podbicia polskich statystyk, osiedlając się na nowo w Oslo przez dwa lata z rzędu, ale w ostatnim roku Polacy sprowadzili więcej kobiet i dzieci niż poprzednio. Zapuszczają więc korzenie w Norwegii.


Na kasie znów wszystko świąteczne, żółto-fioletowo. Jajka wielkanocne, wielkanocna prasa dla panów. Raz od kubeczka z crème brûlée odpadła posypka cukrowa w foliowym woreczku, przerzucałem ją z miejsca na miejsce, aż postanowiłem wykorzystać w celu integracji. Podchodzę do szefowej zmiany i mówię: - Kokaina wielkanocna nie wchodzi mi na kasę.

Problem, że czegoś nie ma w systemie, jest częsty. Należy wtedy opisać taki przypadek, najlepiej załączyć sztukę i dać do rozpracowania facetowi w biurze. Dziewczyna zasępiła się, nie zastanawiając się nad tym, co to za produkt. Wreszcie mówi: - Wkręcasz mnie, to posypka do crème brûlée!
Mówi, że w pierwszej chwili jej to nie zdziwiło, bo przecież sprzedawała już takie rzeczy jak papierosy-lizaki dla dzieci.

Wielkanoc po norwesku to Påske - „å“ czytane jak „o“ z przekąsem (czy przegłosem - zawsze mi się myli, ale brzmi tak samo).

Z podobnym przegłosem Szwedzi mówią „chüj“. Długo zastanawiałem się, co chcą mi tym powiedzieć (ze Szwedkami to nawet nie obeszło się bez przeuroczych qüi pro qüo). To, że nie znałem tego słowa, dowodzi tylko, jak słabo uczyłem się szwedzkiego na studiach - a chyba ze dwa semestry. Jest to bowiem - ni mniej ni więcej (w tym przypadku to wyjątkowo trafne sformułowanie), tylko „siedem“.

Gdyby Freud był Szwedem, dostałoby się nie tylko monumentowi w parku Vigelanda czy karcie członkowskiej mojego sklepu, ale i Siedmiu Krasnoludkom, Siedmiu Wspaniałym, a nawet Czterem Pancernym (nieco ponad pół chüja).

Dla dopełnienia skandynawskiego obrazu świata, przypomnę, że „siedem“ po norwesku to „syv“.

Dzisiejszą liczbą ulicy Sezamkowej było „7“ (czyli „17“ bez... pałeczki).

niedziela, marca 28, 2010

NORGES LOVER (58) Kupiłaś mi książkę za drogą w tytule

Po odcinku Ulicy Sezamkowej z liczbą 17 rozgrzmiały głosy czytelników. Że po pierwsze, to właściwie ciągle tylko ta liczba i żadna inna. A po drugie, czy to na pewno ja piszę, bo ona duża taka jakaś... No tak, ale mamy tu właśnie do czynienia z opisanym wcześniej fenomenem grefseńskiego zapętlenia. W mejscu wszystkich wystąpień „13“ wprowadziłem zawczasu „17“, tak by w przyszłości Wydawnictwo Znak nie odmówiło mi wydania tego w formie książkowej.

Znak nie przyjął do publikacji Kapuściński non-fiction, mając pretensje do (skądinąd nie budzącego zastrzeżeń) warsztatu pracy Artura Domosławskiego. To niech zajmą się tą panią z dziennika Dagsavisen. Pani rozmawia o Islamie i ze szczególnym upodobaniem zastanawia się, dlaczego Muzułmanie nadają sobie imiona Boga, a Chrześcijanie - nie. Teza jest z gruntu fałszywa, rozmówca jednak na tyle mało asertywny, że daje się tej pani podpuszczać.

Rozmówca tłumaczy więc, że najpopularniejsze w Islamie imię Mohammed (Mahomet) to nie jest imię boga, lecz proroka. Pani nie widziała różnicy! Szkoda, że nikt jej nie wspomniał o popularnym w Hiszpanii imieniu Jesus, co nie tyle obala jej tezę, co wręcz zupełnie ją odwraca.

Uboższa o tę wiedzę, pani nie daje więc za wygraną. No ale przecież jest jeszcze Adbullah, mówi - co zawiera słowo „Allah“, a więc imię boga - dopowiada z tryumfem. Rozmówca wyjaśnia jej, że „Abd Allah“ to sługa boży - imię oznacza więc ponad wszelką wątpliwość skromnego człowieka, który stwórcę chwali, a nie uzurpuje sobie jego boski status.

I tu znowu niestety rozmówca nie idzie za ciosem. Nie wyjaśnia więc pani redaktor, w jaki sposób powstawało gros imion w tradycji judeo-chrześcijańskiej. Jak chociażby Michał (hebr. „któż jak bóg“), czy wszystkie typy Boguslawów, Bogumiłów, Boguchwał - mające przecież swoje odpowiedniki także w językach nordyckich.


Zeświecczenie tego społeczeństwa poszło w parze z ogromnym postępem ignorancji. Wtórnie widać to, kiedy opacznie interpretują zwyczaje innych kultur - nie mając pojęcia o tym, że sami kultywują identyczne tradycje. Bo też - pierwotnie właśnie - nie znają swoich korzeni (nie wio, że mówio prozo!).

I tak, dochodzi do tego, że choć 8 na 10 Norwegów uważa się za Chrześcijan, to tylko 3 z nich wierzy w zmartwychwstanie Chrystusa. Z tajemnic wiary, ta jest dla mnie najbardziej nieprzenikniona: jak można zwać się Chrześcijaninem - odsuwając na bok to drobne, szczegółowe, tycie niuansiątko wiarki. Absurd ten bije nawet Britney Spears na wokalu w AC/DC.

piątek, marca 26, 2010

NORGES LOVER (57) Wór, marzec i gwiazdozbiór Jaka

Marzec już niemal minął i chociaż przepuszczam przez kasę mięso z całego świata, nie są to jaki. Nie wiem więc, co miał na myśli autor sloganu „W marcu jak w garncu“ - w tej klasie wagowej w Norwegii wciąż niepodzielnie króluje renifer. O jaki trzeba by zapytać dziewczynkę z Indii, jak (!) zacznie wyglądać zaprzęgu Mikołaja.

Ja jak (!) bym się nie wpatrywał, nie dostrzegam jaka sunącego po nocnym niebie - tradycyjnie czuję się więc oszukany słowami piosenki (i znowu SDM...)

A i znalazłem kolejny błąd w Wikipedii - podpis pod zdjęciem na stronie jaka brzmi: „Dziki jak“. Jak co - nie napisano. Pewnie jak jaczyca - ale jakiś mizogin to usunął. W Norwegii prasa odkryła, że nawet w odniesieniu do zwierząt hodowlanych człowiek stosuje dyskryminację płciową, upgrade'ując damy na talerzu do rodzaju męskiego.

W restauracjach serwuje się prosiaka i wołu - które zawsze jednak mają około połowy szans, by być kobietami. A że do uboju trafiają jeszcze kastraty, to rzeczywisty zwierz z karty dań na talerzu gości rzadko. Nic to nie da, że - jak (!) przyznają kucharze - mięso starszych krów jest wytrawniejsze niż młodych byczków (żadnych podtekstów, to cytat niemal). W odbiorze społecznym befsztyk ma być z faceta, udziec - barani, nie owczy itd. A jagnięcina brzmi młodo i niewinnie, chociaż w rzeczywistości to jak (!) by Miller, Oleksy, Kwaśniewski i Szmajdziński stanowili kworum w młodzieżówce SLD.

O rozróżnianie płci - jak (!) się okazuje - nikt nie dba w trakcie uboju. Wszystko wrzucane jest do jednego wora...

A „wór“ to slowo klucz w temacie jaka. Słowo „jak“ jest w języku norweskim podstępne jak jak. Ale nierzadkie - jak nie jak. Najtrudniej było mi się połapać w jego stosowaniu. Nie ma problemu z „jaki“ w sensie „który“. Inaczej jednak niż w angielskim („how / how much“) czy niemieckim („wie / wieviel“), norweskie „jak“ brzmi różnie w obu sytuacjach.

Samo „jak“ to „hvordan“ (czyt. wórdan), ale „jak ...“ to „hvor ...“ (czyt. wór). Problem w tym, że „hvor“ oznacza też „gdzie“. Dosłownie więc mówi się „gdzie duży jest?“, „gdzie wiele mam ci zapłacić?“ - w sensie jak duży i jak wiele (ile). Zanim to opanowałem, notorycznie odwracałem tę zasadę, używając krótszego „hvor“ (gdzie) w sensie jak. Mówilem więc: „gdzie tam dotrzeć?“ zamiast „jak tam dotrzeć?“ czy zamiast „jak mam to zrobić?“ - „gdzie mam to zrobić?“.

Najczęściej wskazywano mi toaletę i kończyło się jak (!) przed ponad sześcioma laty w Szwecji.

niedziela, marca 21, 2010

NORGES LOVER (56) Ice White Shoot

Mleczna wojna światów trwa. Próbujący gonić lidera Q-Meierne wprowadzili nowe rozwiązanie: karton z okienkiem mierniczym. W ten prosty sposób można sprawdzić, ile mleka zostało w kartonie. Oczekiwali zapewne, że tym prostym i genialnym rozwiązaniem ustanowią nowy standard, który konkurencja będzie musiała przyjąć. Będą więc mogli wytykać Tine, że od nich ściąga - tak jak to już wcześniej było z korkiem do kartonu.

Tine wykonało jednak zupełnie nieprzewidzianie bardziej genialny manewr. W prasie pojawiła się reklama, że tylko ich mleko zabezpieczone zostało przed szkodliwymi promieniami słonecznymi. Od razu nasuwa się skojarzenie z okienkiem mierniczym - choć Tine tłumaczy, że to przypadek, bo oni - samodzielnie, wprowadzili właśnie specjalne poszycie wnętrza kartonu, które utrzymuje dłużej świeżość mleka.

Rację przyznają im jednak nie tylko specjaliści od PR-u. Zapytany przez prasę profesor technologii mleczarstwa przyznaje, że okno miernicze może stanowić pewne zagrożenie dla mleka. Nie w każdych warunkach, nie w lodówce, ale jeżeli karton trochę postoi na słońcu, to mleko padnie ofiarą słonecznego światła.

I w ten sposób wieloletni monopolista na rynku mlecznym okazuje się utrzymywać swoją przewagę wcale nie tylko siłą rozpędu. Jest cwańszy.


Mleczarze dowalają sobie jak na meczu hokejowym - a tam jest na co popatrzeć. Hokeiści z Oslo (Vålerenga) doszli właśnie do finału. Dzielnie im w tym czasem dopingowałem, chociaż raz zdarzyło mi się przespać mecz, na który miałem bilet. Nie widziałem więc jak zmagali się ze Stavanger Oilers (po naszemu to chyba „olejorz“?)

Hokej to nie jest sport dla miłośników długiej wymiany piłek - ale tylko dlatego, że nie ma w nim piłki! Mordobicia to druga piękna rzecz w hokeju. I te owacje, gdy „nasz“ zawodnik schodzi z tafli na karniaka. (Teraz rozumiem, że mój kolega z kasy musi być hokeistą - tyle pauzuje).

I wstając tak co chwila z ławeczki, żałuję, że bandy nie są przezroczyste. Nie ma nic piękniejszego niż upadający zawodnik, no chyba że upadający zawodnik kopany łyżwą, albo raczej zawodniczka... o tak, upadająca zawodniczka kopana łyżwą tak, że rozcina jej się strój...

W sportach kobiet bowiem - jak twierdzą redaktorzy Trzeciej Strony Medalu w Trójce - więcej musi się zdarzyć.

Dziś 30. urodziny Marit Bjørgen. W Polsce złowrogi dzień ten obchodzony jest już od czasów prasłowiańskich - wedle zwyczaju topimy tego dnia kukłę mającą symbolizować czarownicę z północy. Takie naiwniactwa, rytuały i wojny podjazdowe nie są jednak w stylu naszego obecnego ministra spraw zagranicznych. Dlatego przyjął w tym roku nowatorską strategię. Idę na te urodziny - otrzymałem polecenie, by wykończyć Marit kondycyjnie. Mam nadzieję, że znów okaże się szybsza od Justyny Kowalczyk, która swoje zmagania na Olimpiadzie opisała słowami: powolutku próbowałam dochodzić.

piątek, marca 19, 2010

NORGES LOVER (55) 17 cm to za mało

- Masz krótkiego czy długiego? - wita mnie niezmiennie jeden klient, podchodząc do kasy. To w odpowiedzi na moje „Czy masz kartę?“ (którą musi mieć każdy zarejestrowany klient sklepu). „Karta“ i „krótki“ brzmią bowiem po norwesku właściwie tak samo. Pohukując jak zawstydzona dzierlatka, odpowiadam mu, że chodziło mi o kartę... CZŁONKOWSKĄ. Wtedy już zaśmiewamy się razem, poklepując się po ramionach, podczas czego ja wciąż staram się wydobyć od niego tę cholerną kartę, zasłaniając się jednocześnie tak na wszelki wypadek, wiadomo...

Do uprawiania narciarstwa biegowego w okolicach Oslo przygotowuje się w śniegu koleiny, po których mogą poruszać się w obie strony wszyscy amatorzy nart. Specjalna maszyna jedzie przez las i zostawia tory po obu stronach drogi. Standardowym rozstawem jest 21 cm. Mieści się to w międzynarodowych normach zawodowych sportów narciarskich: od 17 do 25 cm.

Ostatnio podniesiono jednak kwestię, że 21 cm to może być za dużo. W jednym miejscu przygotowano więc do testowania węższe, 17-centymetrowe tory. Chodzi między innymi o to, aby łatwiej było poruszać się mniejszym, głównie dzieciom. Ktoś postawił jednak także śmiałą tezę, że węższe tory ograniczą ruchy na boki wielu narciarzy-amatorów, dzięki czemu wszyscy będą poruszać się zdecydowanie bardziej do przodu. Dokładnie przeciwnego zdania jest jeden z byłych mistrzów świata, uważający, że szerszy tor to właśnie większa równowaga. Mistrz dyplomatycznie stwierdził, że dyskusja jest niepotrzebna, bo rozmiar nie ma znaczenia... ale on sam woli większy (gdzie ja to już słyszałem...).

I ja wątpię, by inicjatywa zejścia poniżej 21 cm zyskała wielu zwolenników. W myśl prawdy, którą z oburzeniem glosi mój kolega z pracy, Azer. Twierdzi, że norweskie dziewczyny to przede wszystkim chcą się umawiać z Murzynami. Ja tam więc wcale nie narzekam, kiedy laski nie wiedzą, gdzie leży Polska...



Kiedy człowiek przejdzie się tak wzdłuż tych kolein, rozumie dopiero, dlaczego właśnie tutaj musiała powstać reklama: „Teraz teraz podwoiliśmy podwoiliśmy...“ itd. Aż musiałem się powstrzymywać, by przy okazji niedawnych mistrzostw w Oslo nie wypytywać kibiców Rosjan: Jak podwoić cenę Łady? (Odpowiedź brzmi, oczywiście: Tankując).

I skoro o zawodach, ciekawe, ile kresek widzą zawodniczki, kiedy zrobią test ciążowy.

środa, marca 17, 2010

NORGES LOVER (54) Laktacje dmuchacje wiatr

Dzisiejszą liczbą Ulicy Sezamkowej jest „17“. Ale zanim porozmawiamy o numerkach, zacznijmy z pedagogicznym sadyzmem: od uzmysłowienia ich ponurych konsekwencji.

Sieć marketów Kiwi odbębniła 10-lecie akcji, w której co 4. paczkę pieluszek dawano gratis. W ten sposób rozdano 135 mln paczek pieluch - czyli jedną na minutę. Gdyby ułożyć z nich wieżę - mówią reklamy - miałaby 12.127 m.

- A co dopiero - myślę sobie - gdyby tak ta wieża runęła, uwalniając zawartość...

Ale jeszcze wyższa byłaby wieża z kochanek Warrena Beatty (nawet jeśli ustawić je w konstelacji newtonowskiej, tj. na ramionach poprzedniczek). Według opublikowanej niedawno biografii miał ich mieć 12.775. Wychodzi podobno 1 unikalna kochanka na dzień - do czasu zawarcia małżeństwa z miłości (z Annette Bening), a od utraty dziewictwa w wieku lat 20. Ale przecież, jak już pisałem wcześniej, Chef z South Parku mówił, że czas na to właściwy to 17 lat. Wróćmy więc do liczby dnia.

17 lat to - według Ludwika Stommy - czas, który musiała przeżyć królowa, by zapewnić Burbonom sukcesję na tronie. Stomma wylicza, że potrzeba było 2-3 męskich potomków, co przy śmiertelności niemowląt i prawdopodobieństwie powicia dziewczynek, wymagało odchowania do bezpiecznego 7 roku życia co najmniej pięciorga dzieci. Jako że królowe z trudem dożywały wówczas 40-tki, panny na liście swatów nie przekraczały wieku 23 lat.

- Cóż za marnotrawstwo! - rzekli by więc swaci Burbonów, czytając jedną z powieści Haruki Murakamiego, która właśnie ukazała się w norweskim przekładzie. „Sputnik Love“ traktuje bowiem o miłości głównego bohatera do kobiety od niego o 17 lat... starszej!

Tu zdobędę się na śmiałe wyznanie: jest to uczucie i mnie dobrze znane. Miałem tak raz, jako niemowlak. I od tego czasu to jak u Sztaudyngera: „on był stały - tylko one się zmieniały“. On - czyli ich wiek, rzecz jasna.


Wiem, wiem. Mogę dorzucać coraz nowe anegdoty, ale was i tak zastanawia, dlaczego Warren Beatty zaczął jako 20-latek. Ja go dobrze rozumiem, także preferuję prace na akord, nie na czas.

środa, marca 10, 2010

NORGES LOVER (53) Krwawe głody w oku liczności

Nadeszło opamiętanie! Już wiem, jak się nazywam. Wyrobiłem sobie norweską legitymację. Nigdy bym na to jednak nie wpadł, gdyby mnie nie zmusiło tzw. oko liczności (skąd to w ogóle, to pojęcie?).

Otóż w marcu zdecydowanie się wypogodziło i nastał ten znienawidzony przez gastarbajterów czas, gdy Norwegowie nie chorują. Jesienią był to cały tydzień - teraz znacznie dłużej (co pozwala liczyć, że norma na ten rok została już wyczerpana).

Mając sporo czasu postanowiłem udać się wreszcie do tutejszej stacji krwiodawstwa. Przed ponad dwoma laty poinforomowano mnie tam, że muszę mówić po norwesku. Tym razem zjawiłem się swobodnie dowcipkując w języku urzędowym, by krok po kroku pokonywać coraz dalsze przeszkody. Wypełnienie ankiety przyszło mi z łatwością - z grubsza jest podobna do naszej. Teraz pozostawało czekać na wizytę u lekarza, ale to przecież formalność.

Przez wielke „F“, jak się okazało. Zabrakło mi bowiem legitymacji ze zdjęciem - wystawionej w Norwegii. Polski dowód czy paszport się nie liczą. Jak zdobyć taki dokument? Opiszę to innym razem. Dość rzec, że w środę już ją miałem (w sposób zgodny z prawem). W piątek ponowiłem więc trudne zimowe podejście pod stację krwiodawstwa. Tym razem wszystko zdawało się mi sprzyjać.

Na rozmowie z lekarką dumnie przedłożyłem legitymację. Pani przystąpiła do czytania mojej ankiety.

Zaczęła się nad nią pastwić z semantycznym sadyzmem. Przeszedłem wszystkie pytania o choroby, których nie przeszedłem. Gorzej już było z pytaniem o wielu partnerów seksualnych. Zawsze zaznaczam, że nie mam wielu, w końcu zależy to od własnego pojmowania „wielości“, a to już kwestia światopoglądowa (może to jest właśnie to „oko liczności“?).

Pani doktor chciała jednak dowiedzieć się wszystkiego o mojej JEDYNEJ wybrance. Zaczęła pytać: - A z kim, a od kiedy, a jakiej płci... A Polka czy Norweżka? Zacząłem coś jąkać na poczekaniu. Najważniejsze, że dobrze zapamiętałem liczby z broszurki, informując, że mój monogamiczny związek funkcjonuje już 8 miesięcy (osoby w związkach poniżej 6 m-cy odprawiane są z kwitkiem). I tak sobie konfabulując, ze zdumieniem widzę, że pani wszystko to zapisuje! No dobra, myślę, pierwsza wizyta, może to jakoś zrozumiałe. Pani jednak, jakby czytając w moich myślach (ale gdyby czytała, to bym już tam nie siedział) mówi - Zawsze tak zapisujemy, będziemy to odnotowywać za każdą wizytą. Osunąłem się z krzesła.

Postanowiłem w domu utworzyć sobie kartę postaci RPG, która będzie moją krwiodawczą laską. Szybko trzeba będzie nadać jej jakieś imię. Najlepiej z Shutter Island Scorsesego. Chyba że pani doktor łyknie Kotka jako polskie imię żeńskie. To by wiele uprościło. Z czasem, pomyślałem, trzeba będzie zadbać o zdjęcia, sms-y gromadzone na komórce, kupić sobie flakon damskich perfum, by zawsze NIĄ pachnieć. Ślub może jakiś, żeby nie budzić podejrzeń. Jej ulubione filmy, miejsca, pozycje. Założyć jej profil na facebooku...

Pomiar ciśnienia. 120/84. Puls w normie. Na wykrywaczu kłamstw bym nie wpadł. - Może jednak iść do polityki? - przechodzi mi przez myśl.

Załatwione. - Przed pobraniem pierwszej próbki proszę jeszcze tylko ustalić termin następnej wizyty - zachęca pani doktor, wręczając mi kalendarz.

- A nie wiem - mówię. - Załatwmy to jak wrócę z Polski, bo jadę na święta i tam na pewno też sobie coś oddam. Osoczko, plyteczki. To zgłoszę się po powrocie, ikke sant?*

- Co???

I to by było na tyle w kwestii mojego oddawania krwi w Oslo. Okazało się, że „ona sobie tego nie życzy“, abym ja oddawał krew gdzie indziej. I to nie tylko w innym kraju, ale nawet w innym mieście w Norwegii! Zawezwana na pomoc lekarka Polka także nie mogła zrozumieć, dlaczego ja się tak upieram przy prawie do oddawania krwi w Ojczyźnie. Starym harcerskim zwyczajem ogoliłem ją na łyso i wyszedłem.

Trzeba przyznać, że jednak mają sposoby na sprawdzenie, czy ktoś na pewno, w głębi duszy, szczerze i całym sobą jest monogamistą.

* co nie?

niedziela, marca 07, 2010

NORGES LOVER (52) Rukola! - ktoś woła mnie

Kiedy podchodzi do ciebie gość i mówi: „Wyskakuj z kasy“, grunt to zachować zimną krew. I spokojnie zrobić, co każe. Wylogowałem się więc, podając swój numer kasjera, uprzątnąłem stanowisko pracy, zastawiłem kasę taśmą i poszedłem za nim.

Potrzebowali mojej pomocy przy warzywach.

Pracując tak, myślałem tylko o tym, jak podzielę się tą nowiną z Japonką od warzyw (pracuje w innym sklepie, tam gdzie układam towary, a nie stoję na kasie). Wspólne zainteresowania to bardzo istotny element w relacjach męsko-damskich. Co szczególnie jest efektywne, gdy obeszło się bez wyjawiania imion.

Na bruderszafta nigdy nie jest za późno. Może spotkamy się za parę lat na kongresie warzywnym, kiedy to do mnie, jak to do uczestnika konferencji, przysiadać się będą młode damy oferujące nawiązanie bliższej znajomości, a do niej - jak to do Azjatki - inni uczestnicy konferencji w tożsamym celu.

To takie przykre, to stereotypowe postrzeganie rasy i płci. Trudno jednak się z niego wyzwolić, czytając w szwedzkiej gazecie trafną uwagę niejakiego Hansa Höjera. Rzecze on: „Kobiety stale utyskują na to, że otrzymują jedynie 85% pensji mężczyzn. Ale na litość boską - mają przecież jeszcze własne pensje!“.


Z podobnie bezwzględną logiką funkcjonuje poczta w Norwegii. Wciąż nie dotarła do mnie zamówiona w październiku na poczcie tabliczka z nazwiskiem na skrzynkę pocztową. No ale przecież jak ma dotrzeć, kiedy nie mam na skrzynce tabliczki z nazwiskiem? Wkrótce może się okazać, że nie przedstawiam się, bo już po prostu sam nie pamiętam, jak się nazywam.

niedziela, lutego 28, 2010

NORGES LOVER (51) Halal dla lal

Nagroda designu przyznawana jest tym produktom, które osiągnęły sukces na rynku po nowatorskiej zmianie opakowania. Wśród ubiegłorocznych laureatów przepiękne rzeczy i zaskakująco proste. Odelia odkryła dla olejów okrągłą butelkę - podczas gdy przylgnęła do nich łatka czterokątnych opakowań. Znowu sieć sex-shopów zwiększyła sprzedaż o 63% od kiedy zmieniła logo (amorek) na bardziej proste w formie i wściekle różowe. Sieć nazywa się Kondomeriet, czyli „kondomownia“.

O znaczeniu opakowania wiedzą też dobrze Muzułmanie. Dlatego pobożne Muzułmanki ubierają się w hidżab, nikab albo burkę (odsłaniające odpowiednio: całą twarz, same oczy albo nic - kobieta widzi wtedy przez siateczkę na twarzy). Wielość sposobów zasłon wynika z tego, że jak to w Islamie, różne szkoły odmiennie postrzegają konieczność i zakres zasłaniania ciała przez kobiety. Sam Koran jest w tej kwestii dość mało konkretny, zalecając, by kobiety
„pokazywały swoje ozdoby jedynie swoim mężom lub ojcom, albo ojcom swoich mężów, albo swoim synom lub synom swoich mężów, albo swoim braciom, albo synom braci, lub synom swoich sióstr; lub ich żonom, lub tym, którymi zawładnęły ich prawice; albo swoim służącym spośród mężczyzn, którzy nie są owładnięci pożądaniem cielesnym; albo też chłopcom, którzy nie poznali nagości kobiet“. (24:31)

Biorąc pod uwagę, że przez 6 znajomych osób możemy trafić do każdego na świecie, uznać można, że Koran właściwie nie nakazuje żadnego zakrywania. Jednak i tutaj działa marketingowa zasada Zachodu - klientów przekonuje się, że odczuwają potrzeby, które zaspokaja nasz produkt. Świat islamskiej mody nie jest więc wcale taki prymitywny, jakim musi go postrzegać zwyczajny nosiciel dżinsów.

Przebojem jest ostatnio burkini - czyli burka-bikini: strój kąpielowy dla kobiet, które chcą ukryć większość swojego ciała, włącznie z włosami. Wygląda jak strój płetwonurka, albo raczej - ze względu na rezerwuar na włosy - jak kostium „Obcego“).

W Stanach ukazała się za to islamska wersja lalki Barbie. Oczywiście z co najmniej jedną z zasłon. To za mało dla dociekliwego forumowicza Los Angeles Times, który dopytywał się, czy lalka jest obrzezana. Jeśli by się okazało, że nie, na pewno wkrótce na rynku pojawi się zestaw umożliwiający dziewczynkom samodzielne wykonanie zabiegu na lali (wystarczy dodawać w zestawie szkło powiększające - na wzór ulubionej zabawy chłopców z South Park, torturujących w słońcu lalkę Jenifer Lopez).

niedziela, lutego 21, 2010

NORGES LOVER 50:50

W piątek 107 580 prenumeratorów pisma Aftenposten w okolicach Oslo otrzymało wydanie z tytułem „Złoto nr 100“ i zdjęciem Tory Berger na 1. stronie. Następnych 186 898 prenumeratorów dostało jednak wydanie z tytułem „Złoto nr 101“ i sylwetką Emila Hegle Svendsena. który na igrzyskach w Vancouver zdobył swój medal nieco później tego samego dnia, już w trakcie drukowania gazety.

W redakcji uznano najwyraźniej, że lepiej dać na 1. stronie aktualniejszy news. Tytuł z setką byłby już przez większość dnia uznawany za nieaktualny. Z drugiej strony, to właśnie równo setny złoty medal olimpijski dla Norwegii jest ważniejszą cezurą i wydarzeniem samym w sobie. Wielu czytelników nie zastanawiało się jednak nad tym problemem, uznawszy zmianę za przejaw dyskryminacji płci: kobietę zastąpiono mężczyzną. W piątek rozdzwoniły się w redakcji telefony, zareagowały fora i blogi.

Ogólniej zwrócono uwagę, że męskie dyscypliny sportowe cieszą się większą uwagą a sportowcy mężczyźni - większą estymą.
Nikt na przykład nie przypomina, że Norwegowie to mistrzowie świata w piłce nożnej - skoro chodzi „tylko“ o reprezentację kobiet, która zdobyła mistrzostwo w 1995 r.

Te różnice nie dziwią jednak wcale samej Tory Berger, która przyznaje, że akurat jej dyscyplina - biathlon kobiet stoi na niższym poziomie niż biathlon mężczyzn. Opinia publiczna nie dbała jednak o jej zdanie (czy to nie jest aby właśnie przedmiotowe potraktowanie kobiety?), uznając ją za poszkodowaną w tej sytuacji.

Sytuacji, która świetnie pokazuje, do czego może prowadzić widzenie świata przez pryzmat parytetów. Problem dopiero bowiem zaczyna się z ustaniem protestów. Następnego dnia, kiedy redakcja miała do wyboru drugie złoto Marit Bjørgen i pierwsze złoto mężczyzny - duże zdjęcie na pierwszej stronie dostała oczywiście Marit. Wątpię, by ktokolwiek w redakcji choćby przez chwilę zastanowił się, czy mogło by być inaczej - skoro poprzedniego dnia redakcja skrzywdziła rzekomo kobiety.

Media przyszłości czekają bardziej automatyczne wybory. Zamiast zastanawiać się, która dyscyplina albo które wydarzenie jest ważniejsze, mogą stosować znany skądinąd schemat - „żeby życie miało smaczek - raz dziewczynka raz chłopaczek“. W innych przypadkach zawsze lepiej będzie faworyzować, rzecz jasna, kobiety. Można na wszelki wypadek nigdy nie pisać na pierwszej stronie o nowym królu - o ile nie zostanie nim kobieta.

Jak na razie królem jest mężczyzna (dziś kończący 73 lata). Wśród odznaczonych przezeń w latach 2002-2009 orderem świętego Olafa - najwyższym odznaczeniem Norwegii - cztery osoby na pięć to mężczyźni.

poniedziałek, lutego 01, 2010

NORGES LOVER (49) Witamina CC Vest

Warto uczęszczać na uczelnię... można tam zawsze za darmo posiedzieć na internecie.

W prasie czytam, że naukowcy odkryli, iż witamina C wcale nie chroni przed przejechaniem. Trochę mnie to zaskoczyło. Nie to, co odkryli, tylko, że byłoby to jakieś odkrycie. Nigdy nie myślałem, że może chronić. Powoli jednak kojarzę fakty i dzwonię do pracodawcy.

Otóż trzeci tydzień roznoszę teraz niedzielne gazety na trzech trasach - za gościa, który wpadł pod samochód i jest na miesięcznym zwolnieniu. Myślę sobie, pewnie jest czarny, jak większość kolegów po fachu, a oni zawsze wierzą w jakieś czary mary wudu na kiju. Może szedł środkiem ulicy nawalony sokiem z cytryny, wierząc w swoją nieśmiertelność?

Boję się, że to jakieś fatum, bo sam akurat niedawno wykupiłem w swoim sklepie przecenioną cytrynową ice tea, a na tych trasach głównie chodzi się środkiem ulicy. Gazety roznoszę teraz po osiedlach domków tuż przy granicy miasta. W pobliżu Lysaker, z wielkimi biurowcami i imponującą mariną na fiordzie oraz centrum handlowego CC Vest, w którym znajduje się największy w Norwegii sklep sieci Meny.

Okolica należy do tutejszego Zachodniego Brzegu - co jest istotną kategorią socjologiczną (mniej istotną w geografii, bo można w tym mieście przeżyć kilka lat i nie wiedzieć, że przepływa przez nie rzeka). Ogólnie przyjęło się, że Zachodni Brzeg snobuje. Ja tu także czuję się dużo lepiej (chociaż gdyby mnie wywieziono gdzieś z zamkniętymi oczami, nie połapałbym się, na którym brzegu jestem).


Pełen wątpliwości zabieram się za ponowną lekturę artykułu. Ale zamyślam się od razu po pierwszym słowie: „Naukowcy...“. Też mogłem zostać naukowcą! Chodziłem na studia, byłem nawet wiele razy w bibliotece (na dowód trzymam wezwanie do uregulowania 3 EUR - pewnie za prąd). Wprawdzie na uniwersytecie jest mnóstwo miejsc, gdzie można usiąść z kebabem, ale tylko pod stolikami w bibliotece były kontakty do podłączenia magnetofonu.

Na Viadrinie super były też wykłady dostojnych gości - szczególnie laudacje Gesine, w stylu: będę się strzeszczać, bo wiem, że nie dla mnie tu przyszliście (a dla wina, które stoi w holu). Niestety, student nie jak wino i w pewnym wieku zaczynają cię już wytykać palcami. Jak pisał Heine - uczelnia to przemijające fale studentów i profesorowie trwający niewzruszenie, jak te piramidy w Egipcie. Z tą jednak różnicą - podkreślił poeta - że piramidy naprawdę reprezentują mądrość. (Ciekaw jestem, jak sobie radzą z tym przytykiem profesorowie wykładający Heinego).

Czytam do końca. Mam. Pomyliłem słowa. W norweskim to banalnie oczywiste. Na przykład w metrze długo czytałem: „Dzieci należy wypożyczać“ - zanim zrozumiałem, że chodzi o przeprowadzać (przez drzwi). Naukowcy odkryli więc, że witamina C wcale nie chroni przed przeziębieniem! Dokładniej mówią: nie chroni przed przeziębieniem - ale ułatwia wyjście z niego i skraca czas choroby.

No to tak, jakby powiedzieć, że prezerwatywa nie chroni przed zajściem w ciążę, ale znacznie skraca oczekiwany czas życia potomka.

wtorek, stycznia 26, 2010

NORGES LOVER (48) Jest Saab jest zabawa

Konkurs dla czytelników: jakie jest słowo-klucz tego odcinka? Podpowiedż, nie jest to „słowo“.

W pracy nudy. Po świątecznym szale zakupów nic mnie już nie przerazi. Nastał post-christmasmic chill. Mało się dzieje. Raz tylko wszcząłem na kasie bójkę, jak jeden Arab powiedział, że zapłaci mi plastikiem. Wziąłem go za islamskiego terrorystę i jąłem obezwładniać.

A tak to niewiele się dzieje i mam wreszcie czas na rozmyślanie, kim zostanę, kiedy dorosnę.

Z tych nudów, zupełnie przez przypadek, zacząłem nawet wykazywać pewne oznaki przedsiębiorczości. Montuję pułapki na klientów - układam towary tak, by po wzięciu jednego spadały od razu następne. Chcę wykorzystać znaną prawdę, że klientowi trudniej będzie zwrócić produkt na półkę niż go z niej wziąć. Najtrudniej oczywiście podnieść z podłogi. Dlatego też kluczowe jest odpowiednie modelowanie balistyczne, tak aby towary spadały prosto do koszyka, bez względu na to, gdzie stoi.

Jak jest po norwesku „kilo sprężyn“?

Wiem, że szef by mnie za to poklepał po ramieniu, bo przysparzam sklepowi dodatkowych zysków. Ale ja nie puszczam pary z ust - już kombinuję dalekosiężnie. Jeśli to dobrze opatentować, będę miał zyski ze wszystkiego, co spadnie z półki na całym świecie! Takie Nokia i Apple, które zakładają sobie wzajem sprawy w sądach. Patent to klucz (nie tylko do zamka patentowego). Pojęli to już nawet norwescy mleczarze.

Nastał niby karnawał, ale jakoś tak smutno bez Saaba. Nie ma się z czego pośmiać. A to chyba śmieszne, co napisał niemiecki Handelsblatt:
Wszyscy go znają, typowego kierowcę saaba: kreatywny, nieco odmienny niż inni, szczególnie wyposażony w testosteron (widział kto kobietę za kierownicą saaba?). I często agresywny, bo coś zawsze nie jest takie, jak być powinno. Albo dlatego, że znowu trzeba wysłuchać żarciku, że Saab to taki niemiecki Opel. A przecież kochamy te wozy w kształcie bolidu, zdradzającym, że Saab oryginalnie produkował samoloty. Wozy, w których my, zwyczajni śmiertelnicy nigdy nie możemy znaleźć stacyjki. [Saab miał patent z kluczykiem przy drążku zmiany biegów, co GM ordynarnie zmienił w ostatnich modelach]
Z umarłych się nie żartuje, ale dla mediów patent na prowokację to klucz. Dagens Næringsliv szydzi sobie więc z Aftenpostena, który napisał, że „martwy delfin został znaleziony martwy na plaży“. To byłby dopiero news - skomentowali - gdyby martwy delfin został znaleziony na plaży żywy!

niedziela, stycznia 24, 2010

NORGES LOVER (47) Pamiętajcie o zwrotnicach

Borat chciał zasiedlić windę - ja, jako czlowiek o szerszych horyzontach, wybrałbym wagon metra. Szczególnie że w Oslo są to porsche (marka stoi za designem wozów wyprodukowanych przez Siemensa). O dziwo, jednocześnie jednak wycofano tradycyjny czerwony kolor wagonów i teraz są białe. Obserwując tłumy wlewające się do tych nowych wagonów, zawsze nucę sobie Janis: „My friends all drive porsche...“.

Nikt się jednak ostatnio nie przyłącza, bo Norwegowie jednoczą się w filozoficznej zadumie z Polakami - w myśl ostatniego przeboju Renaty Przemyk. W końcu nie ma nic bardziej kosmopolitycznego od problemów z komunikacją publiczną. Kiedy Aftenposten radził, by zostawić samochód w mrozy, Dagens Næringsliv dopowiadał sarkastycznie: i idź na pociąg, który został wstrzymany. W największych mrozach na początku stycznia, na trasy w Norwegii wyjechała 1/3 pociągów. Wydaje się to jednak bardziej humanitarnym rozwiązaniem, niż w Polsce - gdzie puścili ich ile się dało, żeby potem ludzie stali w polu.

Polacy pewnie dbali o statystyki, dzięki czemu żaden dyrektor nie ma sobie nic do zarzucenia. Ale Norwegowie są dużo dalej rozwinięci cywilizacyjnie: wiedzą, jak dobrze nagiąć statystykę. Na przykład za spóźnione uznaje się pociągi, które przybyły do celu z opóźnieniem powyżej trzech minut. Kolej interpretuje jednak trzy minuty dokładnie jako 3 minuty i 59 sekund! (To tak, jakby milionerem nazwać każdego, kto ma akurat mniej niż milion oszczędności). W Polsce mieliśmy kiedyś wprawdzie podobny zapis, ale poprawiono Prawo Zamówień Publicznych: trzy dni interpretowano jako cztery.

Polityki światowych kolei nie można było lepiej wyłożyć niż tak, jak na przystanku metra Ullevål Stadion. Na daszku po jednej stronie napisano: „I'LL GO YOUR WAY“ - czemu wtóruje „IF YOU GO MINE“ - po przeciwnej. Gdyby Norwegowie nie traktowali wszystkiego z przymrużeniem oka, miasto zakorkowałoby się w tym miejscu.

Tamże znajdziemy wielką tablicę „Husk skilting“, czyli „Pamiętaj o zwrotnicy“ - prosty czytelny i wyraźnie nadprogowy (ok. 1,5-2 m) przekaz do motorniczego. I jeszcze jedna rzecz, z której słynie ostatnio ta stacja - mój wybuch śmiechu, gdy rutynowo czytałem najświeższe doniesienia, kurs Norwegiana, polityka. Okazało się bowiem, że Gang Olsena nie był pierwszym i ostatnim przejawem poczucia humoru w Duńczykach (pozostaje więc już tylko pierwszym).

Norwegian miał niedawno promocję - bilety za symboliczną koronę. Jego pracownicy ze zdumieniem odprawiali pierwszy taki lot - na którym zabrakło 118 pasażerów! Kiedy sytuacja się powtórzyła, zaczęli sprawdzać listy pasażerów (widział kto, porywać ludzi bez samolotu?). Wśród nabywców biletów znalazło się wiele osób o nazwisku szefa Norwegiana oraz Kaczor Donald - tyle że po duńsku (Anders And). W głębszym śledztwie odkryto, że niewykorzystane bilety kupili pracownicy duńskich linii lotniczych Cimber Sterling. Jeden nawet kilkaset, a dyrektor ds. prawnych sam kupił ich 54. Szef Sterlinga zapewnił, że nie była to zorganizowana akcja i poprosił już swoich pracowników, by nie kupowali więcej biletów na loty, którymi nie zamierzają wcale lecieć.

Ja tam nie czułbym się uspokojony - Walt Disney niczego nie obiecał.

wtorek, stycznia 19, 2010

NORGES LOVER (46) Ręce, które liczą

- Masz sprawne palce - powiedziała Japonka od warzyw, spoglądając na mnie z uznaniem. Inaczej niż Czeczenka, do której wzdycham już niemal od dwóch lat, ale która jak dotąd zaszczyciła mnie tylko krótkim: - Wytrzeć!

Układając towary na półkach, przygotowuję je sobie tak, by całość wypełniała front, muszę więc odliczyć, w ilu to rzędach wgłąb postawić itd. To odbywa się dość machinalnie. Bardziej zwerbalizowanego liczenia potrzeba jednak przy roznoszeniu gazet. Przed dwoma laty Szalony Niemiec znany jako Crazy German zastanawiał się podczas trzydniowego szkolenia, po jakiemu ja sobie tak odliczam te gazety albo zapamiętuję kolejność drzwi? Czy po polsku, czy po niemiecku (bo tak z nim rozmawiałem), czy po angielsku - w języku będącym standardem w firmie. Sam się wtedy zastanawiałem, bo ciężko mi było się przyłapać. I nie dość, że nie wiem tego do dziś, to po dwóch latach sprawę pogmatwał jeszcze norweski!

Podobnie jest na kasie. A przecież należałoby się spodziewać, że coś się zmieni, skoro jedna z kasjerek ma na imię Jeny. Ale, to, że nie wierzę piosenkom, wyjaśniliśmy sobie już dawno.

Najwięcej liczenia wymagają słodycze: batoniki, czekoladki, gumy. Klienci najczęściej mają jakiś system odnośnie ilości kupowanego towaru, a ja, przeliczając to, staram się ten system odgadnąć. I tak mniejszy sklepik kupuje po 5 sztuk wszystkiego, większe 15 i więcej. Ale zdarzają się też notoryczne programowe czwórki, szóstki, siódemki czy dziewiątki. Najczęściej ze względu na pojemność opakowań, czasem jednak wydaje mi się, że szósty batonik jest próbą przemytu po tym, jak moja czujność zostanie uśpiona ciągiem towarów po pięć sztuk. Zdarzają się i tacy, co operują potęgami dwójki, dość niskimi jednak (pewnie przerwali studia informatyki, jak ja). Nikt mi jeszcze nie zrobił awantury, że w kilogramie nie ma 1024 gram.


Dopiero z chwilą nabrania pewności w liczebnikach, zacząłem dostrzegać, że „miliard“ i „milion“ to najczęstsze słowa w tytułach prasowych, szczególnie na pierwszych stronach. Takich np. jak:

1 miliard na pensje pomostowe - tyle poszło w ciągu trzech lat na pensje dla tysiąca odchodzących wcześniej urzędników. Chodzi o wypłatę przez maks. trzy lata maks. 66% pensji tym osobom, które utraciły swoje stanowiska z powodu np. choroby, likwidacji stanowiska albo utraty kwalifikacji koniecznych do jego zajmowania (!)

10,5 miliarda koron na zobowiązania wynikające z członkostwa w Europejskim Obszarze Gospodarczym - to koszty Norwegii w latach 2004-09. W następnej pięciolatce spodziewany jest wydatek ok. 13 miliardów.

Dostali 1,2 miliarda, zużyli milion - o państwowym przedsiębiorstwie, które dostało wsparcie na czas kryzysu od rządu i - najgólniej rzecz biorąc - wrzuciło je sobie do banku na procent. A pieniądze przyznano na realizację pilnych projektów. Cały rządowy pakiet 20 miliardów miał służyć „utrzymaniu istniejących miejsc pracy i stworzeniu nowych“ (no, chyba w bankach).

90 miliardów na czarno - o 5 tysiącach zgłoszeń nt. prania brudnych pieniędzy, jakie otrzymala w ub. roku policja ekonomiczna.

Miliony zużyte na publiczne wysłuchanie, ale bez rezultatu - aby stanąć przed komisjami parlamentarnymi wiele organizacji pracowało latami. Ocenia się, że Związek Niepełnosprawnych przygotowywał się 4-5 lat. Dostały po 5-15 minut na przedstawienie swoich racji i w efekcie takich wysłuchań komisje zadecydowały o zmianach w wysokości 1 promila budżetu na rok 2010, tj. 131 milionów koron.

Miliony Rotary na marne - o tym, jak Rotary otrzymało 2,4 miliona koron na projekt, z którego do beneficjenta dotarło... 100 tysięcy koron! Na grafice wyjaśniającej sposób spożytkowania grantu roi się od ludzików. Koszty lidera projektu: 1.136.000 - niemal połowa. Połowa z pozostałej połowy to pozostałe koszty osobowe i rachunki pięciu różnych firm konsultingowych. Mniej niż dla beneficjenta poszło tylko na spotkania i księgowość. Tu wyszło więc, że nie znali starej prawdy: odpowiednia inwestycja w księgowość pozwoli uchronić przed publikacją w prasie.

Albo taki premier Japonii, jak się okazało, że latami otrzymywał od swojej matki miesięczne kieszonkowe równowartości miliona koron norweskich. Kiedy sprawa wyszła na jaw, powiedział w - co specjalnie odnotowały media - trzeciej osobie: - Jeśli ludzie zechcą, by Hatoyama ustąpił, to on ustąpi.

Na wszystkich, którzy czytali Kafkę nad morzem Murakamiego, padł blady strach, bo tak właśnie operował tam językiem stuknięty staruszek Nakata. A lepiej z nim było nie zadzierać! Ja jednak dostrzegłem w tym to, co kiedyś pięknie opisał Korwin-Mikke: rząd rżnie głupa. Ja nie mam niestety kwalifikacji na premiera. Z otwieraniem kartonów w pracy radzę sobie gołymi rękami, nie przyjąłem więc noża, który oferowała mi Japonka od warzyw.

piątek, stycznia 15, 2010

NORGES LOVER (45) Tetris z wiewiórek

Przestałem wpuszczać do domu dziewczyny. Wpadłem w panikę, podejrzewając, że któraś podmieniła mi papier toaletowy na taki ze wzorem serduszek. - Oho, zaczyna się! - pomyślałem, mając niechybnie na myśli, że się zaczyna. Po dokładniejszym śledztwie okazało się jednak, że to ludzie ludziom ten los zgotowali. Ledwo dostrzegalne odciśnięte serduszka są na papierze Serla, który zawsze sam sobie kupuję.

Wybrałem go, bo ma uroczą uśmiechniętą wiewiórkę na opakowaniu - no, zwierzątko fajne - i do tego okazał się najtańszy z lepszych papierów. Nietrudno więc sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy przecenić go o połowę w jednym z większych marketów miasta. No właśnie. I to wtedy dostałem telefon (Atomówki widocznie boją się wiewiórek).

Kiedy przyszedłem, mieli ze 20 palet w magazynie. Władca Pierścieni niech sie zarumieni - jakie z tego powstawały wieże... I tak przez 5 godzin dokładałem towaru, aż go zabrakło. Okazało się, że przy papierze z wiewiórką Serlą wcale nie trzeba wiele uwagi, bo znakomicie wygląda nawet do góry nogami. W końcu to takie zwierzątko, co śmiga po gałęziach. Nie dziw, że papier nazywa się ACROBAT.

Za to z owieczkami tak się już nie da, i pewnie dlatego papier Lambi tego samego producenta jest droższy. Nie dało się także uciec od ich oskarżającego wzroku, którym raczą każdego amatora jagnięciny. A zostałem otoczony owieczkami, kiedy wiórki się rozeszły (wiadomo, to-to nie wysiedzi na miejscu). Wpatrzony tak w owcze mordki wyobrażałem sobie, że na jednej kupie układam wszystkie swoje owieczki z różnych portów... Olaboga!

Na szczęście rzeczywistość nie dawała mi odpłynąć i musiałem wciąż odpowiadać na nerwowe pytania klientów. - A gdzie jest ten tańszy papier? - A ile paczek może kupić jeden klient? - A ile kosztuje?

Udzielając odpowiedzi na ostatnie, poczułem się jak Chef zapytany w 7 odc. 5 serii South Parku o właściwy wiek inicjacji seksualnej:
- 17.
- 17, ale jeśli jesteś zakochany?
- Nie, po prostu 17.
- Ale co jeśli nie jesteś na to gotowy?
- 17 lat i jesteś gotowy.

Tyle że ja akurat mówiłem: 14,90.