niedziela, lutego 19, 2012

Nad Niemenem, (2...3...)9

Studia - to była DEKADA! "Najlepszy czas w moim życiu", jak głosi późniejsze hasło anyżówki Pernod Ricard (jakże trafnie, skoro to właśnie z zieloną wróżką pod ramię szedłem przez te wszystkie lata). Przyszło jednak po latach zapłacić za tę przyjemność. Dostałem z biblioteki uniwersyteckiej wezwanie do zapłaty 3 (słownie: trzech) EUR (!) Tylko za co? Chyba nie mieli tam płatnej toalety? A może to za prąd do walkmana? A w ogóle to kto by tam chodził do biblioteki, kiedy był Multimediaraum FB 239!?

Dziś ciężko wyjaśnić ten fenomen. Kiedy dostęp do sieci stał się standardem i immanentną cechą przenikających nas neutrin, tęsknie za czasami, gdy chodziło się na internet jak do pralni (potem zdarzało mi się tak znowu w Oslo). Wszystko było prostsze i bardziej uporządkowane. Począwszy od 1997 r., przez cały tydzień notowałem na karteczce, co by tu sprawdzić w sieci. A nie było to łatwe (sprawdzanie, bo notowania jeszcze było niewiele). Głowy nie dam, ale nie pamiętam, by istniały wtedy wyszukiwarki. Jeżeli nawet, to nie takie tzwane jak dziś, a już na pewno nie było za bardzo z czego wyszukiwać. Żeby znaleźć filmografię Davida Lyncha, musiałem w przeglądarkach używać całek. A informacji oficjalnej od nieoficjalnej właściwie nie dało się odróżnić (poza tym, że oficjalnych właściwie nie było).

Najśmieszniejsze było to, że komputer domowy i komputer z internetem to były dwie zupełnie różne rasy. Mało kto by rzekł, że miały coś wspólnego. Przede wszystkim: w internecie nie przydawał się joystick! Kiedy na komputerze pisało się prace, to rzecz jasna, na tym domowym, a że Wikipedia jeszcze nie istniała, mogę z dumą prezentować dyplom ukończenia studiów niebędący równoważnym z akceptacją regulaminu Google.

W domu mogłem jednak przygotowywać i oglądać off-line swoją stronę internetową, którą jakoś tam, pewnie za pomoca dyskietek (bo jak inaczej?) uploadowałem w "pralni" 239. Kto miał własną strone www był kimś! Na witrynie Viadriny widniała lista tych "kogos". Należeliśmy do rasy panów, za to kto te wszystkie wymyślne adresy (istny małpi gaj tyld) potrafił spamiętać (wliczając adres własnego maila), był częścią światłej elity. Strony startowe mogły się już, zdaje się, nazywać index.htm, ale dużo popularniejsze było Welcome.htm (trzy litery, bo czwartej już by na prawdę i geniusz nie spamiętał).

Mając już za sobą projekt niejednej strony www, bardzo się zdziwiłem, gdy przyszedł Arne i zapytał o kod. Usiłowałem mu obtłumaczyć, że ja tu nic nie programowałem, że to tak się po prostu robi w Wordzie: łysyłik i jest! Kliknął coś w menu i oczom moim ukazała się istota matriksa - moja strona w bezdusznych lyterach y cyfrach. Odtąd zawsze już szukam drugiego dna (nie mam na myśli materiału genetycznego, z którym bym się chciał skrzyżować).

Po kilku latach kolejny geniusz ludzkości, a w moim segmencie był nim nieustająco Raoul, połączyl kropki, zestawiając razem to, co było: komputer + muzyka + Internet. W naszych przestronnych wnętrzach obrazu całości mogła wreszcie dopełnić muzyka z pornoli, do której łącza publikował CKM.