środa, marca 31, 2010

NORGES LOVER (60) Kochaj mnie i rzuć (do śmietnika)

Napis jak w tytule przeczytałem tu raz na śmietniku.

Jak wspomnieliśmy poprzednio, w Oslo jesteśmy świadkami niesamowitej koegzystencji ludzi wierzących naprawdę (napływowi Muzułmanie) i z-blazowanego z-połeczeństwa z-sekularyzowanego: Chrześcijan nie wierzących w zmartwychstanie Chrystusa (nazwijmy ich „aleistami“ od „wierzę... ale“).

Przypomina mi to podejście Marilyna Mansona do wierności. On jest wierny, ALE imieniu na przykład. Czyli jak dziewczyna ma takie samo imię, to nie zdrada. Albo jeśli on nie pozna jej imienia, itd. Ciekawe, czy tak samo ma z rasą: żadna zdrada, jak tej samej rasy (albo rasy nieznanej).

Ja myślę sobie, że tak samo jak „aleiści“, byłbym zdolny do monogamii - w jej ciut mniej ortodoksyjnej formie. Tylko jedna ALE z każdej rasy (o ile tylko dokonać odpowiednio szczegółowej klasyfikacji). Stojąc na kasie mam więc wśród klientek ulubioną Chinkę, Pakistankę, Norweżkę, Hinduskę, Turczynkę itd. Często są to córki klientów, ale niestety, najczęściej przychodzą ze swoimi facetami, a tym to tak z oczu patrzy, że pozostaje mi tylko samobiczowanie celibatem.


W drugim sklepie, gdzie układam towary, mam za to swoje ulubione kasjerki. Jedna z nich - Czeczenka - nie przyszła do pracy w dniu, w którym w Moskwie wybuchły dwie bomby w metrze. Zatrwożony zacząłem szukać w rosyjskich mediach rysopisów samobójczyń. W sklepie pojawiła się za to druga Czeczenka - zdcydowanie już nie moja ulubiona. Zawsze ponura i zła, że lepiej jej w drogę nie wchodzić - tym razem pogwidzdywała i cała była w skowronkach. Naiwni niech się dopatrują wpływu wiosny...


Kontynuując wędrówkę po globie. Niegdysiejszy prezydent Indonezji, Wahid miał rzec o swoich poprzednikach: Sukarno miał świra na punkcie seksu, Suharto - pieniędzy, a Habibie - na punkcie technologii.
Po czym skromnie dodał: A ja? Ja po prostu tylko mam świra.

A jak daleko może posunąć się szalony Niemiec? Tak, wiem, historia roi się od przykładów. Mnie chodzi jednak o mojego tutejszego przyjaciela, i o „daleko“ w sensie przenośni przestrzennej, nie metaforycznej. Szalony Niemiec zwany Crazy German opuszcza Oslo i Norwegię - bo, jak mówi, nie jest to miejsce, w którym by chciał, aby rósł jego syn. Przenosi się więc do kraju swojej żony: Etiopii.

Może w tym szaleństwie jest metoda. Zawsze to bliżej do Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Nieco się jednak zasępiłem, bo co czeka mnie, skoro w przekonaniach i wrażeniach z tego kraju idę dzielnie śladami Szalonego Niemca zwanego Crazy German?

Cierpliwie wypatruję więc pierwszego spotkania swej ulubionej Etiopejki.

wtorek, marca 30, 2010

NORGES LOVER (59) W Påske idziemy!

W pracy przypominają mi się pierwsze kroki na kasie, już przed niemal 10 laty. We frankfurckiej księgarni uczyłem się nawiązywać bliższy kontakt z klientami. Szło jak to zawsze z początkami - mój entuzjazm często był studzony. Jak wtedy, gdy rozpoznawszy braterski akcent spytałem klientkę - Czy pani nie jest przypadkiem Polką?
- Nie przypadkiem! - odparowała z oburzeniem.

Nieprzypadkowo napływ Polaków do Norwegii okazał się kolejny rok z rzędu największy. Trudno Norwegom wyrokować, czy zostaniemy, bo plasujemy się gdzieś pomiędzy dwiema skrajnościami: ktoś przybyły z oddali (Wietnam, Pakistan) prawie na pewno zechce się tu osiedlić - a Duńczycy, Szwedzi i Niemcy raczej nie występują o norweskie obywatelstwo. Ja akurat przyczyniłem się do sztucznego podbicia polskich statystyk, osiedlając się na nowo w Oslo przez dwa lata z rzędu, ale w ostatnim roku Polacy sprowadzili więcej kobiet i dzieci niż poprzednio. Zapuszczają więc korzenie w Norwegii.


Na kasie znów wszystko świąteczne, żółto-fioletowo. Jajka wielkanocne, wielkanocna prasa dla panów. Raz od kubeczka z crème brûlée odpadła posypka cukrowa w foliowym woreczku, przerzucałem ją z miejsca na miejsce, aż postanowiłem wykorzystać w celu integracji. Podchodzę do szefowej zmiany i mówię: - Kokaina wielkanocna nie wchodzi mi na kasę.

Problem, że czegoś nie ma w systemie, jest częsty. Należy wtedy opisać taki przypadek, najlepiej załączyć sztukę i dać do rozpracowania facetowi w biurze. Dziewczyna zasępiła się, nie zastanawiając się nad tym, co to za produkt. Wreszcie mówi: - Wkręcasz mnie, to posypka do crème brûlée!
Mówi, że w pierwszej chwili jej to nie zdziwiło, bo przecież sprzedawała już takie rzeczy jak papierosy-lizaki dla dzieci.

Wielkanoc po norwesku to Påske - „å“ czytane jak „o“ z przekąsem (czy przegłosem - zawsze mi się myli, ale brzmi tak samo).

Z podobnym przegłosem Szwedzi mówią „chüj“. Długo zastanawiałem się, co chcą mi tym powiedzieć (ze Szwedkami to nawet nie obeszło się bez przeuroczych qüi pro qüo). To, że nie znałem tego słowa, dowodzi tylko, jak słabo uczyłem się szwedzkiego na studiach - a chyba ze dwa semestry. Jest to bowiem - ni mniej ni więcej (w tym przypadku to wyjątkowo trafne sformułowanie), tylko „siedem“.

Gdyby Freud był Szwedem, dostałoby się nie tylko monumentowi w parku Vigelanda czy karcie członkowskiej mojego sklepu, ale i Siedmiu Krasnoludkom, Siedmiu Wspaniałym, a nawet Czterem Pancernym (nieco ponad pół chüja).

Dla dopełnienia skandynawskiego obrazu świata, przypomnę, że „siedem“ po norwesku to „syv“.

Dzisiejszą liczbą ulicy Sezamkowej było „7“ (czyli „17“ bez... pałeczki).

niedziela, marca 28, 2010

NORGES LOVER (58) Kupiłaś mi książkę za drogą w tytule

Po odcinku Ulicy Sezamkowej z liczbą 17 rozgrzmiały głosy czytelników. Że po pierwsze, to właściwie ciągle tylko ta liczba i żadna inna. A po drugie, czy to na pewno ja piszę, bo ona duża taka jakaś... No tak, ale mamy tu właśnie do czynienia z opisanym wcześniej fenomenem grefseńskiego zapętlenia. W mejscu wszystkich wystąpień „13“ wprowadziłem zawczasu „17“, tak by w przyszłości Wydawnictwo Znak nie odmówiło mi wydania tego w formie książkowej.

Znak nie przyjął do publikacji Kapuściński non-fiction, mając pretensje do (skądinąd nie budzącego zastrzeżeń) warsztatu pracy Artura Domosławskiego. To niech zajmą się tą panią z dziennika Dagsavisen. Pani rozmawia o Islamie i ze szczególnym upodobaniem zastanawia się, dlaczego Muzułmanie nadają sobie imiona Boga, a Chrześcijanie - nie. Teza jest z gruntu fałszywa, rozmówca jednak na tyle mało asertywny, że daje się tej pani podpuszczać.

Rozmówca tłumaczy więc, że najpopularniejsze w Islamie imię Mohammed (Mahomet) to nie jest imię boga, lecz proroka. Pani nie widziała różnicy! Szkoda, że nikt jej nie wspomniał o popularnym w Hiszpanii imieniu Jesus, co nie tyle obala jej tezę, co wręcz zupełnie ją odwraca.

Uboższa o tę wiedzę, pani nie daje więc za wygraną. No ale przecież jest jeszcze Adbullah, mówi - co zawiera słowo „Allah“, a więc imię boga - dopowiada z tryumfem. Rozmówca wyjaśnia jej, że „Abd Allah“ to sługa boży - imię oznacza więc ponad wszelką wątpliwość skromnego człowieka, który stwórcę chwali, a nie uzurpuje sobie jego boski status.

I tu znowu niestety rozmówca nie idzie za ciosem. Nie wyjaśnia więc pani redaktor, w jaki sposób powstawało gros imion w tradycji judeo-chrześcijańskiej. Jak chociażby Michał (hebr. „któż jak bóg“), czy wszystkie typy Boguslawów, Bogumiłów, Boguchwał - mające przecież swoje odpowiedniki także w językach nordyckich.


Zeświecczenie tego społeczeństwa poszło w parze z ogromnym postępem ignorancji. Wtórnie widać to, kiedy opacznie interpretują zwyczaje innych kultur - nie mając pojęcia o tym, że sami kultywują identyczne tradycje. Bo też - pierwotnie właśnie - nie znają swoich korzeni (nie wio, że mówio prozo!).

I tak, dochodzi do tego, że choć 8 na 10 Norwegów uważa się za Chrześcijan, to tylko 3 z nich wierzy w zmartwychwstanie Chrystusa. Z tajemnic wiary, ta jest dla mnie najbardziej nieprzenikniona: jak można zwać się Chrześcijaninem - odsuwając na bok to drobne, szczegółowe, tycie niuansiątko wiarki. Absurd ten bije nawet Britney Spears na wokalu w AC/DC.

piątek, marca 26, 2010

NORGES LOVER (57) Wór, marzec i gwiazdozbiór Jaka

Marzec już niemal minął i chociaż przepuszczam przez kasę mięso z całego świata, nie są to jaki. Nie wiem więc, co miał na myśli autor sloganu „W marcu jak w garncu“ - w tej klasie wagowej w Norwegii wciąż niepodzielnie króluje renifer. O jaki trzeba by zapytać dziewczynkę z Indii, jak (!) zacznie wyglądać zaprzęgu Mikołaja.

Ja jak (!) bym się nie wpatrywał, nie dostrzegam jaka sunącego po nocnym niebie - tradycyjnie czuję się więc oszukany słowami piosenki (i znowu SDM...)

A i znalazłem kolejny błąd w Wikipedii - podpis pod zdjęciem na stronie jaka brzmi: „Dziki jak“. Jak co - nie napisano. Pewnie jak jaczyca - ale jakiś mizogin to usunął. W Norwegii prasa odkryła, że nawet w odniesieniu do zwierząt hodowlanych człowiek stosuje dyskryminację płciową, upgrade'ując damy na talerzu do rodzaju męskiego.

W restauracjach serwuje się prosiaka i wołu - które zawsze jednak mają około połowy szans, by być kobietami. A że do uboju trafiają jeszcze kastraty, to rzeczywisty zwierz z karty dań na talerzu gości rzadko. Nic to nie da, że - jak (!) przyznają kucharze - mięso starszych krów jest wytrawniejsze niż młodych byczków (żadnych podtekstów, to cytat niemal). W odbiorze społecznym befsztyk ma być z faceta, udziec - barani, nie owczy itd. A jagnięcina brzmi młodo i niewinnie, chociaż w rzeczywistości to jak (!) by Miller, Oleksy, Kwaśniewski i Szmajdziński stanowili kworum w młodzieżówce SLD.

O rozróżnianie płci - jak (!) się okazuje - nikt nie dba w trakcie uboju. Wszystko wrzucane jest do jednego wora...

A „wór“ to slowo klucz w temacie jaka. Słowo „jak“ jest w języku norweskim podstępne jak jak. Ale nierzadkie - jak nie jak. Najtrudniej było mi się połapać w jego stosowaniu. Nie ma problemu z „jaki“ w sensie „który“. Inaczej jednak niż w angielskim („how / how much“) czy niemieckim („wie / wieviel“), norweskie „jak“ brzmi różnie w obu sytuacjach.

Samo „jak“ to „hvordan“ (czyt. wórdan), ale „jak ...“ to „hvor ...“ (czyt. wór). Problem w tym, że „hvor“ oznacza też „gdzie“. Dosłownie więc mówi się „gdzie duży jest?“, „gdzie wiele mam ci zapłacić?“ - w sensie jak duży i jak wiele (ile). Zanim to opanowałem, notorycznie odwracałem tę zasadę, używając krótszego „hvor“ (gdzie) w sensie jak. Mówilem więc: „gdzie tam dotrzeć?“ zamiast „jak tam dotrzeć?“ czy zamiast „jak mam to zrobić?“ - „gdzie mam to zrobić?“.

Najczęściej wskazywano mi toaletę i kończyło się jak (!) przed ponad sześcioma laty w Szwecji.

niedziela, marca 21, 2010

NORGES LOVER (56) Ice White Shoot

Mleczna wojna światów trwa. Próbujący gonić lidera Q-Meierne wprowadzili nowe rozwiązanie: karton z okienkiem mierniczym. W ten prosty sposób można sprawdzić, ile mleka zostało w kartonie. Oczekiwali zapewne, że tym prostym i genialnym rozwiązaniem ustanowią nowy standard, który konkurencja będzie musiała przyjąć. Będą więc mogli wytykać Tine, że od nich ściąga - tak jak to już wcześniej było z korkiem do kartonu.

Tine wykonało jednak zupełnie nieprzewidzianie bardziej genialny manewr. W prasie pojawiła się reklama, że tylko ich mleko zabezpieczone zostało przed szkodliwymi promieniami słonecznymi. Od razu nasuwa się skojarzenie z okienkiem mierniczym - choć Tine tłumaczy, że to przypadek, bo oni - samodzielnie, wprowadzili właśnie specjalne poszycie wnętrza kartonu, które utrzymuje dłużej świeżość mleka.

Rację przyznają im jednak nie tylko specjaliści od PR-u. Zapytany przez prasę profesor technologii mleczarstwa przyznaje, że okno miernicze może stanowić pewne zagrożenie dla mleka. Nie w każdych warunkach, nie w lodówce, ale jeżeli karton trochę postoi na słońcu, to mleko padnie ofiarą słonecznego światła.

I w ten sposób wieloletni monopolista na rynku mlecznym okazuje się utrzymywać swoją przewagę wcale nie tylko siłą rozpędu. Jest cwańszy.


Mleczarze dowalają sobie jak na meczu hokejowym - a tam jest na co popatrzeć. Hokeiści z Oslo (Vålerenga) doszli właśnie do finału. Dzielnie im w tym czasem dopingowałem, chociaż raz zdarzyło mi się przespać mecz, na który miałem bilet. Nie widziałem więc jak zmagali się ze Stavanger Oilers (po naszemu to chyba „olejorz“?)

Hokej to nie jest sport dla miłośników długiej wymiany piłek - ale tylko dlatego, że nie ma w nim piłki! Mordobicia to druga piękna rzecz w hokeju. I te owacje, gdy „nasz“ zawodnik schodzi z tafli na karniaka. (Teraz rozumiem, że mój kolega z kasy musi być hokeistą - tyle pauzuje).

I wstając tak co chwila z ławeczki, żałuję, że bandy nie są przezroczyste. Nie ma nic piękniejszego niż upadający zawodnik, no chyba że upadający zawodnik kopany łyżwą, albo raczej zawodniczka... o tak, upadająca zawodniczka kopana łyżwą tak, że rozcina jej się strój...

W sportach kobiet bowiem - jak twierdzą redaktorzy Trzeciej Strony Medalu w Trójce - więcej musi się zdarzyć.

Dziś 30. urodziny Marit Bjørgen. W Polsce złowrogi dzień ten obchodzony jest już od czasów prasłowiańskich - wedle zwyczaju topimy tego dnia kukłę mającą symbolizować czarownicę z północy. Takie naiwniactwa, rytuały i wojny podjazdowe nie są jednak w stylu naszego obecnego ministra spraw zagranicznych. Dlatego przyjął w tym roku nowatorską strategię. Idę na te urodziny - otrzymałem polecenie, by wykończyć Marit kondycyjnie. Mam nadzieję, że znów okaże się szybsza od Justyny Kowalczyk, która swoje zmagania na Olimpiadzie opisała słowami: powolutku próbowałam dochodzić.

piątek, marca 19, 2010

NORGES LOVER (55) 17 cm to za mało

- Masz krótkiego czy długiego? - wita mnie niezmiennie jeden klient, podchodząc do kasy. To w odpowiedzi na moje „Czy masz kartę?“ (którą musi mieć każdy zarejestrowany klient sklepu). „Karta“ i „krótki“ brzmią bowiem po norwesku właściwie tak samo. Pohukując jak zawstydzona dzierlatka, odpowiadam mu, że chodziło mi o kartę... CZŁONKOWSKĄ. Wtedy już zaśmiewamy się razem, poklepując się po ramionach, podczas czego ja wciąż staram się wydobyć od niego tę cholerną kartę, zasłaniając się jednocześnie tak na wszelki wypadek, wiadomo...

Do uprawiania narciarstwa biegowego w okolicach Oslo przygotowuje się w śniegu koleiny, po których mogą poruszać się w obie strony wszyscy amatorzy nart. Specjalna maszyna jedzie przez las i zostawia tory po obu stronach drogi. Standardowym rozstawem jest 21 cm. Mieści się to w międzynarodowych normach zawodowych sportów narciarskich: od 17 do 25 cm.

Ostatnio podniesiono jednak kwestię, że 21 cm to może być za dużo. W jednym miejscu przygotowano więc do testowania węższe, 17-centymetrowe tory. Chodzi między innymi o to, aby łatwiej było poruszać się mniejszym, głównie dzieciom. Ktoś postawił jednak także śmiałą tezę, że węższe tory ograniczą ruchy na boki wielu narciarzy-amatorów, dzięki czemu wszyscy będą poruszać się zdecydowanie bardziej do przodu. Dokładnie przeciwnego zdania jest jeden z byłych mistrzów świata, uważający, że szerszy tor to właśnie większa równowaga. Mistrz dyplomatycznie stwierdził, że dyskusja jest niepotrzebna, bo rozmiar nie ma znaczenia... ale on sam woli większy (gdzie ja to już słyszałem...).

I ja wątpię, by inicjatywa zejścia poniżej 21 cm zyskała wielu zwolenników. W myśl prawdy, którą z oburzeniem glosi mój kolega z pracy, Azer. Twierdzi, że norweskie dziewczyny to przede wszystkim chcą się umawiać z Murzynami. Ja tam więc wcale nie narzekam, kiedy laski nie wiedzą, gdzie leży Polska...



Kiedy człowiek przejdzie się tak wzdłuż tych kolein, rozumie dopiero, dlaczego właśnie tutaj musiała powstać reklama: „Teraz teraz podwoiliśmy podwoiliśmy...“ itd. Aż musiałem się powstrzymywać, by przy okazji niedawnych mistrzostw w Oslo nie wypytywać kibiców Rosjan: Jak podwoić cenę Łady? (Odpowiedź brzmi, oczywiście: Tankując).

I skoro o zawodach, ciekawe, ile kresek widzą zawodniczki, kiedy zrobią test ciążowy.

środa, marca 17, 2010

NORGES LOVER (54) Laktacje dmuchacje wiatr

Dzisiejszą liczbą Ulicy Sezamkowej jest „17“. Ale zanim porozmawiamy o numerkach, zacznijmy z pedagogicznym sadyzmem: od uzmysłowienia ich ponurych konsekwencji.

Sieć marketów Kiwi odbębniła 10-lecie akcji, w której co 4. paczkę pieluszek dawano gratis. W ten sposób rozdano 135 mln paczek pieluch - czyli jedną na minutę. Gdyby ułożyć z nich wieżę - mówią reklamy - miałaby 12.127 m.

- A co dopiero - myślę sobie - gdyby tak ta wieża runęła, uwalniając zawartość...

Ale jeszcze wyższa byłaby wieża z kochanek Warrena Beatty (nawet jeśli ustawić je w konstelacji newtonowskiej, tj. na ramionach poprzedniczek). Według opublikowanej niedawno biografii miał ich mieć 12.775. Wychodzi podobno 1 unikalna kochanka na dzień - do czasu zawarcia małżeństwa z miłości (z Annette Bening), a od utraty dziewictwa w wieku lat 20. Ale przecież, jak już pisałem wcześniej, Chef z South Parku mówił, że czas na to właściwy to 17 lat. Wróćmy więc do liczby dnia.

17 lat to - według Ludwika Stommy - czas, który musiała przeżyć królowa, by zapewnić Burbonom sukcesję na tronie. Stomma wylicza, że potrzeba było 2-3 męskich potomków, co przy śmiertelności niemowląt i prawdopodobieństwie powicia dziewczynek, wymagało odchowania do bezpiecznego 7 roku życia co najmniej pięciorga dzieci. Jako że królowe z trudem dożywały wówczas 40-tki, panny na liście swatów nie przekraczały wieku 23 lat.

- Cóż za marnotrawstwo! - rzekli by więc swaci Burbonów, czytając jedną z powieści Haruki Murakamiego, która właśnie ukazała się w norweskim przekładzie. „Sputnik Love“ traktuje bowiem o miłości głównego bohatera do kobiety od niego o 17 lat... starszej!

Tu zdobędę się na śmiałe wyznanie: jest to uczucie i mnie dobrze znane. Miałem tak raz, jako niemowlak. I od tego czasu to jak u Sztaudyngera: „on był stały - tylko one się zmieniały“. On - czyli ich wiek, rzecz jasna.


Wiem, wiem. Mogę dorzucać coraz nowe anegdoty, ale was i tak zastanawia, dlaczego Warren Beatty zaczął jako 20-latek. Ja go dobrze rozumiem, także preferuję prace na akord, nie na czas.

środa, marca 10, 2010

NORGES LOVER (53) Krwawe głody w oku liczności

Nadeszło opamiętanie! Już wiem, jak się nazywam. Wyrobiłem sobie norweską legitymację. Nigdy bym na to jednak nie wpadł, gdyby mnie nie zmusiło tzw. oko liczności (skąd to w ogóle, to pojęcie?).

Otóż w marcu zdecydowanie się wypogodziło i nastał ten znienawidzony przez gastarbajterów czas, gdy Norwegowie nie chorują. Jesienią był to cały tydzień - teraz znacznie dłużej (co pozwala liczyć, że norma na ten rok została już wyczerpana).

Mając sporo czasu postanowiłem udać się wreszcie do tutejszej stacji krwiodawstwa. Przed ponad dwoma laty poinforomowano mnie tam, że muszę mówić po norwesku. Tym razem zjawiłem się swobodnie dowcipkując w języku urzędowym, by krok po kroku pokonywać coraz dalsze przeszkody. Wypełnienie ankiety przyszło mi z łatwością - z grubsza jest podobna do naszej. Teraz pozostawało czekać na wizytę u lekarza, ale to przecież formalność.

Przez wielke „F“, jak się okazało. Zabrakło mi bowiem legitymacji ze zdjęciem - wystawionej w Norwegii. Polski dowód czy paszport się nie liczą. Jak zdobyć taki dokument? Opiszę to innym razem. Dość rzec, że w środę już ją miałem (w sposób zgodny z prawem). W piątek ponowiłem więc trudne zimowe podejście pod stację krwiodawstwa. Tym razem wszystko zdawało się mi sprzyjać.

Na rozmowie z lekarką dumnie przedłożyłem legitymację. Pani przystąpiła do czytania mojej ankiety.

Zaczęła się nad nią pastwić z semantycznym sadyzmem. Przeszedłem wszystkie pytania o choroby, których nie przeszedłem. Gorzej już było z pytaniem o wielu partnerów seksualnych. Zawsze zaznaczam, że nie mam wielu, w końcu zależy to od własnego pojmowania „wielości“, a to już kwestia światopoglądowa (może to jest właśnie to „oko liczności“?).

Pani doktor chciała jednak dowiedzieć się wszystkiego o mojej JEDYNEJ wybrance. Zaczęła pytać: - A z kim, a od kiedy, a jakiej płci... A Polka czy Norweżka? Zacząłem coś jąkać na poczekaniu. Najważniejsze, że dobrze zapamiętałem liczby z broszurki, informując, że mój monogamiczny związek funkcjonuje już 8 miesięcy (osoby w związkach poniżej 6 m-cy odprawiane są z kwitkiem). I tak sobie konfabulując, ze zdumieniem widzę, że pani wszystko to zapisuje! No dobra, myślę, pierwsza wizyta, może to jakoś zrozumiałe. Pani jednak, jakby czytając w moich myślach (ale gdyby czytała, to bym już tam nie siedział) mówi - Zawsze tak zapisujemy, będziemy to odnotowywać za każdą wizytą. Osunąłem się z krzesła.

Postanowiłem w domu utworzyć sobie kartę postaci RPG, która będzie moją krwiodawczą laską. Szybko trzeba będzie nadać jej jakieś imię. Najlepiej z Shutter Island Scorsesego. Chyba że pani doktor łyknie Kotka jako polskie imię żeńskie. To by wiele uprościło. Z czasem, pomyślałem, trzeba będzie zadbać o zdjęcia, sms-y gromadzone na komórce, kupić sobie flakon damskich perfum, by zawsze NIĄ pachnieć. Ślub może jakiś, żeby nie budzić podejrzeń. Jej ulubione filmy, miejsca, pozycje. Założyć jej profil na facebooku...

Pomiar ciśnienia. 120/84. Puls w normie. Na wykrywaczu kłamstw bym nie wpadł. - Może jednak iść do polityki? - przechodzi mi przez myśl.

Załatwione. - Przed pobraniem pierwszej próbki proszę jeszcze tylko ustalić termin następnej wizyty - zachęca pani doktor, wręczając mi kalendarz.

- A nie wiem - mówię. - Załatwmy to jak wrócę z Polski, bo jadę na święta i tam na pewno też sobie coś oddam. Osoczko, plyteczki. To zgłoszę się po powrocie, ikke sant?*

- Co???

I to by było na tyle w kwestii mojego oddawania krwi w Oslo. Okazało się, że „ona sobie tego nie życzy“, abym ja oddawał krew gdzie indziej. I to nie tylko w innym kraju, ale nawet w innym mieście w Norwegii! Zawezwana na pomoc lekarka Polka także nie mogła zrozumieć, dlaczego ja się tak upieram przy prawie do oddawania krwi w Ojczyźnie. Starym harcerskim zwyczajem ogoliłem ją na łyso i wyszedłem.

Trzeba przyznać, że jednak mają sposoby na sprawdzenie, czy ktoś na pewno, w głębi duszy, szczerze i całym sobą jest monogamistą.

* co nie?

niedziela, marca 07, 2010

NORGES LOVER (52) Rukola! - ktoś woła mnie

Kiedy podchodzi do ciebie gość i mówi: „Wyskakuj z kasy“, grunt to zachować zimną krew. I spokojnie zrobić, co każe. Wylogowałem się więc, podając swój numer kasjera, uprzątnąłem stanowisko pracy, zastawiłem kasę taśmą i poszedłem za nim.

Potrzebowali mojej pomocy przy warzywach.

Pracując tak, myślałem tylko o tym, jak podzielę się tą nowiną z Japonką od warzyw (pracuje w innym sklepie, tam gdzie układam towary, a nie stoję na kasie). Wspólne zainteresowania to bardzo istotny element w relacjach męsko-damskich. Co szczególnie jest efektywne, gdy obeszło się bez wyjawiania imion.

Na bruderszafta nigdy nie jest za późno. Może spotkamy się za parę lat na kongresie warzywnym, kiedy to do mnie, jak to do uczestnika konferencji, przysiadać się będą młode damy oferujące nawiązanie bliższej znajomości, a do niej - jak to do Azjatki - inni uczestnicy konferencji w tożsamym celu.

To takie przykre, to stereotypowe postrzeganie rasy i płci. Trudno jednak się z niego wyzwolić, czytając w szwedzkiej gazecie trafną uwagę niejakiego Hansa Höjera. Rzecze on: „Kobiety stale utyskują na to, że otrzymują jedynie 85% pensji mężczyzn. Ale na litość boską - mają przecież jeszcze własne pensje!“.


Z podobnie bezwzględną logiką funkcjonuje poczta w Norwegii. Wciąż nie dotarła do mnie zamówiona w październiku na poczcie tabliczka z nazwiskiem na skrzynkę pocztową. No ale przecież jak ma dotrzeć, kiedy nie mam na skrzynce tabliczki z nazwiskiem? Wkrótce może się okazać, że nie przedstawiam się, bo już po prostu sam nie pamiętam, jak się nazywam.