czwartek, października 31, 2013

Nad Niemenem, 13

Eisenach – tu urodził się Bach. Dziw, że z takim nazwiskiem nie został perkusistą. Acz ćwiczył się pilnie w sekcji rytmicznej i wielkim pilarzem był! Ale o tym później.

W pociągu dojeżdżającym na Berlin Główny panna mnie chyboce, bo za głośno słucham muzyki. Fakt, Prince się trochę darł, ale czy to powód, aby mnie budzić?! Tak już mam, że gdy w podróży zasnę przy ostatnich, mocnych płytach King Crimson, obudzi mnie ballada Leonarda Cohena, jeśli leci alfabetycznie. Albo mogę przespać całe Iron Maiden, by poderwać się, gdy nadejdzie Katie Melua (nie no, jej muzyka... niestety tylko). Tej przypadłości nabawiłem się najpewniej na studiach, do snu słuchając Pantery z Soundgardenem. Już wtedy nie żywiłem nadziei, że uda mi się zobaczyć ich na żywo, a jednak: Soundgarden zmartwychwstał. W Columbia Halle przypominam sobie Korna przed laty, no i tamten koncert Marilyna Mansona w Berlinie, przed którym wysyłałem pytanie na listę Czuwaj, jak malować paznokcie. Pomoc przyszła z najmniej spodziewanej strony: od Rafała R. Nagana zaś od Michała G., który nie rozumiał, jak można być fanem Mansona i instruktorem harcerskim zarazem… Po latach przyznałem mu rację, pozostając już tylko fanem.

Było to w czasach, gdy słuchałem Black Keys. Na pewno dobrze ich znacie... No, to więc było dekadę wcześniej! Słuchanie muzyki na komputerze, a potem z internetu pozwoliło wtedy na niespotykaną skalę próbować tego, na co nigdy by się nie trafiło (albo dowiedzieć się, co gra w tle pornoli). Netscape publikował online całe płyty, które właśnie się ukazały. (I tak polubiłem Madonnę). Po okresie promocji znikały ze strony, ale jeśli zachowało się do nich adres albo link w historii Real Playera, można było je grać w nieskończoność! Sam jeszcze kupowałem płyty. W księgarni, w której pracowałem, odtwarzać mogłem wyłącznie to, co mieliśmy na sprzedaż. Największym hardcore było tam Pet Shop Boys, wisienka na torcie szlagierów i parad hitów – i to stąd ich lubię, podobnie jak Simply Red. Metallica walczyła z Napsterem... Nie nastał jeszcze koszmar ich czy Glenna Danziga, w którym fani ręce w górze trzymają przez cały koncert tylko dlatego, że go nagrywają. Danziga też oczywiście słuchałem, płyty 666, niewątpliwie skuszony książeczką z diablicami... Jak to później udanie spuentował Sebastian S.: „Ten to słucha tylko satanistów i Franka Sinatry“.


Dziś jakoś mi jednak nie do śmiechu, kiedym sam dotarł do trzeciej z czterech zwrotek sinatrowskiego „It was a very good year“. W wieku lat 35 Sinatra rozbijał się limuzynami. A ja? Ja czytam u Dietmara Bittricha o sławnych romansach Hamburga. I oddycham z ulgą, gdy okazuje się, że 35-letni Jan Sebastian Bach też nie woził się limo. Zupełnie jak ja oddawał się wytężonej pracy twórczej i team managementowi… Do Hamburga przybył ubiegać się o stanowisko organisty w Św. Jakubie. Dzięki przychylności proboszcza Neumeistera stanowisko to miałby już w kieszeni. Z jakich względów trafiła tamże córka Neumeistera, jest niejasne, dość rzec, że zaczęło się od nauki gry na organach. Aby im nikt nie przeszkadzał, przenieśli się do rzadziej uczęszczanej Św. Katarzyny. Gdy wyśledziła ich tam matka uczennicy, ta zdążyła uciec i schować się za kolumną, Jan Sebastian został jednak w miejscu wspólnych uciech, i nie były to organy… Organy kompozytora ukazały się za to, gdy proboszczowa odwarła wieko sarkofagu przeznaczonego dla jej męża… Trudno więc mówić o zdradzie, gdy wskoczyła tam jak po swoje. Odtąd matka i córka dzieliły się zgodnie młodym aplikantem, dopóki nie zwiał z Hamburga na zawsze.

Po Bachu została nieśmiertelna myzyka, w której jakoś nie mogę dosłuchać się partii trójkąta. I te organy, bo jak to ujął Monty Python: The pianos they played are still working, But they're both six feet underground.

niedziela, października 13, 2013

Nad Niemenem, 12

Kiedy zaczynałem studiować, nie spodziewałem się, że to tyle potrwa. Sytuacja powtórzyła się, gdy zacząłem wspominać studia. I w drodze do Bawarii, która wydłuża się dzięki samobójcy (sąsiad maszynista mówi, że jesienią zaczyna się na nich sezon). Biorę się więc wreszcie za porządkowanie szkiców. Wychodzi, że wiosną przepuściłem jubileusz 10-lecia ukończenia studiów. Ani się człek obejrzy, jak komary, które go cięły, zamienią się w bursztyny...

W centrum Erfurtu napotykam dowcipną tabliczkę: „Schiller und Goethe gingen in diesem Hause ein und aus“. „Wchodzili tu i wychodzili“ - pewnie pub albo pu...ff, jak nazywają tu domek uciech. A może uniwersytet? Kiedyś na Viadrinie zawiśnie taka tabliczka z moim nazwiskiem: ponad wszelką wątpliwość bywałem tam. I to w nie byle jakim towarzystwie! Raptem kilka roczników dzieliło mnie od Heinricha von Kleista (w międzyczasie przez 180 lat uczelnia była zamknięta).

Na studia logowaliśmy się w rozpadającym się domku przy Logenstraße - stąd, myślałem, ta nazwa ulicy. Dopiero szklarz, u którego potem pracowaliśmy, objaśnił nas, że jest to ulica Loży, a tamtejsza siedziba policji to nie przypadek, bo to jego koledzy masoni wynajmują im ten budynek. Masoni trzymają w ręku władze całego świata - szklarz powtarzał to, co słyszałem nieraz, aczkolwiek bez nuty zawiści, w końcu był jednym z nich.

Nie żeby nie smakowały mi jego kiełbasy, ale pomyślałem, że ja poradzę sobie w życiu bez koneksji. Toteż dziesięć lat po studiach jeżdżę i liczę ludzi w pociągach. Niedawno jedziemy tak we dwóch, licząc razem w pociągu, i wydaje mi się, że facet kogoś mi przypomina. Podobny do kogoś, kogo znałem młodym, ale już o wiele starszy. Myślę: „Kurde, Kleist???“ . On wreszcie powiada: Widzieliśmy się już przy okazji liczenia, kiedyś na Północy, gdzieś przed prawie trzema laty. Niemożliwe, myślę sobie, wtedy jeszcze nie jeździłem dla tej firmy! Coś ci się pomyliło, dziadku!

A jednak! Właśnie mijają trzy lata, od kiedy go spotkałem, i nawet wspomniałem to w tym blogu. Jak te dzieci sąsiadom (Niemcom) rosną! On to przecież dał mi namiary na tę firmę, dla której, jak się okazuje, pracuję już najdłużej w życiu. Najdłużej w jednym miejscu! (Na szczęście miejsce w znaczeniu przenośnym (a to z kolei na szczęście w dosłownym)). Myślę sobie, dobra nasza, skoro on mnie rozpoznał, sam jeszcze nie posunąłem się tak w latach. Podtrzymuje mnie w tym przekonaniu sama szefowa immatrykulacji Viadriny, pozdrawiając mnie, siedzącego z cygarkiem na murku przy audimax. Chociaż może i ona rzekła w duchu: „Kurde, Kleist???“.

W dyskotekach w każdym razie od pamiętnego przeboju Icona Pop podryw na Kleista nie wychodzi. Dziewczyny nie słuchają z zapartym tchem, że kiedyś mieliśmy czterocyfrowe numery studenta. Pryskają, gdy opowiadam, jak na samym początku numer ten był także w e-mailu studenta, przez co wybuchła afera, bo nie powinien być jawnie kojarzony z nazwiskiem... (Słowo pryskają to już chyba też oldskul). Przypomina się, jak przed dziewięciu laty szedłem z dziewczyną po plaży i godzinami opowiadałem o biletach w niemieckich kolejach... Nie uciekła, bo z lewej strony Morze Bałtyckie, a z prawej morze Pitu.