sobota, listopada 26, 2011

Nad Niemenem, 8

Würzburg o mały włos stał się moim Pacanowem. Przed siedmiu laty stało jak byk: „Podróż-Würzburg“, i to nie w byle jakim horoskopie, a w specyfikacji zamówienia publicznego, które realizowałem. Wśród 21 obiektów fortyfikacyjnych Świnoujścia, które mieliśmy zinwentaryzować widniały właśnie "podstawy radarów Würzburg-Reise". Pojęcie kapitulacja pasowało już do obrazu całości, aż doszukałem się wyjaśnienia. Zwykła literówka: miało być „Riese“, czyli „olbrzym“. Były to bowiem podstawy po niemieckich radarach z serii Würzburg, model Olbrzym (przed rewolucją nanotechnologiczną uważano jeszcze, że rozmiar ma znaczenie). Rozwikławszy tę zagadkę, zostałem więc nad Bałtykiem, do Würzburga podróżując dopiero teraz. Z tego samego powodu zresztą nie zostałem fanem brazylijskiego tańca-sztuki walki, bo okazało się, że nie jest to „kaponiera“.

Jak ten ogień z kaponier skrzyżowały się w Niemczech Zachodnich dwie świeckie tradycje. Stara to podroż po świecie, niczym ten Byron albo Krzyżowcy (mniejsza o intencje). Młodzi Niemcy a to biorą wolne przed studiami, a to rozwlekają je niemiłosiernie (czy brzmię, jakbym się tłumaczył?). Druga rzecz to trend od 1945 r. - całym sobą należy protestować przeciwko nazizmowi. Przy skrzyżowaniu tych dwóch tendencji mamy to, co ostatnio zaobserwowaliśmy w Warszawie podczas obchodów 11 listopada. Chodzi jednak głównie o to, że każdy młody człowiek z dobrego domu musi przejść epizod anarchistyczny. U nas objawia się to buntem wobec zabierania kanapek do szkoły. Tam społeczeństwo dojrzalsze i proceder rozkwita słynnymi burdami na 1 maja. Już wczesnym rankiem mamy szykują kanapki (kto by się przeciwko nim buntował, mając takiego wroga do pokonania), po czym młodzież wychodzi na ulice, porzucać brukiem w policję. Policja ma mundury - a jak wiadomo, faszyści też je mieli. Cała para idzie w gwizdek, o czym świadczy fakt, że od 1990 r. zabito w Niemczech w incydentach na tle rasistowskim co najmniej 180 osób.

Po zamieszkach w Berlinie przed laty, Raoul przez kilka tygodni wypatrywał się na plakatach rozwieszonych przez policję: ze zdjęciami dziesiątek zadymiarzy, niewyraźnych, pozakrywanych, w kapturach. Dla młodego mężczyzny odnalezienie się na takim plakacie to było, jak dla jego rówieśniczki trafić na okładkę Maxima!... który nb. akurat wchodzi do Polski. A mnie się przypomina, że Maksym to było imię mojego pierwszego smerfa (przy czym wtedy był to Schlumpf, bo znaliśmy je z Niemiec). Był rok 1986. Po 10 latach, gdy ukazała się pierwsza reklama Pepsi Max, zjeżdżaliśmy jak w reklamie do Morskiego Oka. Wieczorami oddawaliśmy się zaś w Zakopanem akcji „rumowisko“, czyli pilim Pepsi Max z rumem Seniorita. Wszystko to: zadymy, smerfy czy alkohole y alkaloydy to ten sam odwieczny schemat inicjałów rytuacyjnych (czy jakoś tak).

Ten pierwszy trend niemiecki przejawia się jeszcze w jednym, czego doświadczamy na co dzień w sezonie: turystyce nad Bałtyk. Oczywiście drugi trend skutecznie uniemożliwia pielgrzymowanie do militarnych pozostałości wielkiej Rzeszy. Zastanawiam się więc, co się mogło stać z tymi podstawami radarów, stojącymi samotnie na wydmach w pasie chronionym. Ja to bym je pokruszył, przemalował na bursztyn i opchnął niemieckim turystom. Sam jutro wyruszam w górę Menu (to jakby więc w dół Niemenu), dalej do Bayreuth przez Schweinfurt i Bamberg - skąd przybył w XII w. chrystianizator Pomorza. Mówią, że bojówki Palikota planują tu akcje odwetowe. Polska, aby zacząć liczyć się w świecie - musi wreszcie wyruszyć w podróż do swojego Pacanowa.

niedziela, listopada 20, 2011

Nad Niemenem, 7

Każdego roku w Europie gluty zabijają tysiąc osób! - czytam w niemieckiej prasie („Glut“ to żar). Od połowy listopada papierosy sprzedawane w Unii muszą odpowiadać nowej, bezpieczniejszej specyfikacji. Ma to ograniczyć liczbę takich śmierci o 40 procent. Im bliżej ustnika, tym mniej powietrza przepuszcza bibuła, tak że pozostawiony papieros sam zgaśnie. (Ciekawe, kiedy podobnie zabezpieczą chusteczki higieniczne).

Dopiero co odkryty w Unii gasnący papieros znany był powszechnie w PRL (choć pewnie powodował to skład mikstury, a nie cwana bleta). Moja mama wspomina, że w latach 70. i 80. w paleniu zagranicznych papierosów przykre było właśnie to, że pozostawione na chwilę, całe się jarały. Nasze krajowe za to gasły i można było je później spokojnie dopalić jak cygaro. W owym czasie jako szkrab biegałem z paczką papierosów do drzwi, częstować gości. Najpierw były to Caro, w niebieskiej paczce, potem (czerwone) Carmeny. Wytrwałem w tym zdrowym nawyku biegania, na studiach przewożąc tytoń przez granicę. To jak wszyscy - powie ktoś. Tyle że ja akurat kursowałem w drugą stronę: z Niemiec do Polski. Z Polski wypływały papierosy - bo tańsze, ale ja, to paliłem (dosłownie) pełną gębą: kupowałem więc cygara.

Na granicy do pociągów wpadał patrol straży granicznej i trzepał wszystko, co się ruszało w wagonie. Sprawdzali za siedzeniami, pod sufitami, w toaletach. Pomysłowość ludzka nie znała granic - zawsze po wyjściu patrolu znajdował się cwaniak, który coś wyciągnął z jarzeniówki, szyby, puszki piwa... Nie inaczej było na wschodniej granicy, z tymże bardziej. Po prostu bardziej. Wszystko bardziej! Przejście kolejowe w Kuźnicy Białostockiej... Jedzie z nam w przedziale starsza pani. Dopóki pociąg jechał, nie budziła żadnych podejrzeń. Aż wstajemy do wyjścia - tylko ona coś nie może. Musieliśmy ją podnosić - tak była wypchana workami ze spirytem.

Krążył wtedy taki żarcik. W anonimowej ankiecie pytają celników, w ile czasu uzbierają na mercedesa. Ci na zachodniej granicy odpowiedzieli, że w miesiąc. Za to na wschodzie - ku wielkiemu zdziwieniu autorów ankiety - twierdzili, że potrzebują całego roku! Poproszeni o wyjaśnienie, odpowiadali, że przecież Mercedes to duża fabryka.

Te ciągłe kontrole na granicach - miało to swój urok! I jakiś sens socjalizacyjny. Byliśmy jak jedna wielka rodzina. I było z kim pogadać na granicy, a nie jak dziś, tylko sms-y z numerem ambasady (żeby to chociaż zapraszali na raut...). Nie ma co: wielkieś mi uczyniła pustki, moja droga Schengen, rozszerzeniem swoim! Kto by pomyślał, że i u nas tak będzie, kiedy przed 10 laty wjeżdżaliśmy do Bazylei. Jak poprosiliśmy o szwajcarskie pieczątki w paszportach, przez 10 minut podkręcali datę.

czwartek, listopada 10, 2011

Nad Niemenem, 6

Kebab w Rostocku - 3,50 EUR. - Proszę bardzo, młody człowieku - bezcenne! A już przecież na studiach (przynajmniej w drugiej dziesięciolatce) nie uchodziłem za młodziaka. Zanim jednak wziąłem sobie do serca słowa błazna króla Leara, że nie wypada się zestarzeć zanim się nie zmądrzeje, minęło trochę czasu, kiedy niechybnie głosowałbym na Palikota (inaczej niż wówczas sam Palikot).

Po części pewnie z tęsknoty za Summer '68. Kiedy chodziłem do liceum, jedną z nielicznych hipisowskich reminiscencji była reklama C&A Young Collections w MTV. Nic dziwnego więc, że trafiwszy na studia do Niemiec, namiętnie zacząłem kupować w C&A. Wspominam to, gdy po latach pijemy z Raoulem w Berlinie. Raoul słucha ze zdziwieniem i mówi, że u niego, w starym RFN, C&A to była najbardziej obciachowa marka i z dziada pradziada ubierali się tam... tylko dziadowie i pradziadowie - ale nigdy młodzi ludzie. Kiedy ojciec zarządzał, że wstąpią do C&A, tłumaczył się od razu, że to przez wzgląd na babcię: by kupiła sobie nowy biustonosz. Nic dziwnego, że C&A z Frankfurtu zniknął jakoś przed 10 laty, akurat kiedy sieć wkroczyła do Polski. Pod koniec września otworzył swoje podwoje pierwszy szczeciński C&A. Będę się musiał wybrać, by wyrwać jakieś laski pamiętające Summer '68...

Żal za tym czasem miał podczas studiów - na równi z harcerstwem - istotny wpływ na mój ubiór. Gdy kiedyś lektor angielskiego zaczął opowiadać o studentach w latach 70., poczułem na sobie sondy spojrzeń. Kiedy wsunąłem się pod ławkę, by ukryć wojskową bluzę i arafatkę, dołem zaczęły wystawać mi glany. A lektor dalej opowiadał o wojskowej modzie studentów lat 70. Odtąd cieszyłem się w grupie cichym szacunkiem godnym nestorowi. Na kulturoznawstwie w ogóle, ale już na lektoratach szczególnie, mieszali się studenci wszystkich roczników, uznano więc pewnie, że zasiedziałem się tutaj jeszcze z pruskich czasów.

Ten lektor angielskiego miał świetne poczucie humoru i aparycję Alfa, tylko w ogóle nie uczył języka. Był to coś jakby bezpłatny kabaret, o tyle jednak mniej śmieszny, że z obowiązkową obecnością. Ale on to mnie, zupełnie niespodziewanie, nauczył najważniejszej rzeczy, którą wyniosłem ze studiów: „żadnych wymówek!“ („NO EXCUSES!“). Tymi słowami kwitował wszelkie nieobecności: zawaliwszy więc przez obóz harcerski lipcowe zajęcia, musiałem powtórnie obejrzeć cały sezon jego kabaretu. Po tej nauczce dewizą tą kieruję się do dziś, po czym najpewniej poznać można, że już nie studiuję. W ogóle, coraz więcej odhaczam już punktów ze smutnej listy pt. „Jak poznać, że nie jesteś już studentem“. Jak ten, 28.: „Gdy jesteś pijany nie czujesz już tego dziwnego pociągu do znaków drogowych“. Raz z „Grotte“ wróciliśmy do akademika ze znakiem STOP (jestem nawet mgliście pewien, że przewieźliśmy go w nocnym autobusie!). Odtąd co impreza sąsiedzi sobie go wykradali, ale idę o zakład, że do dziś nie opuścił akademika... Dobrze go rozumiem, bo i mnie zawsze było ciężko stamtąd się wydostać (tak na codzień, jak i w długim horyzoncie czasowym).

Tamtą, pierwszą, arafatkę zgubiłem zaś na koncercie Marilyna Mansona w Berlinie, skąd bezpośrednio pojechałem na kurs instruktorów harcerskich (zmazując przez całą podróż czarny lakier z paznokci). Manson był wówczas w Polsce persona non grata, przeciwko której grzmiał prominentny działacz znienawidzonego przez nas ZChN. Później „oczy Stefana“ zwróciły się jednak w kierunku innego mężczyzny, a sądząc po jego ostatnich wyborach, Mansona uznałby dziś za mięczaka, bo jeszcze nigdy na scenie nie dokonał aborcji. Co to ja mówiłem, że Szekspir mówił, że mówił błazen króla Leara?

środa, sierpnia 31, 2011

Nad Niemenem, 5

No właśnie, bo nie samą miłością człowiek żyje. Szczególnie na studiach jest jeszcze seks. Ostatnio przypominam sobie te czasy często, wchodząc w Niemczech do toalet w piętrowych pociągach... Kto sobie tam tego nie wyobraża, niech wie, że jest czyściej niż w polskich akademikach (a te raczej nie słyną ze wstrzemięźliwości). Co więcej, kibelki w bombardierach są naprawdę wytrzymałe, więc przystosowane do pewnych specjalnych zastosowań (co doceniam, wspominając, jak przed 10 laty wypadłem samowtór spod prysznica w akademiku - wraz ze ścianką kabiny).

Do toalet na uczelni chodziłem nawet z kolegami (by nie kupować papieru toaletowego na początku studiów). W ogóle, warto uczęszczać na uniwersytet. W Oslo bywałem tam dla darmowego internetu i pozostawionych samopas konferencyjnych poczęstunków (na Viadrinie nie do pomyślenia - do pilnowania wyszynku zatrudnialiśmy specjalnych praktykantów o psim węchu, refleksie i aparycji).

To, że studiowanie we Frankfurcie zajęło mi 10 lat będzie zrozumiałe, jeśli wymienić wszystkie rauty, jakie przy tej okazji zaliczyłem. Ale że niewiele z nich pamiętam, wspomnę tylko odwiedziny Miłosza, Michnika, Genschera czy lorda Dahrendorfa. Gesine, ówczesna prezydentka uczelni, dobrze wiedziała, skąd popularność tych wykładów. Bez względu na to, kto był gościem, jej laudacje sprowadzały się więc przeważnie do jednego zdania: - Nie będę się rozgadywać, bo wiem, że czekacie już na wino.

Nie może być więc przypadkiem, że dojrzałość to słowo-klucz tak dla wina, jak i studiów. I ja musiałem dojrzeć, aby polubić wino, i stało się to właśnie na studiach. Wcześniej go nie trawiłem (w przenośni) - zmiana dokonała się, gdy nie strawiłem go d o s ł o w n i e . Stało się to dzięki Raoulowi, który pewnego dnia zamieszkał w moim akademiku. Marzyłem wtedy o jednej z pierwszych cegieł Nokii, a że nie mogłem jej kupić jako obcokrajowiec, spadł mi z nieba, biorąc na siebie umowę. Okazał się być synem winiarzy z Nadrenii - nie wypadało więc wzgardzić tym, co przywiózł w samochodzie z domu... Owego ranka, po zaśpiewach typu „Czwarta nad R e n e m ... Już piąta!“ poszedłem do pracy, by cały dzień zeskrobywać farbę z sufitów. Odtąd już nigdy nie miałem kaca.

Żeby spiąć ten odcinek kokardą à la niedawno powstały pub w Szczecinie, wspomnę zdarzenie z innej pracy. Rozbieraliśmy kamienicę nad Odrą i po tym, jak zdjęliśmy wszystkie dachówki, trzeba było spiłować więźbę. Robił to osobiście sam właściciel domu. Przy obiedzie Tomek, który lubił eksperymentować z językiem niemieckim, odnotował z uznaniem, że szef jest świetnym pilarzem. - Oj, jest! - zahuczała szefowa...

czwartek, lipca 28, 2011

Nad Niemenem, 4

Hesja w języku Zulu Gula to „Zulu Gula“. Hesja to piękna kraj! Pagóry jak ogóry. I to wśród nich, niczym ibn Ladin w Pakistanie, ukryła się moja miłość ze studiów... Poznaliśmy się w pracy (zasadę „żadnych romansów w pracy“ udało mi się utrzymać przez 20 lat - dopóki nie pracowałem). Ta praca dać mi miała życie ponad stan - a dała jak dotąd jedyny w moim życiu nocleg w Best Western. Gdyby to było w Północnej Karolinie, z mocy prawa stanowego moglibyśmy się stać małżeństwem jako niezamężna para w jednym pokoju hotelowym. A tak, to podzieliliśmy się: ja wyjechałem na Północ a Karoline odmieniła stan i została prawniczką.

Już sama praca, w której się poznaliśmy, miała istotne cechy podrywu. Najważniejsze dla agenta ubezpieczeniowego było umówić się na spotkanie - potem jakoś to będzie. A żeby się umówić nie należało wyjaśniać, o co chodzi, tylko enigmatycznie nagabywać: - Spotkajmy się, chodzi o pani/pana pieniądze... No to wyobraźmy sobie polskiego studenta, który to mówi łamanym niemieckim. Któż by się mu oparł? Brzmi jak groźba rosyjskiej mafii. Od razu więc przystał na spotkanie brygadzista z budowy, na której pracowałem. Wyglądem i wymową zupełnie jak ten od „kobiałek“ w Kingsajzie. Odwiedziłem go w enerdylskiej knajpce na Neuberesinchen. Kiedy zdradziłem wreszcie, że chodzi o ubezpieczenie, odparł: - Kiej ja już mam trzy! No, na to mnie nikt nie przygotował (był to jeszcze w moim życiu czas monogamii). Takoż moje prace na studiach realizowały wzorzec monogamii seryjnej. Miały charakter krótkotrwały, przez co najczęściej zastępowały mi kilka tygodni zajęć na uczelni (w ten to sposób licencjat robi się w 6 lat).

Pracodawcy mogli sięgać po obcokrajowców w ostateczności, kiedy wywiad na niemieckim rynku pracy nie dawał efektów. Nie dawał ich notorycznie, ale zawsze musieli próbować. Tak było w księgarni Bertelsmanna, gdzie zatrudniano tylko Polaków, ale za każdym razem trzeba było zwalniać jednego, by przeprowadzić standardową procedurę i w wyniku jej niepowodzenia zatrudnić nowego Polaka. Mogłem tak tam pracować tylko do 30 dni, ale przeliczywszy to na godziny, szefowa utrzymała mnie na ćwierć etatu przez całe lato. A taka praca za ladą to wymarzona na letni podryw. Chociaż jak się człowiek nazbyt wyluzuje, może popełnić faux-pas. Pewnego razu słyszę u kobiety wyraźny akcent i pytam, czy nie jest przypadkiem Polką. W odpowiedzi słyszę zbulwersowane: - Ależ nie przypadkiem!

Księgarnia miała charakter klubu, w którym do zakupu potrzebna była karta członkowska. Jedną z członkiń okazała się moja miłość ze studiów. Ale zanim zorganizowałem jakiś anonimowy podarunek, zniknęła z miasta. Gdy po dziesięciu latach wyśledziłem ją w Hesji, podobnie jak US Forces ibn Ladina w Pakistanie - inaczej niż oni, nie bardzo wiedziałem, co z tym zrobić. I to, że nie wiem, co robić albo że robię wszystko na opak to właśnie syndrom miłości mojego życia. Tak jak wtedy, gdy w hotelowym pokoju przegadaliśmy całą noc... Podczas gdy - jak mi niedawno napisała - nasza firma okazała się organizować na takich wyjazdach sex-parties.

środa, czerwca 29, 2011

Miś kierownicy wilkiem

Dawszy na chwilę odpocząć Orzeszkowej, uregulujmy rachunek z Sienkiewiczem. Oto więc mój „Pan Wołodyjowski“ – najsmutniejszy i ostatni odcinek trylogii przygód misia i kierownicy.


W Oslo miałem przed trzema laty na rowerze wypadek, który przeżyłem dzięki temu, że dopiero ruszałem i że było z górki. Zahamowałem, pękła obręcz koła (standard przy hamulcach z kokosa) i przekoziołkowałem. Na dalsze pół roku zawiesiłem więc własny rower w szafie, przenosząc się na przygodne znajomości z miejskimi rowerami (przygodne znajomości to sedno-Oslo).

Do Polski wracałem z rowerem w częściach. W pociągu Gdańsk – Szczecin przywitała mnie rzeczywistość z „Misia“. Za przewóz ramy, wprawdzie z przyległościami, no ale przecież bez kół, konduktor kazał mi płacić jak za rower. – No, panie, widzę przecie, że to rower, a że nie ma kół, to juz pana problem! – objaśnił. W podobnej sytuacji kierowca autobusu w Oslo odpowiadał: – Bilet na rower? Jaki rower, jak nie masz kół! Siadaj!

Nie wszystkie urzędy w Polsce sprawiają rowerom takie trudności, ale to tylko dlatego, że te ważniejsze od konduktora po prostu się nimi nie przejmują (taki nasz marszałkowski to nawet przy wytyczaniu regionalnych szlaków rowerowych). Kiedyś w Marszałkowskim bywałem często. Raz na portierni mówię, jak zawsze, że chcę wnieść rower na górę. – Nie zostawię go przecież na dziedzińcu, a na górze to mi go chyba nie ukradną, co? – zagaiłem panią z portierni. Na co ona, z przenikliwością samego błazna króla Leara – Panie, oni... tam... to nie rowery...

Po powrocie z Oslo wyprostowano mi i odmalowano ramę, stuningowano pojazd na cacy. Kosztowało jak za drugi rower, ale ja nie mógłbym nigdy mieć dwóch – w końcu rower to nie dziewczyna! W trakcie sezonu wykonywałem jeszcze tylko drobne przeróbki na potrzeby chwili. Jak ta podczas mundialu, gdy wyciągnąłem jakieś zawleczki z kół. „Albo ja, albo CLOSE“ – pomyślałem buńczucznie, burcząc na baczność „Rotę“.

Nastała jesień i wybory samorządowe. Rowerowy Szczecin zaprosił na pogaduchy kandydatów na prezydenta Szczecina. Wydało sie, ze Jędrzej Wijas widziany był, jak przypina rower do śmietnika! – No a gdzie, jak nie ma do czego? – tłumaczył, na co wiceprezydent Soska zapewnił, że wkrótce radny będzie mógł przypiąć swój rower do stojaków z marką Floating Garden. Prezydent pozostał na stanowisku, można się więc spodziewać realizacji tej obietnicy: czekam, aż Floating Garden trafi na śmietnik!

Niedawno zaś Szczecin ogłosił konkurs na „oficera rowerowego“. Przeglądając blogi cycle chic, wyobrażam sobie, jak wyglądają takie rowerowe oficerki! Czy jak buty Małego Rycerza, gdy na odchodne rzucał pod Kamieńcem swe zmiękczające kolana „Nic to!“? Mój Mały Rycerz nie zdążył się ze mną pożegnać, kiedym go zostawił na noc pod dworcem w Königs Wusterhausen. Ale nie, nie dam się podpuścić, o kradzież posądzając Niemców, nawet tych naturalizowanych. (Odpada też, jak już wiemy, nasz Marszałkowski). Musi być dopadła mnie zemsta trykotu onet.pl. A, C...LOSE mu w... koła.

Mówiąc więc słowami Makuszyńskiego: „Na nic płacze, na nic krzyki – koniec przygód Fiki-Miki“. Przynajmniej w tym składzie sagę misia i kierownicy uznaję za zakończoną. Jest już inny miś, który jej dosiada, ale czy ja... z nową kierownicą? Wątpię. Mówiłem, rower to nie kobieta. „Nic to“, została mi przecież pompka. Już nie tamta, tylko nowa, mała biała. (No to może pasuje chociaż do ipoda).

sobota, maja 07, 2011

Nad Niemenem, 3

W Bayreuth natrafiam też na tabliczkę: „Tu sika się na siedząco“ - a na niej chłopak, siedzący, a jakże, tyle że na podłodze. Między nim a muszlą - ulubiona krzywa mojego kota (pół logo McDonald's). Gdzie ta tabliczka była 10 lat temu, kiedy dziewczyny w akademiku zmuszały nas do siadania na różowych pluszach sedesu? Ech, ten Bayreuth - zawsze poniewczasie! A w czas i niewczas mają się tak właśnie, jak Men do Niemenu. I opodal do...

Nieopodal Bayreuth, na jednej z frankońskich stacyjek odnajduję familiarne „Ch.W.D.P.“! Dla kulturoznawcy czytelny znak, że dotąd co najmniej sięgali bracia Słowianie! O podobnym haśle będzie ta opowieść, zostawmy więc niewczas i wróćmy do wczasów, kiedy to w akademiku odwiedzały mnie na raz dwie różne ekipy ze Szczecina (w myśl porzekadła, że pokorne ziele dwie lufki ssie).

Ciepłe lato upływało nam na irc-u i ssani-u wermut-u za 2 DM (który to Ciaho potrafił obalić jednym s(u)sem), a z zadań bardziej odpowiedzialnych, na przygotowywaniu się do meczów amerykańskiego futbolu... Magia przygotowań, szczególnie żeberka, sprawiała, że koniec końców na mecz dotarliśmy tylko raz (i pamiętam zeń raptem półtorej czyrliderki). W segmencie wszyscy zgodnie żyli rozdystrybouwani po pokojach zostawionych otworem przez nieobecnych sąsiadów. Krzątając się tak pomiędzy pokojami, moi goście zwykli przenosić mimochodem różne rzeczy (wiadomo, wermut je lepki), to kubek, to butelka, to myszka, wzmacniacz, dywan (potrafił się przykleić do śpiącego, który dopiero w tramwaju się otrząsał).

Itaki też los spotkał Kamasutrę Szypkiego, która znalazła się w pokoju kolegi o odmiennej orientacji seksualnej. Potem ktoś tam, porządkując, odłożył ją grzecznie na półkę. A tę któregoś dnia zaczęła przeglądać Olka... skomentowawszy ze zdziwieniem: „A na chuj pedałowi Kamasutra?“. (Tak to „N.Ch.P.K.“ stało się hasłem owego lata). Już bez wnikania, na co konkretnie by mu to było, przyznać trzeba, że ten mój sąsiad był nie lada ekscentrykiem. Zbierał na przykład puste butelki po coca-coli, które wstydliwie upychał po szafach, a w butelkach pety, pety, pety. Przebywając w jego pokoju odczuwało się klimat grozy. A jednak, gdy się wyprowadził (pewnie szafom nie starczało już lebensRAM-u), postanowiłem zasiedlić jego pokój. Dlaczego?

Otóż w czasie jego bytności drzwi naszego segmentu nie zatrzaskiwały się od fal panien, które go odwiedzały. Żeby dotrzeć do niego, musiały wziąć ostry zakręt i zawrócić - przez chwilę patrzyły więc w moje drzwi. Gdy jednak wracałem godzinami spod prysznica, podnosząc z ziemi osunięty ręcznik, laski mijały mnie niewzruszone... Przenosiny spod trójki pod piątkę były więc dla mnie ostatnią deską ratunku. Niestety, panny nie pruły na pamięć. Czas połowicznego rozkładu ekscentryzmu okazał się za to na tyle długi, że i ja się nim zaraziłem. (Powinienem był nie lekceważyć ostrzeżeń przed grupami ryzyka). To dlatego dziś też mieszkam pod piątką.

wtorek, kwietnia 12, 2011

Nad Niemenem, 2

Wciąż we Frankonii, tyle że Górnej. Na ławeczce nad Czerwonym Menem w Bayreuth odkrywam, że nie należy wycierać nosa, paląc. Ciekawe, że palę od 13 lat, smarkam od 33, a jeszcze nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się spróbowac obu czynności na raz... Wzywając pomoc, odkrywam za to sposób na doskonałą komunikację z miejscowymi. Nie wyciągając peta z ust, jak ten John Wayne, brzmię całkiem jak oni. Mówią tu bardzo twardo acz melodyjnie. Tym właśnie ciepłym frankońskim akcentem zaśpiewywał mój pierwszy wykładowca na studiach...
'I shall begin at the beginning,' said the DHC, and the more zealous students recorded his intention in their note-books: Begin at the begining.
Aldous Huxley: Brave New World (1932)
Moim pierwszym wykładem w życiu był w 1997 r. Islamski fundamentalizm prof. Wernera Schiffauera. Po godzinie ze zdziwieniem zauważyliśmy, że wykładowca w ogóle nie wspomina o Iranie. Jedna studentka, swieża jak ja, wstała więc i zapytała, że jak to tak!? Prof. Schiffauer odparł, że Iran się nie liczy, a centrum islamskiego fundamentalizmu znajduje się tu, w Niemczech i o tym nas będzie uczył. Dziewczyna zbulwersowana nie pojawiła się już nigdy na wykładzie. Cztery lata później stałem w wielkopowierzchniowym sklepie RTV, wpatrując się w zwielokrotniony obraz płonących wież World Trade Center. Spisek okazał się mieć korzenie w Niemczech - tak jak mówił wykładowca. (A dziewczyna? Pewnie nigdy niczego się nie nauczyła i ma dziś pod sobą cały departament w Brukseli).

Prof. Schiffauer był nie tylko moim pierwszym wykładowcą, ale też dziekanem. Przyszło mi się raz z nim spotkać w przezabawnych okolicznościach urzędowych, tj. wylądowałem na dywaniku.

W pewnym letnim semestrze uczęszczałem na ciekawe zajęcia o filmach Davida Lyncha. Tzn. ciekawy był temat, ale podejście prowadzącej już mniej: w każdej dyskusji nie dopuszczała innej interpretacji niż jej własna. Nieważne, że sam mistrz Lynch nie potrafił nigdy odpowiedzieć, o co mu chodziło... Nie wiedział, bo nigdy nie zapytał pani doktor nomen omen Diekmann, która szczególnie interesowała się psychoanalizą (acz powinno być raczej odwrotnie...)

Pewnego dnia, gdy nadesłałem jej w mailu kolejne spóźnione zadanie domowe, odpisała, że dość już tego: mam już nie przychodzić na zajęcia (na które też notorycznie się spóźniałem). Odparłem czym prędzej, że wyszła mi tą propozycją naprzeciw, bo odczuwałem pewien dyskomfort w związku z jej nieznoszącymi sprzeciwu interpetacjami. - Zrywałem się jednak z łóżka na 9 rano tylko po to, by Panią zobaczyć - zakończyłem (całkiem szczerze).

I tak po kilku tygodniach otrzymałem wezwanie do gabinetu dziekana. Prof. Schiffauer pouczył mnie, że są pewne granice, których przekraczać nie wypada, nawet w słowach, i jedną z nich jest ta pomiędzy studentami a ciałem pedagogicznym. Kiedy mi to objaśniał, czułem, że wypełnia swój obowiązek bez przekonania: w końcu nigdy nie udało mi się do niego dopchać przez wianuszek studentek oczarowanych jego aparycją i śpiewnym akcentem. Zapewniwszy go, że zrozumiałem pouczenie, zapytałem, czy w takim razie odradza mi także wysłanie pani Diekmann kwiatów w geście przeprosin? - Na litość boską, proszę tego nie robić! - zakrzyknął przerażony. I dobrze, bo co bym miał napisać na bileciku? Idealne byłoby „You've got a Pussy I have a Dick, So what's the problem? Let's do it quick“, no, ale tego hitu Rammsteina jeszcze wtedy nie było.

piątek, marca 11, 2011

Nad Niemenem, 1

Każdy twórca ma swoje opus vitae (tylko jednemu monoteizm daje copyright na opus dei). Oto więc moje „Nad Niemnem“.

Przez wielką szybę dwuletniego bloku nowoczesnego centrum młodzieży w Schweinfurcie patrzę na pędzące fale Menu. Co rusz przemyka nad brzegiem rowerzysta, bo rzeka słynie z dobrej drogi rowerowej*, długiej na pół tysiąca km.

- To nie szprychy pchają koło do przodu, lecz pustka miedzy nimi - miał rzec Lao-Tse. Każde COŚ wyraża sie poprzez swoje przeciwieństwo... Ten kluczowy aksjomat Wschodu pojąłem gdy nad brzegiem Menu rozmyślałem o Niemenie (Nie Czesławie).

Odwieczna walka przeciwieństw (zwanych zdaje się Neil i Young) zbierała zawsze okrutne żniwo. Latem 2000 r., gdy odwiedzała mnie spora ekipa znajomych, młodzi przepadli na irc-u na komputerach moich sąsiadów. I tak Lola zapragnęła spotkać się z dopiero co poznanym młodzieńcem z Frankfurtu. Zaproponowała na moście. Kiedy zapytał, na którym, Lola poznała fundamentalną różnicę między Frankfurtem nad Menem a tym nad Odrą, w którym studiowałem.

Niewiele wcześniej, gdy jechaliśmy w Alpy i mieliśmy przesiadkę we Frankfurcie nad Menem, Krzysiek na widok ich stacji zadeklarował: Już nigdy nie nazwę miejsca, na którym stają pociągi w Szczecinie „dworcem“!

Frankfurt i Szczecin, Men i Niemen, dworzec i lipa muszą jednak współistnieć, podobnie jak dobro i zło, cnota i niecnota, rodzaj męsko i niemęskoosoboowy. Ta opowieść będzie o jasnej stronie niemocy - czasie, który spędziłem na studiach we Frankfurcie nad Odrą. Słowo „spędzić“ kojarzy sie upiornie, lecz niestety trafnie. Wydaje mi się, że coś mogło z tego czasu być, nie dano mu jednak szansy, bestialsko rozczłonkowując go i unicestwiając...

Na studiach byłem jeszcze takim wrażliwym młodzieńcem! Ale dziś wyzbyłem sie tej cechy tak dalece, że ani nie miewam kaca, ani nie mam już nawet wrażliwych danych. Pozostała mi jedynie wrażliwość na absurd, który jest jak ta szprycha w kole: może to nie on pcha świat do przodu, ale bezeń nie byłoby w ogóle co pchać!


* Trzeba jednak przyznać, że i Frankfurt nad Niemenem słynął z rowerów. Na ich kradzież ściągali do niego nawet z odległego o 160 km Goleniowa.