sobota, stycznia 09, 2010

NORGES LOVER (44) Czwarty stopień zasilania lawinowego

W święta spadła masa śniegu, a potem zapowiedziano 3 tygodnie mrozu. Który trzyma mocno. Temperatura nocą sięga dna wydłubanego oczka, ale niewiele mniej, bo -19, jest za dnia.

Kto lubi tory saneczkowe, z lubością będzie się teraz poruszał po ulicach Oslo. Pokryła je gruba warstwa lodu, a zepchnięty na boki śnieg potworzył zaspy na 1-2 metry. Parkujące przy drogach samochody uzyskały przez to jeszcze większe czapy śniegu i wszystko wygląda wyolbrzymione - tylko dlatego, że ciężkie maszyny udrożniły jezdnie i chodniki. Tak jest na wyższych przedmieściach, czyli u mnie. W centrum zaś szaleją amatorzy łyżwiarstwa - równej śnieżnej pokrywy na chodnikach nie ma i ludzie chodzą po wybujałym lodzie. Tego nijak nie da się zerwać czy wyrównać. Mieszkańcy Oslo muszą więc stąpać po chodnikach jak kozice. A ja muszę znaleźć tego ćwoka, co zachwalał podeszwy z vibramu.

Kto zaś marzy o karierze w Jackass, może w tych okolicznościach przyrody rozwozić wózkiem gazety po willowej dzielnicy Nordberg (dosłownie: „północna góra“). Jak ja w chwili, gdy pobijano rekord zużycia prądu w Norwegii. Wprawdzie przyłożyłem się do niego solidarnie, bo cały czas grzeję w domu na maksa, ale w tej godzinie, kiedy padł rekord, roznosiłem jeszcze gazety. Były to dwie nadprogramowe noce po 8 godzin. Wzięty szrekocim wzrokiem pracodawcy, zgodziłem się na zastępstwo za chorego. Plus - że blisko domu, minus - że same domki ze skrzynkami pocztowymi. W mieście biegając po klatkach wystarczająco się ogrzewam. Tutaj - nie ma szans. A do tego dodajmy jeszcze czekanie 45 minut na listę dystrybucyjną (inaczej nie wiem, komu co dać)...

Leżąc tak niemal godzinę w wózku z prasą, opatulony we wszystko, co miałem w szafie, osiągnąłem stan zupełnego spokoju umysłu - stan, którego nie da się wywołać żadnymi zabiegami. On po prostu przychodzi z nienacka. Ostatni taki raz, to było chyba na 4 tysiącach pod Mont Blanc przed wielu laty, kiedy we mgle usiedliśmy z Romkiem zrezygnowani na śniegu. Siedzimy tak milcząc, mgła czasem się przerzedza, czasem gęstnieje. Ledwo widzimy siebie, a za nami majaczy jakiś uskok skalny. Raz po raz któryś z nas się na niego ogląda. Ten stan ma to do siebie, że ludzie porozumiewają się już bez słów - obu nam się zdaje, że ten uskok jakby się ku nam zbliżał. Wiemy obaj, wiemy, że obaj wiemy, i obaj siedzimy. Z odrętwienia wyrywają nas słowa Romka: - Spieprzamy, zanim to nas przejedzie! Wstaliśmy i zeszliśmy w dół, ratując w ten sposób dupy (czyli wszystkie dziewczyny, którym, przeżywszy, daliśmy się potem poznać).

Takie jak urocza blondyna, lider nocnej zmiany, na którą czekałem te 45 minut. Ale co tam, czekałem całe życie, to i trzy kwadranse wytrzymam (szkoda tylko, że całego życia nie wrzucę sobie w nadgodziny).


Tej nocy znów się spotkamy, bo muszę jej oddać klucze. Na obu trasach miałem po jednym domu, do którego trzeba było wejść na klatkę. Kiedy będę jej oddawał klucze do tych klatek, będzie to nasze trzecie spotkanie. Za pierwszym razem całowałem się z siedzącym na jej tylnym siedzeniu 6-miesięcznym psem, za drugim z 3-letnią suką. Ma jeszcze tylko jednego pieska - z nim będzie najtrudniej, bo to rotweiler. Ale za nim musi czekać upragniona nagroda... czwarte spotkanie, kiedy nikt i nic nam już nie przeszkodzi. Zaraz, ale właściwie, czy dziewczyna z trzema psami może nie mieć męża?