Bono na koncercie w Glasgow - Ilekroć klasnę w dłonie, w Afryce umiera jedno dziecko! - No to przestań klaskać skurwielu - odpowiada tlum. Cokolwiek w Glasgow krzyczał tłum do Cyndi Lauper, po paru dniach odwiedziła Oslo, aby nie dać nawet jednego bisu. Zupełnie ją rozumiem.
Zanim udało mi się spocić, byłem już cały mokry od piwa, jakie na mnie wylali ledwo trzymający się na nogach sąsiedzi. Ale nie żeby tak szaleli. Oni się tylko chwiali. Ci tutaj to na pewno nie są potomkowie Wikingów - ktoś ich musiał podmienić w kołysce.
Parę miesięcy wcześniej nauczyłem się czegoś nowego, i to po trzykroć. Raz - jak to jest, spóźnić się na głównego wykonawcę. Dwa - jak to jest mieć miejsce siedzące na rockowym koncercie, gdzie na pustą w połowie płytę cię nie wpuszczą. I wreszcie, jak to jest, cieszyć się, że nie jest się na płycie. Patrząc tak na nich z góry nie mogłem uwierzyć, że ci ludzie nie mają krzesełek. Totalny bezruch, podczas gdy Nick Cave i jego Złe Nasiona wywijały na scenie jak młoda hipisowska kapela.
Znając tutejszą publikę, pocieszam się, że przepuściłem tyle innych koncertów. Smashing Pumpkins, The Cure (jedno z nich na pewno dwa razy), PJ Harvey, Katie Melua ze dwa razy, Iron Maiden, Bruce Springsteen, QOTSA 2 razy. Foo Fighters zapełnili cały otwarty basen (cwany sposób włodarzy miasta, by wywindować statystyki odwiedzin basenu, zamkniętego przez całe lato).
Do tego w operze była Nicka Cave'a była PJ Harvey, była. Kiedy zaś Tom Waits z własnej nieprzymuszonej woli zaproponował operze, że zmodyfikuje swoje tournee (wydarzenie rzadsze od komety), jej szefostwo kazało mu się przypomnieć w przyszłym roku!
A przecież Norwegia to jedyny kraj na świecie, gdzie Waits osiągnął pierwsze miejsce na liście przebojów. W pierwszą sobotę maja odbywa się w Oslo „Bieg Toma Waitsa“. Jak można łatwo zgadnąć, polega on na tym, że biega się od pubu do pubu.
Ja w kwestii sportu staram się jednak wypełniać własne standardy. Kiedyś zasypiałem w szkole gdzie popadnie, i nie ominęło to lekcji wf-u. Tutaj więc pewnej nocy wpadłem na drzwi, kiedyś niemal wparowałem do czyjegoś mieszkania, schodząc ze schodów piętro za wcześnie. Idąc zaś do pracy w nocy, regularnie spadam z krawężników i raz wpadłem na latarnię. Tom byłby ze mnie dumny.
Moja fobia do wózków dziecięcych ma się tutaj jak suspens u Hitchcocka - wybuchła, gdy odwiedziłem kino, a tam ze 100 wózków na raz, jakieś kino dla matek, i odtąd narasta z każdą nocą w pracy. No bo, jak klient postawi taki wózek przed drzwiami, akurat na trasie lotu, to ja mam tu istny cyrk Skalskiego. Bez „dywizjonu z czystą“ trzy (razy), to się gazetą tak nie da wykręcić, żeby trafiła pod drzwi. Może twórcy „American Pie“ podpowiedzieliby mi, jak przelecieć taki wózek.
A, i spotkałem postać z Dilberta. Robi się coraz bardziej znajomo. Na imię ma Aslak, a przypomina dilbertowskiego Asoka. To, że podobnie się pisze, to jeszcze nic przy tym, jak się wymawia! I on tak do mnie mówi:
- Znasz innego Niemca?
- A co, jesteś Niemcem?
- Nie, ja? Czemu?
Aha, czyli wziął mnie za Niemca. Co było dalej, łatwo zgadnąć - do pracy przyjechałem rowerem, pompka była więc na wyciągnięcie ręki.
Pora się stąd powoli zabierać. Zbyt często łapię się tu na śpiewaniu waitsowskiego „I'm lost in the bottom of the world“.
sobota, października 25, 2008
poniedziałek, września 15, 2008
NORGES LOVER (17) Anja Garbarek łapie ostatni tramwaj

Na początek quiz. Co to za kraj:
- scena polityczna rozdrobniona,
- w skład koalicji rządzącej wchodzi duża partia i przystawki,
- rząd ciągle traci poparcie, szczególnie przystawki zdają się odchodzić w polityczny niebyt,
- miesiącami ciągnie się konflikt o osobę rzecznika praw dziecka,
- dokonuje się ciągłych rekonstrukcji rządu, wymian ministrów zamieszanych w konflikty interesów, drobne oszustwa podatkowe w przeszłości,
- w atmosferze podejrzliwości decyduje się, czy kupić myśliwce z USA.
Dla wyeliminowania wszelkich dwuznaczości dodam, że kraj ten wpadł na pomysł, by zakwalifikować się po raz pierwszy do piłkarskich Mistrzostw Europy poprzez ich zorganizowanie z krajem sąsiednim...
...w 2016 r. Tak, to Norwegia. Wygląda na to, że także Norwegia powinna płacić licencję Polsce, a nie tylko Ameryka Obamy, jak 20 czerwca pisał w rzepie Ziemkiewicz. Z innej beczki, krytycy McCaina uznali go za populistę, kiedy obiecał borowania poza USA, jednak większość ludzi go popiera. „Jednak“? No a na czym innym miałby w takim razie polegać populizm?
PWC opublikowało 800 stron prognoz globalnego rynku mediów i rozrywki. Reklamy komórkowe będą 8 razy większe w ciągu 5 lat. Teraz wiadomo, po co powstały wielkie kolorowe wyświetlacze. Róbcie sobie zdjęcia, głuptaski, póki możecie.
Czytając w tym języku, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że norweski musiałby być językiem naturalnym dziecka niemieckich i angielskich dyslektyków. Na przykład takie ich pożegnanie „Farvel“, kojarzy się nie tylko z „farewell“, ale i z niemieckim „fahr“ (jedź!) Mogłoby więc być tłumaczone na polski jako „Dobrze, gnaj“. Że na przykład „Gnaj nam dostojny stary porcie“.
Kontynuujoc wnikliwo analize lingwistyczno. Mało kto wie, o czym śpiewa Anja Garbarek w swym najpopularniejszym przeboju, „The last trick“. A ja wiem! - „trikk“ to po norwesku tramwaj. Ileż ja wystałem na przystankach w godzinach ostatniego tramwaju, by usłyszeć jej głos. Na darmo jednak. Może podpisała umowę na ostatnią jazdę przed Nowym Rokiem albo Ragnarokiem.
Kilka razy już modyfikowałem swoją trasę. Jak wiadomo, roznoszenie gazet to sport wyjątkowo męski, bo nie ważne kiedy zaczniesz - liczy się, kiedy kończysz. Wiele razy starałem się tak zaczynać, by kończyć o tej samej godzinie - ale wszystkie próby na nic, kiedy każdego dnia rozmiar gazet inny i inny zestaw sytuacji losowych. Aż do chwili, kiedy spostrzegłem, że codziennie o 6:10 z jednej z ostatnich klatek wychodzi pewna panienka. Wprawdzie nigdy mnie nawet nie omiotła wzrokiem, ale to właśnie ta ich wyniosłość tak strasznie mnie kręci. I zapragnąłem tak się dawać nie omiatać wzrokiem codziennie. A muszę przyznać, że z Norweżek to podoba mi się nawet większość tych, które mi się nie podobają.
W weekendowe noce nie trzeba się tak ustawiać, bo ruch lasek jest jak autobusów w szczycie. W komunikacji miejskiej obowiązuje tu często taka zasada, że autobus nie jedzie w określonych minutach, lecz np. 12 razy w ciągu godziny. Średnio wychodzi więc co 5 minut, ale można też czekać i kwadrans, by przyjechały trzy na raz. No i to potwierdza, że porównanie z dziewczynami było wyjątkowo trafne.
Dobrzegnajcie (na tramwaj).
poniedziałek, sierpnia 25, 2008
NORGES LOVER (16) Mango & Hasz
Przeczytałem, że mango to najbardziej zjadany owoc na świecie. Z taką pestką? Ja uchodzę za dziwnego, bo wcinam całe gruszki, jabłka, natki truskawek, czasem, ale to już zupełnie niechcący, w małpim szale, wiadomo, pestkę wiśni. Ale żeby zaraz całe mango?
Ceny ropy, gazu i żywności „poszły do nieba“, jak miał rzec prezydent Korei Południowej. Skoro ceny umarły, wszystko jest za darmo, pomyślałem. Dzięki podarowanej mi przez państwo samotnej nocy w celi, zrozumiałem znaczenie kolejnego norweskiego idiomu.
Mimo wszystko, wciąż radzę kraść prezerwatywy, o czego zasadności zapewnia powiedzenie „kradzione nie tuczy“. To jeśli ktoś akurat koniecznie musi użyć prezerwatywy. Bo jak wyczytałem w jednej z publicznych toalet, „knulle med kondom er som å spise sjokolad med papiret på“. Niechęć Norwegów do prezerwatyw owocuje tym, że według raportu Durexa w chorobach przenoszonych drogą płciową ustępują tylko Tajom (od których zresztą głównie się zarażają).
W myśl powiedzenia „z deszczu pod rynnę“ sprawdziłem loty do Bangkoku. Zbierając na bilet, układam wciąż na półkach pieluchy. Nabieram przy tym kompetencji społecznych, wiem już na przykład z opakowań, że nośność pieluch jest podawana w kilogramach.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie rozkminiał nazw. I tak, pieluchy noszą tu nazwę „Libero“. Zastanawiam się, jakie by były inne nazwy w tej samej sportowej serii. Prezerwatywy „Obrońca“, tabletki 72h - „Bramkarz“?
Na produktach są tutaj często gry logiczne i łamigłówki. Np. „znajdź 10 szczegółów różniących opisy produktu“, no bo jak inaczej wyjaśnić opis po duńsku, norwesku i szwedzku? Trudniejsze jest sudoku w gazetach. Okazuje się, że wiedzieć, jak jest „7“ na trzy litery, to wciąż za mało, żeby je wypełnić.
Śmieszy mnie tutaj wszelka odmiana „być“. „Był“ to „ble“, „będzie“ - „blir“. Autorstwo słów „Byliśmy, jesteśmy, będziemy“ przypisują tu pewnie Tonny'emu Blairowi. A słynne „być albo nie być“ Hamleta po norwesku to pewnie „bla bla bla“, pewnie jak i odpowiedź na „Co czytasz, mości książę?“.
Pomyślałem o nowym esperanto. Wygląda jak norweski, a jest zrozumiałe dla Polaków. Na przykład: Damsk-mensk relasjoner. (Język taki nie ma zupełnie sensu i stąd właśnie porównanie do esperanto). W zapisie tego nie widać, ale fonetycznie języki nasze mają wiele podobieństw. Na przykład „rs“ wypowiada się z założenia jak nasze „sz“. I tak „norweski“, czyli „norsk“ brzmi dokładnie jak by po polsku mniej grzecznie zacząć mówić „Ależ kochanie, przecież...“
I podobnie, haszysz to „hasj“. Wygląda śmiesznie; ale żeby tylko tak wyglądał... Zaraz, zaraz. A może to, co kupiłem pod dworcem, to był prasowany rabarbar? Dlatego dżem rabarbarowy po otwarciu wydawał jakoby intensywny zapach haszyszu.
Ceny ropy, gazu i żywności „poszły do nieba“, jak miał rzec prezydent Korei Południowej. Skoro ceny umarły, wszystko jest za darmo, pomyślałem. Dzięki podarowanej mi przez państwo samotnej nocy w celi, zrozumiałem znaczenie kolejnego norweskiego idiomu.
Mimo wszystko, wciąż radzę kraść prezerwatywy, o czego zasadności zapewnia powiedzenie „kradzione nie tuczy“. To jeśli ktoś akurat koniecznie musi użyć prezerwatywy. Bo jak wyczytałem w jednej z publicznych toalet, „knulle med kondom er som å spise sjokolad med papiret på“. Niechęć Norwegów do prezerwatyw owocuje tym, że według raportu Durexa w chorobach przenoszonych drogą płciową ustępują tylko Tajom (od których zresztą głównie się zarażają).
W myśl powiedzenia „z deszczu pod rynnę“ sprawdziłem loty do Bangkoku. Zbierając na bilet, układam wciąż na półkach pieluchy. Nabieram przy tym kompetencji społecznych, wiem już na przykład z opakowań, że nośność pieluch jest podawana w kilogramach.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie rozkminiał nazw. I tak, pieluchy noszą tu nazwę „Libero“. Zastanawiam się, jakie by były inne nazwy w tej samej sportowej serii. Prezerwatywy „Obrońca“, tabletki 72h - „Bramkarz“?
Na produktach są tutaj często gry logiczne i łamigłówki. Np. „znajdź 10 szczegółów różniących opisy produktu“, no bo jak inaczej wyjaśnić opis po duńsku, norwesku i szwedzku? Trudniejsze jest sudoku w gazetach. Okazuje się, że wiedzieć, jak jest „7“ na trzy litery, to wciąż za mało, żeby je wypełnić.
Śmieszy mnie tutaj wszelka odmiana „być“. „Był“ to „ble“, „będzie“ - „blir“. Autorstwo słów „Byliśmy, jesteśmy, będziemy“ przypisują tu pewnie Tonny'emu Blairowi. A słynne „być albo nie być“ Hamleta po norwesku to pewnie „bla bla bla“, pewnie jak i odpowiedź na „Co czytasz, mości książę?“.
Pomyślałem o nowym esperanto. Wygląda jak norweski, a jest zrozumiałe dla Polaków. Na przykład: Damsk-mensk relasjoner. (Język taki nie ma zupełnie sensu i stąd właśnie porównanie do esperanto). W zapisie tego nie widać, ale fonetycznie języki nasze mają wiele podobieństw. Na przykład „rs“ wypowiada się z założenia jak nasze „sz“. I tak „norweski“, czyli „norsk“ brzmi dokładnie jak by po polsku mniej grzecznie zacząć mówić „Ależ kochanie, przecież...“
I podobnie, haszysz to „hasj“. Wygląda śmiesznie; ale żeby tylko tak wyglądał... Zaraz, zaraz. A może to, co kupiłem pod dworcem, to był prasowany rabarbar? Dlatego dżem rabarbarowy po otwarciu wydawał jakoby intensywny zapach haszyszu.
piątek, sierpnia 15, 2008
NORGES LOVER (15) I. Kant: „Get no satisfaction“
Powinienem brać nadgodziny za czytanie korespondencji na korytarzach. Nie, nie, wcale nie jestem wścibski. Tutaj jest tylko taka praktyka, że jak się do kogoś napisze kartkę, to kładzie się ją pod drzwiami albo wciska tak, żeby każdy mógł przeczytać. No a kiedy widzę tekst, mam powody podejrzewać, że to do mnie - od klienta, któremu powinienem dostarczać gazety. Nie raz tak było, choć częściej stawałem się mimowolnym świadkiem czyjejś prywatnej korespondencji. I tak, jak każdy, mogłem przeczytać, że jej było dobrze i dziękuje, i że odezwie się, jak tylko Czesław (po ichniemu to było Christian) znów wyjedzie w delegację.
Albo jedna studentka pisze drugiej na drzwiach, że to nie jej wina, iż ta jest dziewicą. Wiadomo, temu to ponad wszelką wątpliwość winni są mężczyźni!
Na dworcu dopadł mnie akwizytor jakiejś podróby viagry. Też coś, żeby tak w biały dzień, do czego to doszło! Chciał się umówić na spotkanie, by omówić „moją sytuację“ (!) - tak to nazwał! Na koniec jeszcze wcisnął mi wizytówkę. Ciekawe, jaki bałwan to kupi - z taką nazwą („Manpower“).
Ja, po ubiegłorocznych perypetiach wieku średniego, nie mam już co narzekać. Spotykam tu wiele przemiłych kasjerek - a mam już na nie stały sposób. Po pracy robię szybkie zakupy i przy kasie pytam o największy rozmiar prezerwatyw. Wystarczy wtedy stwierdzić, że nie, no nie, że to za małe, a kasjerka już sama przejmie inicjatywę. Nad ranem nękany jej skonfudowanym spojrzeniem wyjawiam, że te prezerwatywy to ja wysyłam dzieciom w Afryce. I wtedy jest już moja, bo wielkie to mężczyzna musi mieć przede wszystkim serce.
Czy dzwonią następnego dnia, nie wiem. Trzeba by zapytać panią w zachodniopomorskim Urzędzie Marszałkowskim, do której numer im podaję (a niech się cieszy, że inwestorzy walą drzwiami i oknami).
Przy kasach znalazłem idealne lizaki na podryw. Tutaj pomyślą o wszystkim. Ale nie mogę zdradzić koncepcji - w końcu część targetu umie już czytać! Powiem tylko, że noszę je zawsze przy sobie, także już takie napoczęte, żeby w razie potrzeby oszczędzić lizania.
Nadchodzi czas narodzin mojej żony, jeżeli pójdę w ślady Helmuta Kohla, który wziął niedawno ślub. Ślub wziął także kapitan wicemistrzów Europy, Michael Ballack - z kelnerką, która z początku nie zwracała na niego uwagi. Z tym źródłem inspiracji wyszukałem sobie własną kelnerkę - Szwedkę. Absolutnie nie zwraca na mnie uwagi - wszystko idzie więc zgodnie z planem!
Ale tak naprawdę to ja wciąż czekam na tę jedną jedyną, która mi zaśpiewa: „do pracy nie mogę puścić cię, nie, nie, tam tyle kobiet i każda w myślach gwałci cię...“ (wiadomo, pani Larsen i blokująca windy ekipa „Obcych“). Któregoś upragnionego dnia klatka, do której wejdę, okaże się złota...
Albo jedna studentka pisze drugiej na drzwiach, że to nie jej wina, iż ta jest dziewicą. Wiadomo, temu to ponad wszelką wątpliwość winni są mężczyźni!
Na dworcu dopadł mnie akwizytor jakiejś podróby viagry. Też coś, żeby tak w biały dzień, do czego to doszło! Chciał się umówić na spotkanie, by omówić „moją sytuację“ (!) - tak to nazwał! Na koniec jeszcze wcisnął mi wizytówkę. Ciekawe, jaki bałwan to kupi - z taką nazwą („Manpower“).
Ja, po ubiegłorocznych perypetiach wieku średniego, nie mam już co narzekać. Spotykam tu wiele przemiłych kasjerek - a mam już na nie stały sposób. Po pracy robię szybkie zakupy i przy kasie pytam o największy rozmiar prezerwatyw. Wystarczy wtedy stwierdzić, że nie, no nie, że to za małe, a kasjerka już sama przejmie inicjatywę. Nad ranem nękany jej skonfudowanym spojrzeniem wyjawiam, że te prezerwatywy to ja wysyłam dzieciom w Afryce. I wtedy jest już moja, bo wielkie to mężczyzna musi mieć przede wszystkim serce.
Czy dzwonią następnego dnia, nie wiem. Trzeba by zapytać panią w zachodniopomorskim Urzędzie Marszałkowskim, do której numer im podaję (a niech się cieszy, że inwestorzy walą drzwiami i oknami).
Przy kasach znalazłem idealne lizaki na podryw. Tutaj pomyślą o wszystkim. Ale nie mogę zdradzić koncepcji - w końcu część targetu umie już czytać! Powiem tylko, że noszę je zawsze przy sobie, także już takie napoczęte, żeby w razie potrzeby oszczędzić lizania.
Nadchodzi czas narodzin mojej żony, jeżeli pójdę w ślady Helmuta Kohla, który wziął niedawno ślub. Ślub wziął także kapitan wicemistrzów Europy, Michael Ballack - z kelnerką, która z początku nie zwracała na niego uwagi. Z tym źródłem inspiracji wyszukałem sobie własną kelnerkę - Szwedkę. Absolutnie nie zwraca na mnie uwagi - wszystko idzie więc zgodnie z planem!
Ale tak naprawdę to ja wciąż czekam na tę jedną jedyną, która mi zaśpiewa: „do pracy nie mogę puścić cię, nie, nie, tam tyle kobiet i każda w myślach gwałci cię...“ (wiadomo, pani Larsen i blokująca windy ekipa „Obcych“). Któregoś upragnionego dnia klatka, do której wejdę, okaże się złota...
wtorek, lipca 15, 2008
NORGES LOVER (14) Gang Wallsena
Trzy do siedmiu razy dziennie chodzę przez cmentarze (to tutaj skrót powszechny). Czasem się nawet przyjrzę, jak kto poukładany, i nic zaskakującego: jak w mieszkaniach - bez żadnego klucza. „Taki bałagan trochę jest, bałagan“, jak by to ujął Halama.
Uniwersytet Stanforda miał kiedyś ustalić, że 85% pieniędzy, jakie człowiek zarabia, to wiedza o ludziach. Niezbyt właściwie to do tej pory rozumiałem, teraz wiem już jednak, że prawdziwy sens tych słów pojęła STASI.
Zaczęło się o tych swingersów spod czwórki. Potem rozpoznałem na moim osiedlu członkinię rady miasta [a bywa w niej (w członkini to nie wiem, bo jeszcze nie obejrzałem nagrań, ale w radzie miasta) - raptem kilka osób]. Gdzie indziej dziennikarkę jednego z tytułów, które roznoszę. Teraz rozpracowuję, czy na moim osiedlu nie mieszka jeden członek 5-osobowej komisji ds. zakupu myśliwców. Zresztą, nie zdziwiłbym się, gdyby mieszkali tam wszyscy członkowie tej komisji.
W naszych bazach jednym ze sposobów na określenie gdzie ktoś mieszka, jest podanie przy jego nazwisku litery H (prawo) lub V (lewo). Zdziwiło mnie, kiedy to samo zacząłem dostrzegać przy nazwiskach publikowanych w prasie. Normalnie w treści artykułu. To już jednak przesada, pomyślałem - pisać w gazecie, po której stronie schodów ktoś mieszka! Już i tak za dziwne uznałem opatrywanie imieniem, nazwiskiem i pełnym adresem publikowanych pytań czytelników albo sylwetek jubilatów. Tych skrótów okazało się jednak być więcej. H i V rzeczywiście odnosiły się do prawa i lewa, ale w sensie politycznym, bo w prasie te literki oznaczają partie. Dobrze, że sprawa się wyjaśniła, bo miałem jeszcze drugą teorię, według której 'H' oznaczałoby 'homofil'. Gdybym wyznał, co zgadywałem przy 'V', uznano by mnie dopiero za zboczeńca.
Muszę sprawdzić, czy kiedy prasa pisała o De Rossim z reprezentacji Włoch, podawano w nawiasie 'V'. Bo jak się okazuje, przed ćwierćfinałem z Włochami trener bramkarzy Hiszpanii powiedział Ikerowi, że De Rossi nigdy nie kopie karnych na prawo. I to się sprawdziło, otwierając Hiszpanii drogę do mistrzostwa.
Kiedy zimą dostałem książkę telefoniczną, wiedziałem już, że szykuje się habilitacja. Nie będzie jednak tak łatwo, jak z doktoratem na szwedzkiej książce. Postawiłem główną tezę, że w jednym mieszkaniu trudniej tu znaleźć rodzinę albo małżeństwa niż niespokrewnione i niespowinowacone ze sobą osoby o tym samym nazwisku.
Z pomocą przychodzi też strona tutejszego centralnego urzędu statystycznego, na której można sprawdzić, ile jest w Norwegii osób o danym imieniu lub nazwisku.
Najczęstsze nazwisko w Norwegii to Hansen. I na liście najczęstszych nazwisk pierwsze 12 miejsc zajmują te kończące się na '-sen'. Oznacza to po prostu syna, jest to tzw. 'patronim' (czy po rosyjsku 'otcziestwo'). Hansen - syn Hansa, Larsen - syn Larsa itd. W Szwecji jest podobnie, tyle że końcówka brzmi '-son' (i dlatego sugerowałem, że Henrik Larsson może być wnuczkiem pani Larsen z Oslo). Komu jak komu, ale Polakom nie trzeba tego tłumaczyć, w końcu też mamy swojego '-syna'.
Pierwsze na liście najczęstszych nazwisko, które nie kończy się na '-sen', to Berg - na 13. pozycji. Przedstawia ono drugi typ nazwisk w Norwegii, utworzonych od nazw miejscowych. I właściwie są to dwie główne grupy i sposoby tworzenia nazwisk. Jeszcze w 20. wieku było tu bowiem tak, że odnośnie danej osoby stosowało się imię, patronim i nazwę miejscowości, która stanowiła dodatkowo adres. Pewien Lars ze wsi Vik mógł więc mieć syna Torbjørna i ten nazywał się Torbjørn Larsson Vik. Jeśli się przeprowadził do wsi Berg, nazywał się już Torbjørn Larssen Berg. Od kiedy w 1923 r. zaczęto normalizować prawo w zakresie nazwisk, jedni zostali przy samym patronimie, a inni zachowali tylko nazwę swojej miejscowości. Rzeczywiście więc, łatwiej będzie znaleźć krewnych wśród mieszkańców jednej wsi, niż wśród wszystkich osób, których ojcowie mieli takie samo imię.
Na szczęście w tych czasach nie można było jeszcze mieć dwóch ojców, bo system byłby przekomplikowany. A już i tak przez tak ograniczoną pulę nazwisk, często stosuje się nazwiska podwójne. Ale wcale niekoniecznie w przypadku par. Zdarza się bowiem tak, że rodzice mają własne nazwiska, za to ich dzieci noszą oba. Na razie zauważyłem to tylko u dziewczynek (jedyny wyjątek to mój pośrednik nieruchomości, ale on jest metroseksualny).
Jedna z mijanych przeze mnie tabliczek na drzwiach głosi, że mieszka tam Williams (może Robbie, a może i siedzi bezczynnie, tego nie wiem). Ciekawe, jak by się nazwała Karolina Gruszka, gdyby wyszła za takiego Williamsa. Karolina Gruszka-Williams? Zawsze to lepiej brzmi niż Klaps, chociaż to drugie jest mniej obce i ma bliższy związek z branżą. A Cichopek, gdyby tak zdążyła się wżenić w samego Gregory Pecka? Katarzyna Cicho-Peck?
Myk w ten deseń wykonała pewna Szwedka, która odkryła, jak uchronić się przed upokorzeniem, że któregoś dnia jej małżonek sięgnie po viagrę. Wybrała prawdziwego twardziela, przyjąwszy jego nazwisko: Berliner-Mauer.
Wypada pożegnać się jakimś znajomo brzmiącym nazwiskiem. Niech będzie jeden z mieszkańców akademika, gdzie rzucam gazety (a to się rodzina ucieszy, jak wyskoczy w googlu),
Chiu Way Mickey!
Uniwersytet Stanforda miał kiedyś ustalić, że 85% pieniędzy, jakie człowiek zarabia, to wiedza o ludziach. Niezbyt właściwie to do tej pory rozumiałem, teraz wiem już jednak, że prawdziwy sens tych słów pojęła STASI.
Zaczęło się o tych swingersów spod czwórki. Potem rozpoznałem na moim osiedlu członkinię rady miasta [a bywa w niej (w członkini to nie wiem, bo jeszcze nie obejrzałem nagrań, ale w radzie miasta) - raptem kilka osób]. Gdzie indziej dziennikarkę jednego z tytułów, które roznoszę. Teraz rozpracowuję, czy na moim osiedlu nie mieszka jeden członek 5-osobowej komisji ds. zakupu myśliwców. Zresztą, nie zdziwiłbym się, gdyby mieszkali tam wszyscy członkowie tej komisji.
W naszych bazach jednym ze sposobów na określenie gdzie ktoś mieszka, jest podanie przy jego nazwisku litery H (prawo) lub V (lewo). Zdziwiło mnie, kiedy to samo zacząłem dostrzegać przy nazwiskach publikowanych w prasie. Normalnie w treści artykułu. To już jednak przesada, pomyślałem - pisać w gazecie, po której stronie schodów ktoś mieszka! Już i tak za dziwne uznałem opatrywanie imieniem, nazwiskiem i pełnym adresem publikowanych pytań czytelników albo sylwetek jubilatów. Tych skrótów okazało się jednak być więcej. H i V rzeczywiście odnosiły się do prawa i lewa, ale w sensie politycznym, bo w prasie te literki oznaczają partie. Dobrze, że sprawa się wyjaśniła, bo miałem jeszcze drugą teorię, według której 'H' oznaczałoby 'homofil'. Gdybym wyznał, co zgadywałem przy 'V', uznano by mnie dopiero za zboczeńca.
Muszę sprawdzić, czy kiedy prasa pisała o De Rossim z reprezentacji Włoch, podawano w nawiasie 'V'. Bo jak się okazuje, przed ćwierćfinałem z Włochami trener bramkarzy Hiszpanii powiedział Ikerowi, że De Rossi nigdy nie kopie karnych na prawo. I to się sprawdziło, otwierając Hiszpanii drogę do mistrzostwa.
Kiedy zimą dostałem książkę telefoniczną, wiedziałem już, że szykuje się habilitacja. Nie będzie jednak tak łatwo, jak z doktoratem na szwedzkiej książce. Postawiłem główną tezę, że w jednym mieszkaniu trudniej tu znaleźć rodzinę albo małżeństwa niż niespokrewnione i niespowinowacone ze sobą osoby o tym samym nazwisku.
Z pomocą przychodzi też strona tutejszego centralnego urzędu statystycznego, na której można sprawdzić, ile jest w Norwegii osób o danym imieniu lub nazwisku.
Najczęstsze nazwisko w Norwegii to Hansen. I na liście najczęstszych nazwisk pierwsze 12 miejsc zajmują te kończące się na '-sen'. Oznacza to po prostu syna, jest to tzw. 'patronim' (czy po rosyjsku 'otcziestwo'). Hansen - syn Hansa, Larsen - syn Larsa itd. W Szwecji jest podobnie, tyle że końcówka brzmi '-son' (i dlatego sugerowałem, że Henrik Larsson może być wnuczkiem pani Larsen z Oslo). Komu jak komu, ale Polakom nie trzeba tego tłumaczyć, w końcu też mamy swojego '-syna'.
Pierwsze na liście najczęstszych nazwisko, które nie kończy się na '-sen', to Berg - na 13. pozycji. Przedstawia ono drugi typ nazwisk w Norwegii, utworzonych od nazw miejscowych. I właściwie są to dwie główne grupy i sposoby tworzenia nazwisk. Jeszcze w 20. wieku było tu bowiem tak, że odnośnie danej osoby stosowało się imię, patronim i nazwę miejscowości, która stanowiła dodatkowo adres. Pewien Lars ze wsi Vik mógł więc mieć syna Torbjørna i ten nazywał się Torbjørn Larsson Vik. Jeśli się przeprowadził do wsi Berg, nazywał się już Torbjørn Larssen Berg. Od kiedy w 1923 r. zaczęto normalizować prawo w zakresie nazwisk, jedni zostali przy samym patronimie, a inni zachowali tylko nazwę swojej miejscowości. Rzeczywiście więc, łatwiej będzie znaleźć krewnych wśród mieszkańców jednej wsi, niż wśród wszystkich osób, których ojcowie mieli takie samo imię.
Na szczęście w tych czasach nie można było jeszcze mieć dwóch ojców, bo system byłby przekomplikowany. A już i tak przez tak ograniczoną pulę nazwisk, często stosuje się nazwiska podwójne. Ale wcale niekoniecznie w przypadku par. Zdarza się bowiem tak, że rodzice mają własne nazwiska, za to ich dzieci noszą oba. Na razie zauważyłem to tylko u dziewczynek (jedyny wyjątek to mój pośrednik nieruchomości, ale on jest metroseksualny).
Jedna z mijanych przeze mnie tabliczek na drzwiach głosi, że mieszka tam Williams (może Robbie, a może i siedzi bezczynnie, tego nie wiem). Ciekawe, jak by się nazwała Karolina Gruszka, gdyby wyszła za takiego Williamsa. Karolina Gruszka-Williams? Zawsze to lepiej brzmi niż Klaps, chociaż to drugie jest mniej obce i ma bliższy związek z branżą. A Cichopek, gdyby tak zdążyła się wżenić w samego Gregory Pecka? Katarzyna Cicho-Peck?
Myk w ten deseń wykonała pewna Szwedka, która odkryła, jak uchronić się przed upokorzeniem, że któregoś dnia jej małżonek sięgnie po viagrę. Wybrała prawdziwego twardziela, przyjąwszy jego nazwisko: Berliner-Mauer.
Wypada pożegnać się jakimś znajomo brzmiącym nazwiskiem. Niech będzie jeden z mieszkańców akademika, gdzie rzucam gazety (a to się rodzina ucieszy, jak wyskoczy w googlu),
Chiu Way Mickey!
poniedziałek, czerwca 23, 2008
NORGES LOVER (13) Fucking w Austrii
Jutro półfinał Tyskland - Tyrkia, którym poświęciłem jeden z poprzednich odcinków. Niemcy. Futbolowi mistrzowie końcowej dyscypliny i władcy ostatniej chwili. A że jak pisałem wcześniej, Turcji do nich niedaleko, kluczowe mecze na tych mistrzostwach rozstrzygała w ostatnich momentach.
Ostatni półfinał Niemcy - Turcja to MŚ 2002, na których zajęli potem odpowiednio 2 i 3 miejsce. Po takim wyniku zapanowała wtedy w Niemczech wyjątkowo radosna ekumeniczna atmosfera. Jedni i drudzy przegrali, ale byli na podium. No i wreszcie potaniały kebaby.
Jeżeli jutro wygra Turcja, eksminister Orzechowski (ten typ eks akurat niestety wraca) już zapowiedział zwołanie Rady Nadzwyczajnej ONZ, na którego forum ogłosi plan ratowania Europy. Jak uczy historia, we Wiedniu Turków mogą pokonać tylko Polacy.
No i proszę, nie pomógł Beenhakker - Orzechowski załatwi. Rację mieli zwolennicy opcji polskiej w reprezentacji, tyle że nie wystarczy, by trener był polski; musi być wszechpolski. Dla polskiej racji stanu najgorszy byłby oczywiście finał Rosja - Niemcy (ZSRR - RFN brzmi bardziej znajomo). Bo komu mielibyśmy kibicować? Może wreszcie przyznamy rację Witkacemu, który w 1930 r. pisał w „Narkotykach“:
I tak, austriackie gazety świętowały właśnie 30 lat od zwycięstwa nad Niemcami, w Cordobie w 1978 r. Tutejszy komentator ocenił, że Norwegia też tak będzie pisać jak minie 30 lat, od kiedy pokonali Brazylię - na MŚ (w karnych). Nie trzeba było długo czekać - właśnie kilka pism obeszło tu 10-lecie tego wydarzenia.
Los uśmiechnął się do Hiszpanów, a na ich miejscu nie wyszedłbym nawet z szatni w ub. niedzielę. Dotąd przegrali wszystkie mecze grane w mistrzostwach 22 czerwca: 1986 - ćwierćfinał MŚ przegrany z Belgią, w karnych, 1996 - ćwierćfinał ME przegrany z Anglią w karnych, 2002 - ćwierćfinał MŚ przegrany z Koreą Południową, w karnych, aż po 22.06.2008 r. - wygrany ćwierćfinał z Włochami, w karnych (sam już nie wiem, czy to aby nie mistrzostwa w karnych?)
Daje to nadzieję, że Niemcy nie zostaną w tym roku mistrzem Europy, mimo że statystyki twardo za tym przemawiają, przynajmniej w zestawieniu urzędu absurdalnych statystyk z Bremy. Dla Niemiec kluczową liczbą okazuje się być 36:
- wygrali MŚ w 1954 i 1990 (po 36 latach),
- zajęli 2. miejsce w MŚ w 1966, po czym znowu w 2002 (36 lat),
- zajęli 3. miejsce na MŚ w 1934, 1970 i 2006 (co 36 lat),
- wygrali ME w 1972 - więc 36 lat temu.
Poza tym, dotąd Niemcy wygrali dwa mecze otwarcia w ME i za oboma razami zostali mistrzami - w 1980 i 1996. Jeżeli więc Niemcy zostaną w tym roku Mistrzami Europy, zawdzięczają to tylko Polsce, która utorowała im drogę do sukcesu. I to nie tylko tamtym dwóm, którzy grali, ale i całemu naszemu zespołowi figurantów. Ich roli nie wolno nie doceniać. Bo jak mówi tao - to nie szprychy, lecz powietrze między nimi pcha koło do przodu.
Wracając do Austrii, która od miesięcy okupuje gazety. Fritzl podobno zmienił linię obrony i mówi, że bawił się z córką w chowanego, pod wpływem „Latającego Cyrku Monty Pythona“. Brytyjskim komikom grożą surowe kary. O ile uda się ich odnaleźć. Podpowiadamy - mogą być tutaj:
View Larger Map
Ostatni półfinał Niemcy - Turcja to MŚ 2002, na których zajęli potem odpowiednio 2 i 3 miejsce. Po takim wyniku zapanowała wtedy w Niemczech wyjątkowo radosna ekumeniczna atmosfera. Jedni i drudzy przegrali, ale byli na podium. No i wreszcie potaniały kebaby.
Jeżeli jutro wygra Turcja, eksminister Orzechowski (ten typ eks akurat niestety wraca) już zapowiedział zwołanie Rady Nadzwyczajnej ONZ, na którego forum ogłosi plan ratowania Europy. Jak uczy historia, we Wiedniu Turków mogą pokonać tylko Polacy.
No i proszę, nie pomógł Beenhakker - Orzechowski załatwi. Rację mieli zwolennicy opcji polskiej w reprezentacji, tyle że nie wystarczy, by trener był polski; musi być wszechpolski. Dla polskiej racji stanu najgorszy byłby oczywiście finał Rosja - Niemcy (ZSRR - RFN brzmi bardziej znajomo). Bo komu mielibyśmy kibicować? Może wreszcie przyznamy rację Witkacemu, który w 1930 r. pisał w „Narkotykach“:
Jestem wielkim przeciwnikiem rozwydrzenia sportowego, które się w ostatnich latach rozwinęło. Te „ambasadory“ polskie (szczególnie polskie wobec zacofania na innych punktach) za granicą, te Ciumpały i Wyprztyki, które reprezentują tężyznę narodu i są czczone jak bogi jakie, to jest gruba i niezdrowa przesada. Nawet już nie zazdroszczę sportowi miejsca w gazetach codziennych ani pism specjalnych, których nie mogła się doczekać nigdy nasza sztuka. Sztukę najwyraźniej diabli biorą i może naprawdę nie warto się już tak bardzo nią zajmować. Ale to ciągłe zaprzątanie umysłów młodzieży tylko tym, że Jasiek Wątorek skoczył o trzy cm wyżej niż Maciej Wąbała, jest objawem przykrym i mogącym na długich dystansach dać w wymiarze ogólnej kultury narodowej wyniki bardzo smutne. (...) Oczywiście muszą być specjaliści, którzy tylko rekordowemu sportowi poświęcać się będą mogli. Niech sobie będą i niech nawet dla odpoczynku pewna ilość ludzi zajmuje się ich wyczynami. Ale nie może dochodzić to do tego stopnia, żeby na nic już innego czasu w życiu nie zostawało, przynajmniej w sferze myśli. Bo oprócz tego jest radio (jako radiokręcicielstwo, a muzycznie biorąc jako to, co nazywam „wyjącym psem“ [„wyjący pies“ to taki typ, którego jest pełno w sferach radiowych (90%), a który słucha muzyki nie muzycznie, tylko uczuciowo, i któremu prawie wszystko jedno jest, czy słyszy Szymanowskiego czy granie pijanych górali, np. na harmonii]), dancing, niekiedy już od rana, jest kino, które coraz mniej nowego ma do powiedzenia i w którego obiecywaną wspaniałą przyszłość coraz mniej chce się wierzyć, jest gazetka puchnąca z dnia na dzień i zastępująca niektórym wszelką inną lekturę (...)
I tak, austriackie gazety świętowały właśnie 30 lat od zwycięstwa nad Niemcami, w Cordobie w 1978 r. Tutejszy komentator ocenił, że Norwegia też tak będzie pisać jak minie 30 lat, od kiedy pokonali Brazylię - na MŚ (w karnych). Nie trzeba było długo czekać - właśnie kilka pism obeszło tu 10-lecie tego wydarzenia.
Los uśmiechnął się do Hiszpanów, a na ich miejscu nie wyszedłbym nawet z szatni w ub. niedzielę. Dotąd przegrali wszystkie mecze grane w mistrzostwach 22 czerwca: 1986 - ćwierćfinał MŚ przegrany z Belgią, w karnych, 1996 - ćwierćfinał ME przegrany z Anglią w karnych, 2002 - ćwierćfinał MŚ przegrany z Koreą Południową, w karnych, aż po 22.06.2008 r. - wygrany ćwierćfinał z Włochami, w karnych (sam już nie wiem, czy to aby nie mistrzostwa w karnych?)
Daje to nadzieję, że Niemcy nie zostaną w tym roku mistrzem Europy, mimo że statystyki twardo za tym przemawiają, przynajmniej w zestawieniu urzędu absurdalnych statystyk z Bremy. Dla Niemiec kluczową liczbą okazuje się być 36:
- wygrali MŚ w 1954 i 1990 (po 36 latach),
- zajęli 2. miejsce w MŚ w 1966, po czym znowu w 2002 (36 lat),
- zajęli 3. miejsce na MŚ w 1934, 1970 i 2006 (co 36 lat),
- wygrali ME w 1972 - więc 36 lat temu.
Poza tym, dotąd Niemcy wygrali dwa mecze otwarcia w ME i za oboma razami zostali mistrzami - w 1980 i 1996. Jeżeli więc Niemcy zostaną w tym roku Mistrzami Europy, zawdzięczają to tylko Polsce, która utorowała im drogę do sukcesu. I to nie tylko tamtym dwóm, którzy grali, ale i całemu naszemu zespołowi figurantów. Ich roli nie wolno nie doceniać. Bo jak mówi tao - to nie szprychy, lecz powietrze między nimi pcha koło do przodu.
Wracając do Austrii, która od miesięcy okupuje gazety. Fritzl podobno zmienił linię obrony i mówi, że bawił się z córką w chowanego, pod wpływem „Latającego Cyrku Monty Pythona“. Brytyjskim komikom grożą surowe kary. O ile uda się ich odnaleźć. Podpowiadamy - mogą być tutaj:
View Larger Map
piątek, czerwca 20, 2008
NORGES LOVER (12) Seks w wielkim getcie
W połowie czerwca policja znikła nigeryjskie kurwy, jak by powiedział Kubuś Puchatek. Może nie znając tutejszych zwyczajów nie kasowały podwójnie?
Podwójne są za to imiona prostytutek - przynajmniej tych luksusowych, które jeżdżą po miastach i spotykają się ze stałymi klientami. Jedno imię w domu, drugie „na wyjeździe“ (skoro już o futbolowej nomenklaturze, to żałuję, że prezes Listkiewicz tak rzadko wyjeżdża).
Nic dziwnego, że dowiedziawszy się o tym, zrobiło mi się nieswojo. W mojej firmie panuje ta sama tendencja. Już pierwszej nocy Niemiec, który przyuczał mnie do pracy, rzekł: „Cześć, jestem Guenther, ale wszyscy mówią na mnie Markus“. Być może ta konspiracja stanowiąca ważną część naszej kultury korporacyjnej jest adaptacją zachowań klientów. W końcu ich większość zdaje się mówić: „Nazywam się Dupsen, ale na frontowych drzwiach mam napisane Cipsen“. Ale ten temat opisałem już obszernie wcześniej.
I tak przez sześć nocy w tygodniu obsługuję pewne osiedle w centrum miasta, a że to bogate osiedle, moi klienci są głównie biali. Bardziej aryjskie są już chyba tylko dzielnice willowe: Frogner - tam, gdzie jest większość ambasad, oraz położona wzdłuż fiordu na południu Nordstrand (myląca nazwa „północna plaża“ pewnie pochodzi z czasów zimnej wojny).
Za to część ścisłego centrum Oslo to tzw. „mały Pakistan“. Tam znowu ponad 60% mieszkańców jest obcego pochodzenia. Mieszkam blisko Grønland, które pewien reżyser nazwał najbogatszym gettem świata. I kręci tam właśnie film o kafejce w monsunowym deszczu tropików. Pasuje doskonale, bo w Oslo panują dwie pory roku: zimna deszczowa i ciepła deszczowa. No i oczywiście przechodnie - jak żywcem z tropików. Dziś hamsunowski porucznik z „Pana“ nie musiałby uciekać od nieszczęśliwej miłości aż do Afryki. Wystarczyłoby wysiąść ze stołecznego metra na stacji Grønland.
Przeciętny mieszkaniec Oslo pije 3 kubki kawy dziennie, z czego 2 na zewnątrz (w sensie, nie że wylewa, tylko że kupuje na mieście). 20-29-latkowie wydają na kawę na mieście po 18.000 koron (ok. 7.000 PLN) rocznie!
I jeszcze więcej procentów przy okazji kinowej premiery „Seksu w wielkim mieście“. Norweski tytuł serialu i filmu to „Seks i życie singla“, ukazał się więc obszerny artykuł w popołudniówce, poświęcony singlom. Jest nimi 39% spośród mieszkańców Oslo w wieku 20-34 lat.
Podano też ciekawe statystyki, ale odnoszące się do ogółu Norwegów, przez co można wnioskować, że single albo seksu nie uprawiają wcale, albo w 100%. Może też być tak, że single w Oslo nie kochają się w Oslo, więc urząd statystyczny nie mógł zestawić odpowiednich kwerend.
Według badania Durexa, 58% Norwegów uprawiało seks na imprezie, 34% w parku, 52% w WC, 51% w samochodzie, 46% w sypialni rodziców, a 17% w pracy. 21% Norwegów przyznaje się do zaliczenia choroby przenoszonej drogą płciową (na świecie tylko Wietnamczycy deklarują to częściej). Wszystko to sobie wymodelowałem statystycznie i wyszło mi, że najlepiej do ww. profilu pasuje... pingwin wiewiórczy (szkoda tylko, że nie istnieje).
Ponadto 70% Norwegów miało co najmniej jeden one-night stand, 73% - niezabezpieczony seks z kimś o nieznanej historii ten-tego. Każdego ranka, jak pisze gazeta, przed drzwiami kliniki Olafii w centrum miasta, ustawia się kolejka, zanim jeszcze drzwi zostaną otwarte o 7:45. „Nie pękaj - stań w kolejce“ - znamy to dobrze z PRL-u.
W kolejce miejsca jednak widocznie nie starczy dla wszystkich, albo nie wszyscy tak wcześnie wstają. Gdzieś zasugerowano, że nawet co druga mieszkanka Oslo w wieku 20-30 lat mogła mieć aborcję. Chcę wierzyć, że to bardzo popularny gatunek rybek akwariowych.
Kiedy na początku roku szukałem mieszkania, natrafiłem na ofertę za 1 koronę miesięcznie, w zamian za opiekę nad 14-latką. Teraz wolę już nie przeglądać tych ogłoszeń, żeby nie trafić na 15-tkę z a…kwarium.
Wasz członek
Nigerian Tourist Country Lovers' Society
Pan Borun, porucznik z akwariowych tropików.
Podwójne są za to imiona prostytutek - przynajmniej tych luksusowych, które jeżdżą po miastach i spotykają się ze stałymi klientami. Jedno imię w domu, drugie „na wyjeździe“ (skoro już o futbolowej nomenklaturze, to żałuję, że prezes Listkiewicz tak rzadko wyjeżdża).
Nic dziwnego, że dowiedziawszy się o tym, zrobiło mi się nieswojo. W mojej firmie panuje ta sama tendencja. Już pierwszej nocy Niemiec, który przyuczał mnie do pracy, rzekł: „Cześć, jestem Guenther, ale wszyscy mówią na mnie Markus“. Być może ta konspiracja stanowiąca ważną część naszej kultury korporacyjnej jest adaptacją zachowań klientów. W końcu ich większość zdaje się mówić: „Nazywam się Dupsen, ale na frontowych drzwiach mam napisane Cipsen“. Ale ten temat opisałem już obszernie wcześniej.
I tak przez sześć nocy w tygodniu obsługuję pewne osiedle w centrum miasta, a że to bogate osiedle, moi klienci są głównie biali. Bardziej aryjskie są już chyba tylko dzielnice willowe: Frogner - tam, gdzie jest większość ambasad, oraz położona wzdłuż fiordu na południu Nordstrand (myląca nazwa „północna plaża“ pewnie pochodzi z czasów zimnej wojny).
Za to część ścisłego centrum Oslo to tzw. „mały Pakistan“. Tam znowu ponad 60% mieszkańców jest obcego pochodzenia. Mieszkam blisko Grønland, które pewien reżyser nazwał najbogatszym gettem świata. I kręci tam właśnie film o kafejce w monsunowym deszczu tropików. Pasuje doskonale, bo w Oslo panują dwie pory roku: zimna deszczowa i ciepła deszczowa. No i oczywiście przechodnie - jak żywcem z tropików. Dziś hamsunowski porucznik z „Pana“ nie musiałby uciekać od nieszczęśliwej miłości aż do Afryki. Wystarczyłoby wysiąść ze stołecznego metra na stacji Grønland.
Przeciętny mieszkaniec Oslo pije 3 kubki kawy dziennie, z czego 2 na zewnątrz (w sensie, nie że wylewa, tylko że kupuje na mieście). 20-29-latkowie wydają na kawę na mieście po 18.000 koron (ok. 7.000 PLN) rocznie!
I jeszcze więcej procentów przy okazji kinowej premiery „Seksu w wielkim mieście“. Norweski tytuł serialu i filmu to „Seks i życie singla“, ukazał się więc obszerny artykuł w popołudniówce, poświęcony singlom. Jest nimi 39% spośród mieszkańców Oslo w wieku 20-34 lat.
Podano też ciekawe statystyki, ale odnoszące się do ogółu Norwegów, przez co można wnioskować, że single albo seksu nie uprawiają wcale, albo w 100%. Może też być tak, że single w Oslo nie kochają się w Oslo, więc urząd statystyczny nie mógł zestawić odpowiednich kwerend.
Według badania Durexa, 58% Norwegów uprawiało seks na imprezie, 34% w parku, 52% w WC, 51% w samochodzie, 46% w sypialni rodziców, a 17% w pracy. 21% Norwegów przyznaje się do zaliczenia choroby przenoszonej drogą płciową (na świecie tylko Wietnamczycy deklarują to częściej). Wszystko to sobie wymodelowałem statystycznie i wyszło mi, że najlepiej do ww. profilu pasuje... pingwin wiewiórczy (szkoda tylko, że nie istnieje).
Ponadto 70% Norwegów miało co najmniej jeden one-night stand, 73% - niezabezpieczony seks z kimś o nieznanej historii ten-tego. Każdego ranka, jak pisze gazeta, przed drzwiami kliniki Olafii w centrum miasta, ustawia się kolejka, zanim jeszcze drzwi zostaną otwarte o 7:45. „Nie pękaj - stań w kolejce“ - znamy to dobrze z PRL-u.
W kolejce miejsca jednak widocznie nie starczy dla wszystkich, albo nie wszyscy tak wcześnie wstają. Gdzieś zasugerowano, że nawet co druga mieszkanka Oslo w wieku 20-30 lat mogła mieć aborcję. Chcę wierzyć, że to bardzo popularny gatunek rybek akwariowych.
Kiedy na początku roku szukałem mieszkania, natrafiłem na ofertę za 1 koronę miesięcznie, w zamian za opiekę nad 14-latką. Teraz wolę już nie przeglądać tych ogłoszeń, żeby nie trafić na 15-tkę z a…kwarium.
Wasz członek
Nigerian Tourist Country Lovers' Society
Pan Borun, porucznik z akwariowych tropików.
niedziela, czerwca 15, 2008
NORGES LOVER (11) Pay me two times
Przez miesiąc byliśmy związkiem na odległość, aż na początku kwietnia się wprowadziła. Lodówka Bosch. Związek na odległość ma wprawdzie wiele plusów, choćby to, że omija mnie, jak ona się otwiera i kiedy wieje od niej chłodem (akurat w przypadku lodówki oba stany są silnie skorelowane). Chciałem jednak mieć ją bliżej, bo wciąż tęsknię za wszystkim, co kontynentalne, szczególnie niemieckie. Rozpłakałbym się nawet w Beate Uhse.
W norweskich alfabetycznych listach krajów tuż przed Niemcami (Tyskland) jest Turcja (Tyrkia). I bliskość ta okazuje się nie być wcale przypadkowa. Szczególnie na tle całej tutejszej mieszanki kultur, Turcja to już absolutna Europa. Znalazłem turecki sklep kolonialny i kiedy poznałem jego wnętrze, zapragnąłem bywać w nim częściej.
Jak każda wielka miłość, zaczęło się od herbaty (no dobra, może być jeszcze przymierzalnia). Wystawili na ulicę herbatki ekspresowe, wabiąc mnie cynamonowo-goździkową i koperkową. Odtąd kupuję tam przeceniony chleb - w paczce za 15 koron po bochenku oliwkowego i orzechowego z włoskiej piekarni. Starczy ich na tydzień. Oczywiście pod koniec tygodnia chleby już nieco twardnieją, a nie można ich, jak tych kupowanych w marketach, pokroić na miejscu. W domu mój nóż nie bardzo się do tego nadaje. Musiałem więc samodzielnie odkryć dewizę młodych małżonek milionerów: „starego łatwiej skroić“.
Poza tym kupuję tam wszelkie chałwy, sosy, owoce, przyprawy, mleka kokosowe. Gdzieś kiedyś przeczytałem, że szpinak wcale nie ma wiele żelaza, jak się mówi. Chyba nie widzieli szpinaku z puszki. Ryż kupuję w takich workach, w jakie je pakują w Chinach czy Tajlandii. Mają po 5 - 10 kg i takie fajne kolorowe napisy. „Eat colors“ Knorra wysiada. Worki te znam też dobrze ze zdjęć w prasie, przy artykułach alarmujących o ciągłym wzroście cen ryżu.
Zapowiedziano już zresztą ogólny wzrost cen żywności w Norwegii - czteroosobowa rodzina wyda od lata 3.000 NOK rocznie więcej na jedzenie. Tutejszy zaś urząd statystyczny opublikował prognozę inflacji przekraczającej 4% - po raz pierwszy od 20 lat! Norwegowie na pewno pójdą za ciosem Polaków, w następnych wyborach w ogóle nie wybierając PIS-u do parlamentu.
Koszt życia tu nie jest niski, Oslo to zresztą najdroższe miasto świata. Czynsz - 2.500 PLN, godzina z panienką spod parlamentu - 750 PLN, bilet miesięczny - 350 PLN, za to satysfakcja z wytykania oponentowi w debacie politycznej, że pracowałem w Norwegii - bezcenna!
Jeden pakistański sklepikarz w mojej okolicy ma dość dziwny zwyczaj podwójnego kasowania klientów. Przez cały czas rozmawia przez telefon, więc jak ktoś nie jest choćby ćwierćasertywny, to ma ciężko. Sklep nazywa się „7 days“, ale z powodzeniem mógłby się nazwać „2 times“. Już widzę jego reklamy wykorzystujące „Love me two times“ Doorsów, z zastąpieniem 'love' przez 'pay' (choć są to przecież dobra komplementarne, a nie substytuty).
Jednocześnie doświadczam dowodów na oddalanie się kontynentów. W czerwcu znika z Norwegii Lidl, przejęty tutaj przez Rema 1000. A była to kolejna z moich świątyń kontynentalności. Sklep, w którym układ i zawartość półek przypominały te polskie i niemieckie. I gdzie jogurty były w bardzo wielu różnych smakach i nie wszystkie z jednej firmy. Komentując tę likwidację jeden ekonomista nazwał norweski rynek „rynkiem Myszki Miki“ - mały i nieszczególnie atrakcyjny. I do tego koniecznie snobistyczny, bo Lidl, co tu dużo mówić - był znacznie tańszy od reszty.
Być może eliminowanie tańszej konkurencji przez tych, co kasują podwójnie, to wskaźnik tutejszego dobrobytu? Kiedy już można mieć wszystko, zaczyna się liczyć, jakim co się kosztem posiadło. Musi być oczywiście jak największy. Wyobrażam sobie taki dialog na ulicy:
- Patrz, jakiego ma mercedesa!
- Ciekawe ile (razy) za niego zapłacił.
Wymyślanie takich dialogów to moje ulubione zajęcie w kuchni. Obok przypominania sobie, co robiłem w dniu, w którym upłynęła data ważności produktów, jakie przyniosłem od Turków. Przed każdym obiadem całe życie staje mi przed oczami. Przed, nie po, na szczęście.
W norweskich alfabetycznych listach krajów tuż przed Niemcami (Tyskland) jest Turcja (Tyrkia). I bliskość ta okazuje się nie być wcale przypadkowa. Szczególnie na tle całej tutejszej mieszanki kultur, Turcja to już absolutna Europa. Znalazłem turecki sklep kolonialny i kiedy poznałem jego wnętrze, zapragnąłem bywać w nim częściej.
Jak każda wielka miłość, zaczęło się od herbaty (no dobra, może być jeszcze przymierzalnia). Wystawili na ulicę herbatki ekspresowe, wabiąc mnie cynamonowo-goździkową i koperkową. Odtąd kupuję tam przeceniony chleb - w paczce za 15 koron po bochenku oliwkowego i orzechowego z włoskiej piekarni. Starczy ich na tydzień. Oczywiście pod koniec tygodnia chleby już nieco twardnieją, a nie można ich, jak tych kupowanych w marketach, pokroić na miejscu. W domu mój nóż nie bardzo się do tego nadaje. Musiałem więc samodzielnie odkryć dewizę młodych małżonek milionerów: „starego łatwiej skroić“.
Poza tym kupuję tam wszelkie chałwy, sosy, owoce, przyprawy, mleka kokosowe. Gdzieś kiedyś przeczytałem, że szpinak wcale nie ma wiele żelaza, jak się mówi. Chyba nie widzieli szpinaku z puszki. Ryż kupuję w takich workach, w jakie je pakują w Chinach czy Tajlandii. Mają po 5 - 10 kg i takie fajne kolorowe napisy. „Eat colors“ Knorra wysiada. Worki te znam też dobrze ze zdjęć w prasie, przy artykułach alarmujących o ciągłym wzroście cen ryżu.
Zapowiedziano już zresztą ogólny wzrost cen żywności w Norwegii - czteroosobowa rodzina wyda od lata 3.000 NOK rocznie więcej na jedzenie. Tutejszy zaś urząd statystyczny opublikował prognozę inflacji przekraczającej 4% - po raz pierwszy od 20 lat! Norwegowie na pewno pójdą za ciosem Polaków, w następnych wyborach w ogóle nie wybierając PIS-u do parlamentu.
Koszt życia tu nie jest niski, Oslo to zresztą najdroższe miasto świata. Czynsz - 2.500 PLN, godzina z panienką spod parlamentu - 750 PLN, bilet miesięczny - 350 PLN, za to satysfakcja z wytykania oponentowi w debacie politycznej, że pracowałem w Norwegii - bezcenna!
Jeden pakistański sklepikarz w mojej okolicy ma dość dziwny zwyczaj podwójnego kasowania klientów. Przez cały czas rozmawia przez telefon, więc jak ktoś nie jest choćby ćwierćasertywny, to ma ciężko. Sklep nazywa się „7 days“, ale z powodzeniem mógłby się nazwać „2 times“. Już widzę jego reklamy wykorzystujące „Love me two times“ Doorsów, z zastąpieniem 'love' przez 'pay' (choć są to przecież dobra komplementarne, a nie substytuty).
Jednocześnie doświadczam dowodów na oddalanie się kontynentów. W czerwcu znika z Norwegii Lidl, przejęty tutaj przez Rema 1000. A była to kolejna z moich świątyń kontynentalności. Sklep, w którym układ i zawartość półek przypominały te polskie i niemieckie. I gdzie jogurty były w bardzo wielu różnych smakach i nie wszystkie z jednej firmy. Komentując tę likwidację jeden ekonomista nazwał norweski rynek „rynkiem Myszki Miki“ - mały i nieszczególnie atrakcyjny. I do tego koniecznie snobistyczny, bo Lidl, co tu dużo mówić - był znacznie tańszy od reszty.
Być może eliminowanie tańszej konkurencji przez tych, co kasują podwójnie, to wskaźnik tutejszego dobrobytu? Kiedy już można mieć wszystko, zaczyna się liczyć, jakim co się kosztem posiadło. Musi być oczywiście jak największy. Wyobrażam sobie taki dialog na ulicy:
- Patrz, jakiego ma mercedesa!
- Ciekawe ile (razy) za niego zapłacił.
Wymyślanie takich dialogów to moje ulubione zajęcie w kuchni. Obok przypominania sobie, co robiłem w dniu, w którym upłynęła data ważności produktów, jakie przyniosłem od Turków. Przed każdym obiadem całe życie staje mi przed oczami. Przed, nie po, na szczęście.
wtorek, czerwca 10, 2008
NORGES LOVER (10) 3:10 do Meny
„Najpiękniejszą ulicą w mieście, przystając sobie od czasu do czasu przed wystawami sklepów, szedł elegancki pan. Nowiuteńkie ubranie ślicznie na nim wyglądało. Kiedy doszedł do końca ulicy, przeszedł na drugą stronę i zaczął iść w przeciwnym kierunku.
Lekki, podrygujący, szczęśliwy. T o b y ł F e r d y n a n d .“
Ludwik Jerzy Kern: Ferdynand Wspaniały.
Tymczasem nieopodal, nieelegancki pan z pomarańczową torbą pchał granatowy wózek pełen magazynów z Britney Spears na okładce i wchodził z nimi do każdej bramy. Kiedy doszedł do końca ulicy, przeszedł na drugą stronę i zaczął iść w przeciwnym kierunku.
Lekki, podrygujący, szczęśliwy. T o b y ł M i c h a ł .
„Już piąty albo szósty raz szedł wzdłuż tej ulicy. Nie ma się czemu dziwić“.
Taka praca. Nad roznosicielami gazet unosi się pewien swąd, lecz jest to zapach pracy. Stopione podeszwy, ubranie przepocone od biegania po schodach, palce poczerniałe od druku, rozwiany fryz. Przypomina mi się, jak ostatniej jesieni wynosiłem śmieci na podwórku w centrum Szczecina (przedsiębiorcą będąc). Podchodzę do śmietnika, a tam do mnie żul w te słowa: „Co je, zasad nie znasz?“ Zapytałem grzecznie, jakich zasad, na co on: „Jak jeden szpera, to drugi nie szpera!“. Teraz to by mi wreszcie okazał respekt!
Pomyślałem o pracy na śmieciarce, mógłbym wtedy za dnia otworzyć własną piekarnię. A branża kwitnie. Jak pisał na pierwszej stronie tutejszy odpowiednik „Pulsu Biznesu“ - świeże bułeczki idą jak... świeże bułeczki.
„Przechodnie patrzyli na niego z podziwem, a on mijając ich uśmiechał się z wrodzonym sobie wdziękiem. Odsłaniał przy tym swoje białe zęby, ale tylko trochę. Tyle, ile trzeba“.
Trasę obok robi Murzyn z Jamajki (Europejczyk! - jak by rzekł Rocky Balboa). Ciągle mnie pyta, kiedy wybiorę się z nim na Jamajkę, po czym zawsze dodaje, że jego siostra bardzo lubi białe mięso. Nie bardzo wiem, o co chodzi. Może to, że mu kołuję fajki z Polski, to dopiero sprawdzian przed przemytem kuraków na Karaiby?
Całkiem możliwe, bo jest to wytworny smakosz - ciągle mówi o gotowaniu. Na szczęście nie proponował mi jeszcze specjału Chefa z South Park, swoich „salty chocolate balls“, ale mówi „I am going to wok“, a to znowu, że „employer respects employee if he is in onion“. Twierdzi nawet, że ta cebula do niego pisze i prosi, żeby w niej był...
Nie, nie napiszę, że to zboczenie albo odchył. Raczej hobby, może światopogląd, na pewno sposób na wyrażenie swojej indywidualności. Nie chciałbym zabrzmieć jak fruktofob. Szczególnie że pamiętam, jak ciężko takie podejrzenia znosił Wilq. No, ale taki np. „Afronordic Onion“ byłby ciekawym sequelem „American Pie“.
„Jednak każda najpiękniejsza ulica, choćby była najdłuższa, gdzieś tam się kończy“.
Najczęściej schodami. Mam więc jeszcze jedną pracę - w markecie Meny. Układam towary na półkach. Przez całe dzieciństwo zbierałem puszki i opakowania po herbatach, i większość czasu zajmowało mi ich równe ustawianie (nieliczni już wspomną, że była to praca syzyfowa, regulowana przez rozkład jazdy tramwajów na mojej ulicy). Nie dziwi więc, że i do tej pracy okazałem się mieć wymagane kwalifikacje! Tutaj destrukcyjną rolę tramwajów przejęli klienci i połowę z 7-8 godzin po 2 razy w tygodniu zajmuje mi ustawianie towarów równo na półkach. Oczywiście już to się odbiło na moich własnych zachowaniach konsumenckich, bo będąc sam na zakupach zawsze biorę towary z tyłu półki, no i ogólnie, mam tendencję do poprawiania tego, co stoi z przodu.
A jeśli to dopiero początek spirali psychoz? Boję się, że obcując sam na sam z taką ilością żywności, zacznę z nią rozmawiać, jak kolega z Jamajki. Nie pracuję wprawdzie przy warzywach luzem, ale kto wie, jakie chwyty zastosuje cebula, bym dostał się do jej słoiczka? Cebula jest w końcu - by sparafrazować „Hamleta“ w przekładzie Barańczaka - rodzaju żeńskiego.
A zdolności dzisiejszej żywności są naprawdę imponujące. Znalazłem na przykład kotlety, w których zagrożenie, że mięso wejdzie w zęby spada ponad dwukrotnie! (a to dlatego, że jest w nich 40% mięsa).
piątek, maja 30, 2008
NORGES LOVER (9) Corectness śledziowe w sosie politycznym

Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki dzień, że już tylko ona mi się tu będzie podobała, chociaż nie wiedziałem, że stanie się to tak szybko. Flaga Norwegii. W XIX w. dzieliła się po połowie z flagą Szwecji na fladze unii obu państw. Strasznie to było pstrokate, nosząc doskonale obrazową nazwę „sałatki śledziowej“.
Z czasem w Skandynawii rozwinął się kapitalizm, w związku z czym sałatki jest coraz więcej, ale coraz mniej w niej śledzi. I tak, oficjalnym hasłem Norwegii jest multikulturowość, jak każdy quasi-ideowy program polityczny, przybierająca przekomiczne formy.
Czy flaga jest jedna, jak król, czy jest ich wiele, jak zwierzaczków? Przez całą wiosnę debatę publiczną zajmowała kwestia, czy imigranci mogą nosić flagi swoich państw na paradzie 17 maja, w tutejszym Dniu Konstytucji - nomen omen - Norwegii. Obchody tego dnia słyną z pochodu dzieci, które niosą flagi Norwegii, w całym mieście jest ich pełno (tego dnia szczególnie flag, bo dzieci to wiadomo, zawsze). Zaistnienie takiej debaty świetnie potwierdza moją tezę, że z dobrobytu ludzie muszą sobie wyszukiwać sztuczne problemy. Ciekawe, jaki będzie następny temat poprawnościowej debaty. Może, ile języków wejdzie na znaczek pocztowy?
Trzeba jednak dla porządku dodać, że są jeszcze dwie flagi uprawnione w tej chwili do zaistnienia w pochodzie na 17 maja: flaga ONZ i flaga mniejszości samijskiej. Mniejszość ta tym różni się od innych, że nie jest napływowa, a jako autochtoniczna bywa nawet zwana Indianami Europy. W przyszłym roku inne mniejszości wpadną więc pewnie na pomysł solidarnego noszenia flagi samijskiej. W ten sposób staną się jednak większością, pozbawiając się same swoich praw.
-----------------------------------------------------
Na początku roku na okładkach dzienników panowała Murzynka Manuela. Najpierw myślałem, że to postać z Big Brothera, musiałem skojarzyć imię z naszą pierwszą edycją. Manuela okazała się jednak być pierwszym norweskim ministrem pochodzenia imigracyjnego. Zgodnie więc z pryncypiami poprawności politycznej, wszędzie jej było pełno (ciemnoskóra i taka uśmiechnięta). Poprawność polityczna na szczęście nie nakazała prasie milczeć, kiedy wyniknął jakiś skandal konfliktu interesów, i odwoływaniu pani minister (ale już tylko ciemnoskórej) towarzyszyła jeszcze częstsza jej obecność w prasie.
Dalej sprawy potoczyły się jak w „Obcym“ (wiem, że to bardzo niepoprawne politycznie porównanie, ale mogę sobie na nie pozwolić, będąc „obcszy“). Miejsce Manueli zajęły w prasie dwie inne kobiety, każda z racji jednej z jej cech (jedna odziedziczyła ciemną skórę, druga ciągły uśmiech). Nową minister od dzieci (czyli od uśmiechu) została blond aryjka, a etniczna Pakistanka - nową doradczynią premiera i jak to określiła prasa - jego listkiem figowym. Teraz to ona bowiem jest jedynym wśród ok. 80 notabli rządowych z imigracyjnym pochodzeniem. Dla porównania, w urzędach pocztowych, wśród kierowców autobusów etc. proporcje zdają się być odwrotne. Odsetek imigrantów w Oslo wynosi od 25% w tych mniej zaludnionych dzielnicach do ponad 65% w gęsto zamieszkałych.
Na początku marca policja zamknęła trzy kafejki internetowe prowadzone przez Somalijczyków - podejrzenie o terroryzm. Zrobiło mi się z tego powodu nieco przykro. W końcu nie jestem pewien, że to u nich załapałem jakiegoś wira na ipoda. Nawet właściwie nie wiem, czy to był wirus. Ja tylko zasugerowałem anonimowo, że Somalijczycy mogą mieć zagrożony system. A może powiedziałem, zagrażający?
Zemściło się to na mnie cięższymi gazetami, bo wątek somalijskiego terroryzmu ciągnął się potem tygodniami. No i musiałem zacząć chodzić na internet do fryzjera. Właściwie to jest mi obojętne, gdzie odpowiadam „nie“ na pytanie, czy komputer ma zapamiętać hasło. Fryzjerowi nawet szybciej wybaczę to pytanie niż lokalom szumnie nazwanym „internet cafe“.
-----------------------------------------------------
Norweski urząd statystyczny podał listę najczęściej nadawanych w ubiegłym roku imion. Najczęstsze męskie imię w Oslo (z pominięciem wariantów i różnic w pisowni) to... Mohamed. W mieście jest 30 meczetów, przy czym tylko dwa są jako takie zbudowane, a trzeci się buduje. Reszta to prowizorki (przypomina mi to cerkiew we Ffurcie nad Odrą - wierni spotykali się w korytarzu osiedlowego domu kultury).
W marcu w magazynie Aftenposten był wywiad z Murzynem, który pracuje tak jak ja. Przyjechał tu z... Polski. Tylko czekać, jak miejscowi zaczną się dziwić, że jestem biały. Chociaż może raczej z uznaniem pomyślą, że jestem przykładem multikulturalizmu w Polsce? Na szczęście Polska to nie Tanzania, gdzie 170 tys. albinosów drży o swoje życie, jako że szamani potrzebują ich narządów do wyczarowania bogactwa. W Polsce biali mogą spać spokojnie.
Zdarza się Polsce jednak wystąpić tu w roli Kartaginy, jak na przykład w artykule o pulpicie Windows. Być może to jakaś podprogowa propaganda, a może tylko rozpaczliwy zew o wierszówkę (bo czy o samym pulpicie Windows można napisać na całą stronę?) Facet ni stąd, ni zowąd wtrącił coś o konserwatywnej Ameryce i homofobicznej Polsce, która czepia się Teletubisiów. Po czym wrócił do tematu. Jak widać, wiedział, że dzwoni, ale nie wiedział, w którym kościele. Chciałoby się rzec: dobrze, że chociaż wiedział, iż dzwoni w kościele. Ale to zgubna radość. W popołudniówce poruszono temat dzwonów kościelnych, które bijąc w niedzielę rano przeszkadzają okolicznym mieszkańcom. Ponieważ kościół jest tutaj państwowy, tylko czekać, jak dzwony kościelne przestaną tu bić. Dość tych starych zabo... bim-bomów.
Ciekawe tylko, jak dzieci przyszłości, nieznające dźwięku dzwonów, będą tutaj czytać „Kubusia Puchatka“? „Kiedy pada śnieg (hom-hom)...“?
środa, kwietnia 30, 2008
NORGES LOVER (8) Dal za dalą, za dalą dal, a za tą dalą jeszcze jedna dal
Kulturalny człowiek, powiadają, musi choć raz w życiu być na operze. No to weszłem.

Operę w Oslo otwarto 12 kwietnia. Wypalili fajerwerki o północy, kiedy usiłowałem akurat zasnąć. No tak - dorośli się bawią, a ty siedź cicho w swoim pokoju. Dziecko w takiej sytuacji jednak często się cieszy, bo zawsze trafi się jakaś przerażająca ciotka, o której myślisz, że jest wiedźmą, co przyszła cię porwać do krainy wiecznych lekcji. Na otwarciu opery rolę takiej ciotki doskonale podjęła kanclerz Niemiec, Angela Merkel. Kto widział na zdjęciach jej dekolt, wie, o co chodzi.
Pierwszego dnia po otwarciu, operę jako cel niedzielnego spaceru wybrało ponad 30 tysięcy ludzi. I odtąd zainteresowanie nią nie maleje. Jedna trzecia turystów wskazuje operę jako główny obiekt do zwiedzenia w Oslo. Na drugim miejscu jest park Vigelanda - obie destynacje mają tę przewagę nad innymi, że nie trzeba nigdzie wchodzić, żeby uznać, że się je zaliczyło.
Za to starą prawdę ludową, że aby wejść, trzeba się napić, ekscentrycy stosują na opak. Jak Goran Bregović, który miał rzec: „Mam nawyk chodzenia do opery w Belgradzie, żeby się tam napić. Biorę flaszkę i kupuję bilet do loży. W operze cię nie przeszukują, to nie stadion“. A ja przecież takiego właśnie miejsca bezskutecznie szukałem od kiedy zamknięto kino Piast w Słubicach! Że też więc sam o tym wcześniej nie pomyślałem, szczególnie, że miłość do opery wyssałem z mlekiem babci. Z tubki - trzymała je zawsze dla mnie w lodówce, kondensowane takie. Na pewno więc kiedyś zajrzę i do środka opery w Oslo. Oczywiście w godzinach otwarcia, bo w nocy opery strzegą psy (niby w jakim innym celu mieliby tam dwa barytony?)
Z okazji otwarcia opery wydano okolicznościowy znaczek pocztowy. A kiedy chciałem tydzień wcześniej kupić jakiś oryginalny znaczek, to nie było. Pytam panią w okienku, czy mają coś jeszcze poza królem i zwierzaczkami. Pani się żachnęła i wyciągnęła klaser. Przeglądając go, mruczy do siebie... „król, zwierzaczki, zwierzaczki, król“. Kiedy zamknęła klaser, powstrzymując się od śmiechu, wycedziła - ale za to zwierzaczki mamy różne! Darowałem sobie już pytanie, czy są wśród nich króle.
Zastanawiam się, jak nazwać kogoś, kto zbiera znaczki pocztowe z ludźmi; homofilatelista? Filatelista to strasznie nudne zajęcie. Wszystko tam takie przewidywalne i dosłowne. Gazety podały, że norweski znaczek z królem, wydrukowany błędnie - bez ceny, jest bezcenny. Strach pomyśleć, co by to było, gdyby jakiś anarchista przejął kontrolę nad drukarnią i wyprodukował znaczki bez króla!
Zdarzają się jednak pomniejsze akty terroru. Nieznani sprawcy uprowadzili mój list polecony. Znalazłem w skrzynce jego kserokopię. Przesłanie wydało mi się oczywiste: mamy twój list, zobacz - nie kłamiemy, oto kopia na dowód, nic nie rób, nie zawiadamiaj policji, a już tym bardziej poczty - sami się do ciebie odezwiemy.
Okazało się jednak, że jest to awizo z poczty. Nawet o tym nie pomyślałem, skoro nie napisano, gdzie mam ten list odebrać. Dyspozycji wrzucania poleconych do skrzynki nie można tu złożyć, bo są to przecież polecone. Brzmi logicznie. Ale tych poleconych listonosze nie donoszą do domów - a tylko zostawiają w skrzynce awizo z kserokopią koperty. Widać więc od razu, kto to wysłał - ale po sam list trzeba się wybrać na pocztę. Kiedy udało mi się wywiedzieć, gdzie jest moja rejonowa poczta, przeszedłem kilka km tylko po to, by usłyszeć, że list trafił do doliny dalej. Przygotowując się do wędrówki zaintonowałem więc „Za dalą dal“ z płyty „Dolina w długich cieniach“ Starego Dobrego Małżeństwa. Cała sala nie miała problemu z dołączeniem - w końcu „dal“ to po norwesku „dolina“. Taki jeden zwrócił tylko uwagę, że piosenka bardziej pasuje do Bergen, skoro mowa w niej o siedmiu górach.
Powrót z poczty będzie bardziej malowniczy, gdy skręcić w prawo przed znakiem „Uwaga łoś“ i iść przez Svartdal, czyli Czarną Dolinę; na szczęście nie o 4 nad ranem, bo wyłbym bluesa, by zbudzić sąsiadów. A tak, nucę pod nosem „schodzę z góry w tę czy inną dolinę“ z ostatniej płyty Einstürzende Neubauten. Ta 'kapela ze wsi Berlin' dała tu pod koniec kwietnia niesamowity koncert. Pierwszy raz zobaczyłem te wszystkie „instrumenty“ - szlifierki, rury, dziesiątki metalowych prętów spadających na scenę z dwóch metrów - których brzmienie znam dobrze od początku studiów. Turyści winni się cieszyć, że ten koncert nie odbył się w operze. W końcu nazwa zespołu („rozwalające się nowe budowle“) zobowiązuje*.
Operę w Oslo otwarto 12 kwietnia. Wypalili fajerwerki o północy, kiedy usiłowałem akurat zasnąć. No tak - dorośli się bawią, a ty siedź cicho w swoim pokoju. Dziecko w takiej sytuacji jednak często się cieszy, bo zawsze trafi się jakaś przerażająca ciotka, o której myślisz, że jest wiedźmą, co przyszła cię porwać do krainy wiecznych lekcji. Na otwarciu opery rolę takiej ciotki doskonale podjęła kanclerz Niemiec, Angela Merkel. Kto widział na zdjęciach jej dekolt, wie, o co chodzi.
Pierwszego dnia po otwarciu, operę jako cel niedzielnego spaceru wybrało ponad 30 tysięcy ludzi. I odtąd zainteresowanie nią nie maleje. Jedna trzecia turystów wskazuje operę jako główny obiekt do zwiedzenia w Oslo. Na drugim miejscu jest park Vigelanda - obie destynacje mają tę przewagę nad innymi, że nie trzeba nigdzie wchodzić, żeby uznać, że się je zaliczyło.
Za to starą prawdę ludową, że aby wejść, trzeba się napić, ekscentrycy stosują na opak. Jak Goran Bregović, który miał rzec: „Mam nawyk chodzenia do opery w Belgradzie, żeby się tam napić. Biorę flaszkę i kupuję bilet do loży. W operze cię nie przeszukują, to nie stadion“. A ja przecież takiego właśnie miejsca bezskutecznie szukałem od kiedy zamknięto kino Piast w Słubicach! Że też więc sam o tym wcześniej nie pomyślałem, szczególnie, że miłość do opery wyssałem z mlekiem babci. Z tubki - trzymała je zawsze dla mnie w lodówce, kondensowane takie. Na pewno więc kiedyś zajrzę i do środka opery w Oslo. Oczywiście w godzinach otwarcia, bo w nocy opery strzegą psy (niby w jakim innym celu mieliby tam dwa barytony?)
Z okazji otwarcia opery wydano okolicznościowy znaczek pocztowy. A kiedy chciałem tydzień wcześniej kupić jakiś oryginalny znaczek, to nie było. Pytam panią w okienku, czy mają coś jeszcze poza królem i zwierzaczkami. Pani się żachnęła i wyciągnęła klaser. Przeglądając go, mruczy do siebie... „król, zwierzaczki, zwierzaczki, król“. Kiedy zamknęła klaser, powstrzymując się od śmiechu, wycedziła - ale za to zwierzaczki mamy różne! Darowałem sobie już pytanie, czy są wśród nich króle.
Zastanawiam się, jak nazwać kogoś, kto zbiera znaczki pocztowe z ludźmi; homofilatelista? Filatelista to strasznie nudne zajęcie. Wszystko tam takie przewidywalne i dosłowne. Gazety podały, że norweski znaczek z królem, wydrukowany błędnie - bez ceny, jest bezcenny. Strach pomyśleć, co by to było, gdyby jakiś anarchista przejął kontrolę nad drukarnią i wyprodukował znaczki bez króla!
Zdarzają się jednak pomniejsze akty terroru. Nieznani sprawcy uprowadzili mój list polecony. Znalazłem w skrzynce jego kserokopię. Przesłanie wydało mi się oczywiste: mamy twój list, zobacz - nie kłamiemy, oto kopia na dowód, nic nie rób, nie zawiadamiaj policji, a już tym bardziej poczty - sami się do ciebie odezwiemy.
Okazało się jednak, że jest to awizo z poczty. Nawet o tym nie pomyślałem, skoro nie napisano, gdzie mam ten list odebrać. Dyspozycji wrzucania poleconych do skrzynki nie można tu złożyć, bo są to przecież polecone. Brzmi logicznie. Ale tych poleconych listonosze nie donoszą do domów - a tylko zostawiają w skrzynce awizo z kserokopią koperty. Widać więc od razu, kto to wysłał - ale po sam list trzeba się wybrać na pocztę. Kiedy udało mi się wywiedzieć, gdzie jest moja rejonowa poczta, przeszedłem kilka km tylko po to, by usłyszeć, że list trafił do doliny dalej. Przygotowując się do wędrówki zaintonowałem więc „Za dalą dal“ z płyty „Dolina w długich cieniach“ Starego Dobrego Małżeństwa. Cała sala nie miała problemu z dołączeniem - w końcu „dal“ to po norwesku „dolina“. Taki jeden zwrócił tylko uwagę, że piosenka bardziej pasuje do Bergen, skoro mowa w niej o siedmiu górach.
Powrót z poczty będzie bardziej malowniczy, gdy skręcić w prawo przed znakiem „Uwaga łoś“ i iść przez Svartdal, czyli Czarną Dolinę; na szczęście nie o 4 nad ranem, bo wyłbym bluesa, by zbudzić sąsiadów. A tak, nucę pod nosem „schodzę z góry w tę czy inną dolinę“ z ostatniej płyty Einstürzende Neubauten. Ta 'kapela ze wsi Berlin' dała tu pod koniec kwietnia niesamowity koncert. Pierwszy raz zobaczyłem te wszystkie „instrumenty“ - szlifierki, rury, dziesiątki metalowych prętów spadających na scenę z dwóch metrów - których brzmienie znam dobrze od początku studiów. Turyści winni się cieszyć, że ten koncert nie odbył się w operze. W końcu nazwa zespołu („rozwalające się nowe budowle“) zobowiązuje*.
* polskich fanów uspokoję, w Warszawie też bez strat - zagrali w "Stodole".
czwartek, kwietnia 10, 2008
NORGES LOVER (7) Gary Człekstary i sen Lary
Zmarła pani Larsen. Ale nie ta, którą znałem. Niestety nie ta.
Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, pobrzękującą monetami, poczułem się chciany. Bardziej nawet, niż podczas conocnego slalomu między latarniami głównego pasażu miasta. Pani Larsen chciała kupić ode mnie popołudniówkę. Ja (ja) jej (popołudniówki) jej (pani Larsen) jednak sprzedawać nie mogę.
Pani Larsen okazała się jednak cierpieć na sklerozę (albo imprinting) i pobrzękuje tak za mną niemal codziennie. Najpierw chciałem ją sobie wrzucić do grafika nadgodzin. Nasze spotkania okazały się jednak najtańszym kursem nauki praktycznego języka. Aktualnie uczę się zdania "Proszę o przepoconą koszulkę pani wnuczka, jeśli to on grał w szwedzkiej reprezentacji piłkarskiej". Jestem już po standardach typu: "Gazeta kosztuje 10 koron, ale ja pani nie sprzedam - mam odliczoną ilość, tylko dla subskrybentów" czy "Kupi se pani w kiosku". Ten ostatni tekst wcale nie był chamski, bo pani Larsen fizycznie to jest bardzo sprawna. Raz pomknęła za mną ze swojego 2. piętra do klatki obok. Jej srebrny warkocz powiewał na wietrze jak żagle Christiana Radicha. No, ale po co by miała iść do kiosku, skoro mnie tam nie ma?
Ale i dzięki tej pani Larsen, która zmarła naprawdę, czegoś się nauczyłem. Jeden nekrolog, a już wiem, jak jest mama, teściowa, babcia od strony matki, i od strony ojca, prababcia, praprababcia. Może ci Larsenowie to jakaś nauczycielska rodzina?
Na wypadek, gdybym kiedyś spotkał wnuczkę mojej adoratorki, ćwiczę się w przeboju Outkasta "Never ment to make your farmor cry... Sorry Ms. Larsen!" I tak potem od słowa do słowa, kto wie...
Póki co jednak zatrzęsienie starszych kobiet na popołudniowej. Istni "Obcy" - wciąż ich przybywa od pamiętnego dnia, gdy utknąłem z jedną w windzie (to się chyba nazywa "szeptany marketing"). Przed Wielkanocą bałem się, żeby nie zostawiły we mnie jajeczek - dobrze pamiętam, co się przytrafiło Sigourney Weaver w trzeciej części. Szukam więc "Leona" z norweskimi napisami, żeby wykuć kolejną klasyczną tyradę, tym razem Gary'ego Oldmana - jak mówi do starszej pani na klatce schodowej "He said, come inside!" Chociaż taką panią Larsen to moja stanowczość chyba akurat kręci.
Jestem za to pełen podziwu, jak ci wszyscy starsi ludzie radzą sobie z systemem otwierania drzwi w blokach. I nie rozumiem, jak to, najbardziej rozwinięte podobno społeczeństwo świata, może mieć takie zamki. Żeby otworzyć tu drzwi od wewnątrz, nie wystarczy nacisnąć klamki (klamka to matrix - klamki nie ma). Do ciągnięcia i pchania drzwi służą nieruchome uchwyty, a żeby drzwi otworzyć, trzeba przekręcić dzyndzelek, co odpowiada przekręceniu klucza od zewnątrz. Proceder wymaga więc udziału obu rąk. Już mnie jest z tym trudno.
Chociaż dla wielu to pewnie i tak wielka ulga, że nie muszą zakładać drzwi belką chroniącą je przed szturmem zwierząt. Bo przecież gdyby Norwegia była "No country for old men", to dla kogo by tu przyjeżdżał grać Willie Nelson??? Może to więc raczej nie jest kraj dla Gary'ego Oldmana i jego tyrad z "Leona" (pewnie fani Mozarta).
Podsumowując, pani Larsen żyje i ma się dobrze - o ile jestem w pobliżu oczywiście. Każdego popołudnia nasłuchuje pod drzwiami moich kroków na klatce. Tak samo jak tysiąc km na południowy-wschód łaciata miłość mojego życia...
Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, pobrzękującą monetami, poczułem się chciany. Bardziej nawet, niż podczas conocnego slalomu między latarniami głównego pasażu miasta. Pani Larsen chciała kupić ode mnie popołudniówkę. Ja (ja) jej (popołudniówki) jej (pani Larsen) jednak sprzedawać nie mogę.
Pani Larsen okazała się jednak cierpieć na sklerozę (albo imprinting) i pobrzękuje tak za mną niemal codziennie. Najpierw chciałem ją sobie wrzucić do grafika nadgodzin. Nasze spotkania okazały się jednak najtańszym kursem nauki praktycznego języka. Aktualnie uczę się zdania "Proszę o przepoconą koszulkę pani wnuczka, jeśli to on grał w szwedzkiej reprezentacji piłkarskiej". Jestem już po standardach typu: "Gazeta kosztuje 10 koron, ale ja pani nie sprzedam - mam odliczoną ilość, tylko dla subskrybentów" czy "Kupi se pani w kiosku". Ten ostatni tekst wcale nie był chamski, bo pani Larsen fizycznie to jest bardzo sprawna. Raz pomknęła za mną ze swojego 2. piętra do klatki obok. Jej srebrny warkocz powiewał na wietrze jak żagle Christiana Radicha. No, ale po co by miała iść do kiosku, skoro mnie tam nie ma?
Ale i dzięki tej pani Larsen, która zmarła naprawdę, czegoś się nauczyłem. Jeden nekrolog, a już wiem, jak jest mama, teściowa, babcia od strony matki, i od strony ojca, prababcia, praprababcia. Może ci Larsenowie to jakaś nauczycielska rodzina?
Na wypadek, gdybym kiedyś spotkał wnuczkę mojej adoratorki, ćwiczę się w przeboju Outkasta "Never ment to make your farmor cry... Sorry Ms. Larsen!" I tak potem od słowa do słowa, kto wie...
Póki co jednak zatrzęsienie starszych kobiet na popołudniowej. Istni "Obcy" - wciąż ich przybywa od pamiętnego dnia, gdy utknąłem z jedną w windzie (to się chyba nazywa "szeptany marketing"). Przed Wielkanocą bałem się, żeby nie zostawiły we mnie jajeczek - dobrze pamiętam, co się przytrafiło Sigourney Weaver w trzeciej części. Szukam więc "Leona" z norweskimi napisami, żeby wykuć kolejną klasyczną tyradę, tym razem Gary'ego Oldmana - jak mówi do starszej pani na klatce schodowej "He said, come inside!" Chociaż taką panią Larsen to moja stanowczość chyba akurat kręci.
Jestem za to pełen podziwu, jak ci wszyscy starsi ludzie radzą sobie z systemem otwierania drzwi w blokach. I nie rozumiem, jak to, najbardziej rozwinięte podobno społeczeństwo świata, może mieć takie zamki. Żeby otworzyć tu drzwi od wewnątrz, nie wystarczy nacisnąć klamki (klamka to matrix - klamki nie ma). Do ciągnięcia i pchania drzwi służą nieruchome uchwyty, a żeby drzwi otworzyć, trzeba przekręcić dzyndzelek, co odpowiada przekręceniu klucza od zewnątrz. Proceder wymaga więc udziału obu rąk. Już mnie jest z tym trudno.
Chociaż dla wielu to pewnie i tak wielka ulga, że nie muszą zakładać drzwi belką chroniącą je przed szturmem zwierząt. Bo przecież gdyby Norwegia była "No country for old men", to dla kogo by tu przyjeżdżał grać Willie Nelson??? Może to więc raczej nie jest kraj dla Gary'ego Oldmana i jego tyrad z "Leona" (pewnie fani Mozarta).
Podsumowując, pani Larsen żyje i ma się dobrze - o ile jestem w pobliżu oczywiście. Każdego popołudnia nasłuchuje pod drzwiami moich kroków na klatce. Tak samo jak tysiąc km na południowy-wschód łaciata miłość mojego życia...
sobota, kwietnia 05, 2008
NORGES LOVER (6) Into the Wilde, Oscar Wilde
Będzie o seksie - nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy ostrzegam (wiek ma swoje prawa). Po prostu numer odcinka zobowiązuje. Podobnie jak sąsiedzi ze wschodu, tak i Norwegowie nazywają szóstkę bezpruderyjnie "seks". Z tego powodu wolę nie iść tu do skautów, no bo co, jak mnie przydzielą do jakiejś szóstki zuchowej?
Zrozumiałem za to właściwy sens słów piosenki Stonesów. Napisane zostały niechybnie podczas tournee po Norwegii. Mick śpiewa "Sex Drive... driving me mad" - musiał mieć na myśli autostradę E6. Przebiega niedaleko mojego domu, a biedni chłopcy mieszkali pewnie gdzieś u wylotu tunelu. Jak tylko opublikuję to odkrycie w "Journal of The Rolling Stones", kawałek ten powinien zniknąć z listy zakazanych do grania na koncertach w Chinach.
Dostałem kartę Kinosonen, na którą są zniżki do kina. Klub nazywa się "Klubben for Filmelskere og Andre Elskere". "Elskere" to kochający, wychodzi więc niezbicie, że zostałem członkiem "Klubu Miłośników Filmów i Kochających Inaczej"! Szybki racjonalny rachunek zmusił mnie do pozostania w klubie. Wystarczy, że wpiszę go sobie do CV, a już będą musieli mnie przyjąć do każdej pracy - żeby nie być posądzonymi o dyskryminację.
Być może każde tutejsze stowarzyszenie ma dodany ten drugi człon, żeby nie dyskryminować homoseksualistów? Ciekawe, czy istnieje Norweski Związek Harcerstwa i Homoseksualizmu albo stowarzyszenie Biała Rasa i Pedały (no, chyba że któreś z norges lover powiada, iż rasiści powinni sobie dodać człon "i Afronordycy").
Myśląc nad tym dłużej, przyznałem temu rozwiązaniu rację. No bo niby dlaczego ktoś (a w szczególności homoseksualista) ma być dyskryminowany tylko dlatego, że nie lubi kina? Skoro światły świat wydał walkę wrodzonym ograniczeniom, to także ktoś, kto urodził się jako nielubiący kina, powinien mieć prawo przystąpienia do klubu jego miłośników. I móc chodzić do niego z dziećmi.
Co najmniej 20 homoseksualistów z Oslo skorzystało z oferty amerykańskich kobiet rodzących dzieci - napisała moja popołudniówka. Istny czar par.
Nie jestem homofobem, choć nie jestem też jego przeciwieństwem w rozumieniu "Your Gay Friend" Robbiego Williamsa. Norwegowie rozumują niestety podobnie jak Robercik, nazywając homoseksualistę "homofil". W świecie, w którym z jednej strony są homofile, a z drugiej homofoby, nie mogę odnaleźć swojego miejsca, jako przeciwieństwo jednych i drugich zarazem. Klasyczna logika poprawności politycznej wylała mnie z kąpielą. Nie szkodzi, jeśli brali ją dwaj mężczyźni, no ale dwie kobiety - to już co innego...
Trzeba za to przyznać, że profilaktyka chorób wenerycznych zaczyna się tu wcześnie, bo już przy nauce liczenia. Każde norweskie dziecko wie, że następstwem seksu jest... syv.
Żegnam się staropolskim "pal seks" i biegnę złapać "siódemkę"
Zrozumiałem za to właściwy sens słów piosenki Stonesów. Napisane zostały niechybnie podczas tournee po Norwegii. Mick śpiewa "Sex Drive... driving me mad" - musiał mieć na myśli autostradę E6. Przebiega niedaleko mojego domu, a biedni chłopcy mieszkali pewnie gdzieś u wylotu tunelu. Jak tylko opublikuję to odkrycie w "Journal of The Rolling Stones", kawałek ten powinien zniknąć z listy zakazanych do grania na koncertach w Chinach.
Dostałem kartę Kinosonen, na którą są zniżki do kina. Klub nazywa się "Klubben for Filmelskere og Andre Elskere". "Elskere" to kochający, wychodzi więc niezbicie, że zostałem członkiem "Klubu Miłośników Filmów i Kochających Inaczej"! Szybki racjonalny rachunek zmusił mnie do pozostania w klubie. Wystarczy, że wpiszę go sobie do CV, a już będą musieli mnie przyjąć do każdej pracy - żeby nie być posądzonymi o dyskryminację.
Być może każde tutejsze stowarzyszenie ma dodany ten drugi człon, żeby nie dyskryminować homoseksualistów? Ciekawe, czy istnieje Norweski Związek Harcerstwa i Homoseksualizmu albo stowarzyszenie Biała Rasa i Pedały (no, chyba że któreś z norges lover powiada, iż rasiści powinni sobie dodać człon "i Afronordycy").
Myśląc nad tym dłużej, przyznałem temu rozwiązaniu rację. No bo niby dlaczego ktoś (a w szczególności homoseksualista) ma być dyskryminowany tylko dlatego, że nie lubi kina? Skoro światły świat wydał walkę wrodzonym ograniczeniom, to także ktoś, kto urodził się jako nielubiący kina, powinien mieć prawo przystąpienia do klubu jego miłośników. I móc chodzić do niego z dziećmi.
Co najmniej 20 homoseksualistów z Oslo skorzystało z oferty amerykańskich kobiet rodzących dzieci - napisała moja popołudniówka. Istny czar par.
Nie jestem homofobem, choć nie jestem też jego przeciwieństwem w rozumieniu "Your Gay Friend" Robbiego Williamsa. Norwegowie rozumują niestety podobnie jak Robercik, nazywając homoseksualistę "homofil". W świecie, w którym z jednej strony są homofile, a z drugiej homofoby, nie mogę odnaleźć swojego miejsca, jako przeciwieństwo jednych i drugich zarazem. Klasyczna logika poprawności politycznej wylała mnie z kąpielą. Nie szkodzi, jeśli brali ją dwaj mężczyźni, no ale dwie kobiety - to już co innego...
Trzeba za to przyznać, że profilaktyka chorób wenerycznych zaczyna się tu wcześnie, bo już przy nauce liczenia. Każde norweskie dziecko wie, że następstwem seksu jest... syv.
Żegnam się staropolskim "pal seks" i biegnę złapać "siódemkę"
wtorek, kwietnia 01, 2008
NORGES LOVER (5) Oslo Volvo ABBA Obama
Wszystkie gazety są tutaj zszyte. Komplikuje mi to wyrzucanie śmieci - wydłubywanie zszywek strasznie wydłuża proceder odkładania makulatury. Do tego nie wiem, do jakiego pojemnika wyrzucać te zszywki, więc zbieram je do słoików. A przez to nie wyrzucam słoików, chociaż akurat dobrze wiem, gdzie należy. Jak uzbieram tego trochę, otworzę sklep z rzeczami, których sam bym nigdy nie kupił, a które jednak ktoś wciąż kupuje. Teraz wiem, skąd biorą się takie sklepy.
Rano, kiedy miasto się budzi, zasiadam w domu z kawą do lektury codziennej prasy. Pewnie jeszcze przed samym królem i szefami najpotężniejszych koncernów w kraju - to więc naprawdę niesamowicie egalitarne społeczeństwo. Chociaż może oni akurat na tych gazetach nie jedzą (no, chyba że też mają sentyment do czasów internatu).
I czytam tak sobie, zaczynając od pierwszych stron, a tam o łosiach, owcach, Polakach. Polacy już stanowią trzecią mniejszość w Norwegii - ale nie po łosiach i owcach, tylko po Szwedach i Duńczykach.
Czasem pierwszą stronę opanuje więc skacząca owca albo raport o wypadkach drogowych z udziałem łosi. Na 1. stronach pojawiały się ponadto wybory w Pakistanie czy deklaracja niepodległości Kosowa. Wybory w Rosji zostały za to obszernie skomentowane zanim się odbyły, więc ich wynik nie wszedł już na 1. stronę. To całkiem udany komentarz - na miarę tatrzańskiej przyrody zamiast polityki w "Tygodniku Powszechnym".
Istotne miejsce zajmuje także np. debata o tym, by na łosie polować nie ostrą bronią lecz... paintballem. Niby bardzo humanitarna idea, ale czy ktoś w ogóle się zastanowił, jakie ma szansę na reprodukcję tak upstrzony łoś?
W prasie przytoczono wypowiedź kandydata do urzędu najpotężniejszego dyletanta świata. Okazuje się, że na swoją pozycję harował latami. Już w 1990 r. Obama pisał w studenckim czasopiśmie o Norwegii: Oslo, Volvo, ABBA. We współczesnym komentarzu Hilary wyraziła powątpiewanie, jak on będzie mógł odróżnić Palestynę od Izraela. I może właśnie w tym szaleństwie jest metoda, skoro do tej pory jakoś zawsze mylono, który z tych krajów sieje terror.
Przypomina się kawał, jak szwedzki minister odwiedził Wielką Brytanię i spodobały mu się kurtki policjantów z napisem "POLICE" na plecach. Po powrocie zamówił podobne dla szwedzkich policjantów, tyle że z napisem "ABBA". Ciekawe jak ten kawał opowiada Barack O. Najpierw pewnie mówił o norweskim ministrze, a jak go poprawiono, zamienił "ABBA" na "Helly Hansen".
Znalazłem pracę życia - ale wcale nie na stronach ofert pracy. Posterunek policji w Solund, niedaleko Bergen. W całym roku 2007 mieli tam 8 zgłoszeń. Jedno to pies, który skoczył na drugiego (finału jednak nie zdradzono - może posłuży do drugiej części "Piotrusia i Wilka"?). Dwa pożary. Facet zatęsknił do palca (no dobra, może jeszcze nie do końca rozumiem norweski). Ostatnie na liście - znaleziono puszkę haszu w łodzi. Nie można jej było przypisać do żadnej konkretnej osoby. No to właściwie nie ma się co dziwić, że od tego czasu nie wykrywano już tam przestępstw... mówię, idealna fucha.
Nastał wreszcie dzień, w którym moja umiejętność czytania po norwesku została wystawiona na próbę ekstremalną - prima aprilis. I okazało się, że jest ciężko. Spodziewałem się, że chociaż w dacie pojawi się "Snickers", skoro przez cały marzec pisali "Mars". Ale nawet nie to. Pierwszy podejrzany tekst znalazłem dopiero na ostatniej stronie. Piszą o planach przebudowy skoczni narciarskiej, która góruje nad miastem. To ich chluba i o pomysłach zmian było już od dawna głośno. Nieco tylko podejrzanie brzmią szczegóły, głównie fragment o umieszczeniu skoczni w tunelu pod ziemią. Piszę "nieco", bo to by właściwie było jak najbardziej w ich stylu. Teraz akurat kopią tunel pod fiordem, a w swoim czasie pewnie i sam fiord trafi do tunelu.
Snickers Fool
Rano, kiedy miasto się budzi, zasiadam w domu z kawą do lektury codziennej prasy. Pewnie jeszcze przed samym królem i szefami najpotężniejszych koncernów w kraju - to więc naprawdę niesamowicie egalitarne społeczeństwo. Chociaż może oni akurat na tych gazetach nie jedzą (no, chyba że też mają sentyment do czasów internatu).
I czytam tak sobie, zaczynając od pierwszych stron, a tam o łosiach, owcach, Polakach. Polacy już stanowią trzecią mniejszość w Norwegii - ale nie po łosiach i owcach, tylko po Szwedach i Duńczykach.
Czasem pierwszą stronę opanuje więc skacząca owca albo raport o wypadkach drogowych z udziałem łosi. Na 1. stronach pojawiały się ponadto wybory w Pakistanie czy deklaracja niepodległości Kosowa. Wybory w Rosji zostały za to obszernie skomentowane zanim się odbyły, więc ich wynik nie wszedł już na 1. stronę. To całkiem udany komentarz - na miarę tatrzańskiej przyrody zamiast polityki w "Tygodniku Powszechnym".
Istotne miejsce zajmuje także np. debata o tym, by na łosie polować nie ostrą bronią lecz... paintballem. Niby bardzo humanitarna idea, ale czy ktoś w ogóle się zastanowił, jakie ma szansę na reprodukcję tak upstrzony łoś?
W prasie przytoczono wypowiedź kandydata do urzędu najpotężniejszego dyletanta świata. Okazuje się, że na swoją pozycję harował latami. Już w 1990 r. Obama pisał w studenckim czasopiśmie o Norwegii: Oslo, Volvo, ABBA. We współczesnym komentarzu Hilary wyraziła powątpiewanie, jak on będzie mógł odróżnić Palestynę od Izraela. I może właśnie w tym szaleństwie jest metoda, skoro do tej pory jakoś zawsze mylono, który z tych krajów sieje terror.
Przypomina się kawał, jak szwedzki minister odwiedził Wielką Brytanię i spodobały mu się kurtki policjantów z napisem "POLICE" na plecach. Po powrocie zamówił podobne dla szwedzkich policjantów, tyle że z napisem "ABBA". Ciekawe jak ten kawał opowiada Barack O. Najpierw pewnie mówił o norweskim ministrze, a jak go poprawiono, zamienił "ABBA" na "Helly Hansen".
Znalazłem pracę życia - ale wcale nie na stronach ofert pracy. Posterunek policji w Solund, niedaleko Bergen. W całym roku 2007 mieli tam 8 zgłoszeń. Jedno to pies, który skoczył na drugiego (finału jednak nie zdradzono - może posłuży do drugiej części "Piotrusia i Wilka"?). Dwa pożary. Facet zatęsknił do palca (no dobra, może jeszcze nie do końca rozumiem norweski). Ostatnie na liście - znaleziono puszkę haszu w łodzi. Nie można jej było przypisać do żadnej konkretnej osoby. No to właściwie nie ma się co dziwić, że od tego czasu nie wykrywano już tam przestępstw... mówię, idealna fucha.
Nastał wreszcie dzień, w którym moja umiejętność czytania po norwesku została wystawiona na próbę ekstremalną - prima aprilis. I okazało się, że jest ciężko. Spodziewałem się, że chociaż w dacie pojawi się "Snickers", skoro przez cały marzec pisali "Mars". Ale nawet nie to. Pierwszy podejrzany tekst znalazłem dopiero na ostatniej stronie. Piszą o planach przebudowy skoczni narciarskiej, która góruje nad miastem. To ich chluba i o pomysłach zmian było już od dawna głośno. Nieco tylko podejrzanie brzmią szczegóły, głównie fragment o umieszczeniu skoczni w tunelu pod ziemią. Piszę "nieco", bo to by właściwie było jak najbardziej w ich stylu. Teraz akurat kopią tunel pod fiordem, a w swoim czasie pewnie i sam fiord trafi do tunelu.
Snickers Fool
sobota, marca 15, 2008
NORGES LOVER (4) Meet the Swingers
Z numerami mieszkań jest tu, jak już pisałem, absolutny bajzel, a zabiegi normalizacyjne to go dopiero komplikują. W każdej klatce na tym samym osiedlu może być inny system numeracji albo kilka takich systemów na raz. Numery, o ile się pojawiają, to rzadko jako tabliczki przy (nie na) drzwiach. Najczęściej są to papierowe nalepki na framugach. Jedne drzwi mogą mieć takie trzy nalepki, np. z numerami 20, 3006 i 15.6, a do tego jeszcze czwartą, tę znormalizowaną. Ta ma znów to do siebie, że jest słabo czytelna, przynajmniej dopóki nie obróci się głowy o 90 stopni (lub nie chodzi się po ścianach).
Zdarza się, że całe piętro jest zgodne i zamówi z urzędu naklejki normalizacyjne, tyle że nalepi je w odwrotnej kolejności. Mieszkanie H0201 będzie więc na drugim etażu za pierwszymi drzwiami z prawej, a nie z lewej. Przy nieparzystej ilości mieszkań jest szansa, że chociaż jedno z nich będzie miało właściwy numer (ale zawsze przecież mogli zacząć liczyć od innych drzwi). Nikogo nie zdziwi, że inne piętra mają inaczej, bo i tak rzadko się zdarza, żeby któraś z opcji uzyskała optyczną większość.
Teraz powinienem przejść do systemu partyjnego Norwegii, ale to jeszcze bardziej współczesna fizyka. Rzec można, fizyka przyszłości. Nie czuję się jeszcze kompetentny. Może jak zacznę nosić gazety do parlamentu (a jak wiadomo, ciekawią mnie parlamentarne pomieszczenia na faje).
Ja zawsze znam nazwisko prenumeratora i numer jego klatki. Ale to mi wiele nie daje, bo raz, nie ma czasu na czytanie nazwisk na drzwiach, dwa - i tak rzadko kiedy się pojawiają. Zwyczajem jest, że podaje się także numer etażu - ale kiedy przychodzi do numeru mieszkania, to o ile się pojawi, i tak nie jest pewny. Jeden klient może podać numer mieszkania w różnych systemach, prenumerując różne czasopisma, które przynoszę mu za jednym razem. Mam to wszystko niby znormalizowane w PDA, którego używam i klienci, których zastałem, są już poprzydzielani do kolejnych mieszkań. Ale nowych często muszę zlokalizować sam, a do tego i ze starymi wynikają ciągłe problemy. Co najlepsze, kiedy klient zniknie na chwilę z naszej bazy (np. urlop), znikną także moje poprawki. Następnym razem ten sam klient znowu trafia do nas z danymi, jakie przekazał sam gazecie. I znów człowiek musi wyręczać królewnę „sztuczną inteligencję“.
I kiedy klient wróci (jednak wracają!), wyskoczy mi w systemie, że mieszka w jednym mieszkaniu z kim innym. Teraz będzie najlepsze. W Polsce dwa różne nazwiska w jednym mieszkaniu od razu wyglądałyby podejrzanie (szczególnie w myśl nieśmiertelnej frazy przedwojennego kina: „dwaj mężczyźni w jednym łóżku?“) i można by łatwo znaleźć błąd. Tylko że tutaj do czterech różnych nazwisk w jednym mieszkaniu to standard. Kiedy więc do braku numerów mieszkań dodać konglomeraty nazwisk na tabliczkach, albo raczej konglomeraty tabliczek na drzwiach, bo często każda jest z innej bajki, to sytuacja „bardzo-nieco“ się komplikuje. Czy wspominałem już o samych imionach na drzwiach - albo o wywieszaniu absolutnie nieczytelnych rysunków dzieci?
Wydawałoby się, że układ skrzynek pocztowych na parterze może pomóc określić, gdzie ktoś mieszka. Ale to już połączenie testu IQ i kostki Rubika (no i wolontariatu, bo za te nadgodziny nikt mi nie zapłaci). Na skrzynkach nie ma z reguły informacji o piętrach i rzadko kiedy są numery mieszkań - za to, podobnie jak na drzwiach, są na nich czasem tylko imiona, a na jednej skrzynce często pojawiają się 2-4 nazwiska. Wtedy pozostaje się domyślać, w jakim porządku powieszono skrzynki: czy kolejno z lewej do prawej i z góry na dół, tak jak czytamy, czy może kolumnami, czy raczej zgodnie ze strukturą budynku – najwyższe mieszkania to najwyższe skrzynki (takie rozterki znam już dobrze z Galerii Foto ZHP). Rozpoznanie pięter to dopiero początek, bo wtedy trzeba zgadnąć, które mieszkanie zaczyna dane piętro i w którą stronę się liczy. Odgadnięcie zasady w jednym budynku niewiele daje gdzie indziej, bo dana zasada nie musi (a właściwie: musi nie) obowiązywać na jednym osiedlu. Jest jeszcze kilka klatek, które stanowią wyzwanie dla mojego IQ. Na razie myślę, że skrzynki powieszono tam według dat urodzin mieszkańców albo alfabetycznie według nazwisk pierwszych mieszkańców, którzy się już od tego czasu wyprowadzili.
Jeżeli którejś nocy nie znajdę jednego nazwiska, nie znaczy to, że następnej mam go znów nie szukać – bo przecież mogło GDZIEŚ zostać dopisane! Pozostaje mi się tylko pocieszać, że fluktuacja moich klientów to nic przy tym, co musi znosić taki listonosz.
I wracając do numerków - jedni powiesili sobie wielką czwórkę na drzwiach, ale nie pasuje to do żadnego ze znanych mi systemów numeracji. Podejrzewam, że to tajny znak swingersów, wziąłem więc to mieszkanie pod baczną obserwację (plusy pracy w nocy).
James Bond powróci w odcinku „Live and Let Die (Finding Where You Live)“
Zdarza się, że całe piętro jest zgodne i zamówi z urzędu naklejki normalizacyjne, tyle że nalepi je w odwrotnej kolejności. Mieszkanie H0201 będzie więc na drugim etażu za pierwszymi drzwiami z prawej, a nie z lewej. Przy nieparzystej ilości mieszkań jest szansa, że chociaż jedno z nich będzie miało właściwy numer (ale zawsze przecież mogli zacząć liczyć od innych drzwi). Nikogo nie zdziwi, że inne piętra mają inaczej, bo i tak rzadko się zdarza, żeby któraś z opcji uzyskała optyczną większość.
Teraz powinienem przejść do systemu partyjnego Norwegii, ale to jeszcze bardziej współczesna fizyka. Rzec można, fizyka przyszłości. Nie czuję się jeszcze kompetentny. Może jak zacznę nosić gazety do parlamentu (a jak wiadomo, ciekawią mnie parlamentarne pomieszczenia na faje).
Ja zawsze znam nazwisko prenumeratora i numer jego klatki. Ale to mi wiele nie daje, bo raz, nie ma czasu na czytanie nazwisk na drzwiach, dwa - i tak rzadko kiedy się pojawiają. Zwyczajem jest, że podaje się także numer etażu - ale kiedy przychodzi do numeru mieszkania, to o ile się pojawi, i tak nie jest pewny. Jeden klient może podać numer mieszkania w różnych systemach, prenumerując różne czasopisma, które przynoszę mu za jednym razem. Mam to wszystko niby znormalizowane w PDA, którego używam i klienci, których zastałem, są już poprzydzielani do kolejnych mieszkań. Ale nowych często muszę zlokalizować sam, a do tego i ze starymi wynikają ciągłe problemy. Co najlepsze, kiedy klient zniknie na chwilę z naszej bazy (np. urlop), znikną także moje poprawki. Następnym razem ten sam klient znowu trafia do nas z danymi, jakie przekazał sam gazecie. I znów człowiek musi wyręczać królewnę „sztuczną inteligencję“.
I kiedy klient wróci (jednak wracają!), wyskoczy mi w systemie, że mieszka w jednym mieszkaniu z kim innym. Teraz będzie najlepsze. W Polsce dwa różne nazwiska w jednym mieszkaniu od razu wyglądałyby podejrzanie (szczególnie w myśl nieśmiertelnej frazy przedwojennego kina: „dwaj mężczyźni w jednym łóżku?“) i można by łatwo znaleźć błąd. Tylko że tutaj do czterech różnych nazwisk w jednym mieszkaniu to standard. Kiedy więc do braku numerów mieszkań dodać konglomeraty nazwisk na tabliczkach, albo raczej konglomeraty tabliczek na drzwiach, bo często każda jest z innej bajki, to sytuacja „bardzo-nieco“ się komplikuje. Czy wspominałem już o samych imionach na drzwiach - albo o wywieszaniu absolutnie nieczytelnych rysunków dzieci?
Wydawałoby się, że układ skrzynek pocztowych na parterze może pomóc określić, gdzie ktoś mieszka. Ale to już połączenie testu IQ i kostki Rubika (no i wolontariatu, bo za te nadgodziny nikt mi nie zapłaci). Na skrzynkach nie ma z reguły informacji o piętrach i rzadko kiedy są numery mieszkań - za to, podobnie jak na drzwiach, są na nich czasem tylko imiona, a na jednej skrzynce często pojawiają się 2-4 nazwiska. Wtedy pozostaje się domyślać, w jakim porządku powieszono skrzynki: czy kolejno z lewej do prawej i z góry na dół, tak jak czytamy, czy może kolumnami, czy raczej zgodnie ze strukturą budynku – najwyższe mieszkania to najwyższe skrzynki (takie rozterki znam już dobrze z Galerii Foto ZHP). Rozpoznanie pięter to dopiero początek, bo wtedy trzeba zgadnąć, które mieszkanie zaczyna dane piętro i w którą stronę się liczy. Odgadnięcie zasady w jednym budynku niewiele daje gdzie indziej, bo dana zasada nie musi (a właściwie: musi nie) obowiązywać na jednym osiedlu. Jest jeszcze kilka klatek, które stanowią wyzwanie dla mojego IQ. Na razie myślę, że skrzynki powieszono tam według dat urodzin mieszkańców albo alfabetycznie według nazwisk pierwszych mieszkańców, którzy się już od tego czasu wyprowadzili.
Jeżeli którejś nocy nie znajdę jednego nazwiska, nie znaczy to, że następnej mam go znów nie szukać – bo przecież mogło GDZIEŚ zostać dopisane! Pozostaje mi się tylko pocieszać, że fluktuacja moich klientów to nic przy tym, co musi znosić taki listonosz.
I wracając do numerków - jedni powiesili sobie wielką czwórkę na drzwiach, ale nie pasuje to do żadnego ze znanych mi systemów numeracji. Podejrzewam, że to tajny znak swingersów, wziąłem więc to mieszkanie pod baczną obserwację (plusy pracy w nocy).
James Bond powróci w odcinku „Live and Let Die (Finding Where You Live)“
środa, marca 05, 2008
NORGES LOVER (3) Miki's Delivery Service

Poszedłem do kina na animowany film japoński mistrza Miyazaki. To jeden ze starszych, nie pokazywali go ubiegłej jesieni na Przeglądzie Anime - „Kiki's Delivery Service“. Nie miałem problemu przy wyborze wersji językowej, bo i tak nie byłbym w stanie odróżnić japońskiej od norweskiej; jedni i drudzy uprawiają ciągły recykling spółgłosek. Po obejrzeniu filmu wciąż nie wiem, o co chodziło w życiu głównej bohaterki – i to akurat sprawiło, że poczułem się jej bardzo bliski.
Poza tym Kiki dostarczała ludziom przesyłki, tak jak ja dostarczam gazety. Całe Oslo i jego okolice podzielone są między trzy regiony, z których MÓJ JEST NAJWIĘKSZY (tak mi się wcisnął caps lock). Mamy ponad 800 tras, które każdego dnia obstawia ponad 600 osób. Trasy poranne robi się między 2 a 6, trasy popołudniowe, ok. 14 - 17. Zacząć można kiedy się chce, ale górna granica powinna być dotrzymana, bo subskrybentom obiecano poranną gazetę przed szóstą, popołudniówkę – przed piątą.
Popołudniu posuwam piętnastkę, bo czternastka jest zbyt niestabilna, jak dla mnie. W nocy podobnie, biorę 71-kę, bo 70-tka ma już problemy z pokryciem. No, po prostu niektóre wózki są gorsze od innych.
Popołudniu sprawa jest prosta - mam ok. 80 prenumeratorów popołudniówki „Aften“, a pozostałym podrzucam tylko reklamy albo specjalne dodatki pisma, jeśli akurat są. W nocy jest dużo bardziej skomplikowanie - a wózek jest coraz cięższy z każdym dniem tygodnia, bo też wydania są coraz grubsze. Każdej nocy mam w wózku co najmniej 250 egzemplarzy głównego dziennika „Aftenposten“ i minimum 200 sztuk pomniejszych gazet. W piątek dochodzą do tego magazyny i dodatkowe tygodniki. Suma cen detalicznych wszystkich gazet w nocnym wózku to jakieś 4-6 tys. PLN. Ale nie starczyłoby dnia, żeby to samemu opchnąć. Do tego, wiadomo, mój pracodawca nie ma cierpliwości Marii Antoniny. Wystarczy, żebym jednej nocy nie obrócił towaru jak należy, a straciłbym szanse na następne razy. Sprzedanie chociaż tego, co mi zostaje nad ranem w wózku, dałoby mi dziennie paręset koron zarobku ekstra. Ale gdyby mnie to kręciło, znalazłbym fuchę w Polsce - przy prywatyzacji „Ruchu“.
I tak mogę się tutaj jeszcze wiele nauczyć. Na przykład, idąc do pracy spotykam pchającego wózek Murzyna z wąsami. Po trzech godzinach wracam, a tu Murzyn bez wąsów. No proszę - najlepsi to potrafią się nawet ogolić w tej pracy! Póki co cierpliwie znoszę skargi i uczę się hodować skorupę zobojętnienia wokół mojej podłej cechy pełnego zaangażowania we wszystko, co robię.
Z problemami klienci dzwonią do obsługi klienta, a ta przekazuje sprawę do mnie. Jeśli ktoś dostaje gazetę, której nie zamawiał, typowym manifestem jest zostawianie jej pod drzwiami (nie będzie odcisków palców, to nie każą za to płacić). To, że kto inny, kto zamówił to pismo, go nie dostaje, to już specjalnie nikogo nie martwi - dopóki ja nie będę musiał wszcząć nocnego śledztwa. Sąsiedzi się ze sobą nie komunikują. Świetnie rozwinięta jest za to komunikacja jednostronna, takie „w pół do komunikacji“. Mowa o wywieszaniu kartek, które jest tutaj chyba sportem narodowym zaraz po narciarstwie. Kartki wiszą na wszystkich klatkach, w każdej sprawie. Nie ma się co dziwić, bo w teście z Pizy poszło im całkiem dobrze w pisaniu. Pół biedy, jeśli przeczyta to młody, inteligentny, wykształcony Polak (nawet nieznający norweskiego). Ale przecież rdzenni sąsiedzi, jak wiadomo z Pizy, będą już mieli problem z przeczytaniem. Czasem znajdę także kartki skierowane tylko do mnie - a to, że ich drzwi to te a te, a to że ktoś nie prenumeruje wcale pisma, które mu podrzucam. Albo post-it z tytułami pism, naklejony przy drzwiach; i tak sobie wisi tygodniami, a ja zastanawiam się, co by szkodziło, podać na drzwiach nazwisko.
Skarga: nie dostarczono pisma tej a tej, mieszkanie 244. Za dwa dni, nie dostarczono pisma tej samej, mieszkanie 242. Zastanawiam się, przeprowadzka? schizofrenia? bigamia? kurwa prenumeratorka?
Skarga: proszę kłaść gazetę na wycieraczce, nie na podłodze („kłaść?“ - a to dobre!) Odpowiadam: niech sobie kupi większą wycieraczkę.
Skarga: klient w ogóle nie dostaje swoich gazet. No to o tym to trzeba było pomyśleć przy zakupie wycieraczki z napisem „Go away“!
Z wycieraczek najdziwniejsze, jakie dotąd widziałem były z Gore-texem, jeżeli wierzyć napisowi. Za to miłym gestem, z jakim się spotkałem, było wyłożenie wszystkich wycieraczek z piętra obok windy. Pewnie po to, żebym nie musiał tyle łazić. Tylko co ja mam z tym zrobić, kiedy wycieraczki nie są podpisane? Ale, ale, spokojnie... a drzwi to niby są? I o tym będzie w następnym odcinku.
sir Miki de Livery
piątek, lutego 15, 2008
NORGES LOVER (2) Joe Pesci się z moro nie pieści
Premier TUrSKi (niestety nie ten od Holland) zaproponował zniesienie obowiązku meldunkowego, co ma zmniejszyć biurokratyzację państwa. I znów Polakom gratulujemy pomysłów na żywca. Podpowiadam, że biurokratyzację państwa najskuteczniej będzie ukrócić poprzez - likwidację państwa. W Norwegii jest bardzo ścisły obowiązek meldunkowy, mają także pojedynczy numer identyfikacyjny (jak nasz projektowany PESEL2), a nie wiąże się z tym żadna urzędnicza hydra. Przeciwnie - załatwienie formalności przy osiedleniu się tutaj to chwila. Są nawet polskojęzyczne formularze (może by więc i u nas wprowadzić język polski w urzędach?)
No, ale bez zbytnich pochwał. Nie obchodzi się tu bez dziwactw. Podczas meldunku w urzędzie pani wypytała mnie dokładnie, gdzie mieszkam i jak do mnie dojść - które piętro i które drzwi w drodze ze schodów. Czekałem, nie gasiłem nocnej lampki a na klamce zawiesiłem butelkę szampana. Nie przyszła. Okazało się, że w ten sposób opisuje się tutaj miejsce zamieszkania, bo zwyczajne numery mieszkań funkcjonują rzadko. Zgodnie z promowaną dopiero normalizacją numerów mieszkań, wchodzą numery składające się z litery i czterech cyfr. Dwie pierwsze to piętro, dwie kolejne - numer drzwi, od lewej, licząc od schodów (albo wejścia do budynku), zgodnie ze wskazówkami zegara. Zasada numeracji nadana jest więc urzędowo, ale bazuje na opisie mieszkańca, który zamawia sobie etykietkę do naklejenia na drzwi. Nie dziwi więc, że platońskiemu światu idealnych numerów mieszkań odpowiada absolutne zamieszanie w praktyce. Wystarczy, że mieszkaniec nie zrozumie instrukcji. A że w czytaniu tekstów Norwegowie wypadają w teście z Pizy za Polakami, wygląda na to, że na moim piętrze tylko ja będę miał poprawny numer mieszkania.
Po mojej przygodzie z czekaniem na panią z urzędu zrozumiałem, skąd w tym mieście tyle świateł świecących się całe noce. To, co tak bardzo urzeka tutaj nocnych przechodniów, okazuje się być tragedią wielu samotnych dusz. Może jest to więc jednak podła urzędnicza hydra żerująca na biednych, naiwnych imigrantach? Tak czy owak, doświadczenie to nauczyło mnie na pewno jednego: nie zadawać tutejszym dziewczynom pytania „Gdzie mieszkasz?“ Ani się obejrzysz, a spędzisz z nią pół życia zanim uda ci się ją pocałować. Tak, szanta ze słowami: „Weź ją, bracie, nie czekaj - wyjaśnisz potem“ musiała powstać w Norwegii.
Mój pierwszy raz jako kelner. Mistrzyni ceremonii z miejsca skwitowała mnie krótkim: „You are funny“. Wydało mi się to nieco podejrzane, skoro jeszcze nawet nie zdążyłem się odezwać. Ale nie miałem jak zareagować, bo przecież nie miałem pod ręką pompki (widział ktoś kelnera z pompką?)
Dopiero oglądając po kilku dniach „Seks w wielkim mieście“ z norweskimi napisami, zrozumiałem, co miała na myśli. Mam czapkę polskiej marki Moro, a 'moro' po norwesku to właśnie 'śmieszny' (znam nawet jednego Polaka, który uważa, że moro jest śmieszne - ale nie miałem pojęcia, że u podstaw jego sądu leży wnikliwa analiza lingwistyczna!)
Następnym razem nie dam się zaskoczyć. Niech tylko wykuję norweskie napisy z niezapomnianej tyrady Joe Pesciego w „Chłopcach z ferajny“: 'Tell me, what'ya mean... how funny I am... what makes me funny?'.
Kelnerowanie to czasem tylko i do północy (tzw. podryw „na Kopciuszka“). Za to od 2-3 w nocy - roznoszenie gazet. Idąc tak lub jadąc rowerem do pracy, mijam ludzi grzebiących w śmietnikach. No tak - „chleb musi być wypieczony“.
Niedoszły absolwent UAM w Poznaniu - Instytut Fizyki na Morasku (to chyba będzie „śmiesznostka“ po norwesku)
No, ale bez zbytnich pochwał. Nie obchodzi się tu bez dziwactw. Podczas meldunku w urzędzie pani wypytała mnie dokładnie, gdzie mieszkam i jak do mnie dojść - które piętro i które drzwi w drodze ze schodów. Czekałem, nie gasiłem nocnej lampki a na klamce zawiesiłem butelkę szampana. Nie przyszła. Okazało się, że w ten sposób opisuje się tutaj miejsce zamieszkania, bo zwyczajne numery mieszkań funkcjonują rzadko. Zgodnie z promowaną dopiero normalizacją numerów mieszkań, wchodzą numery składające się z litery i czterech cyfr. Dwie pierwsze to piętro, dwie kolejne - numer drzwi, od lewej, licząc od schodów (albo wejścia do budynku), zgodnie ze wskazówkami zegara. Zasada numeracji nadana jest więc urzędowo, ale bazuje na opisie mieszkańca, który zamawia sobie etykietkę do naklejenia na drzwi. Nie dziwi więc, że platońskiemu światu idealnych numerów mieszkań odpowiada absolutne zamieszanie w praktyce. Wystarczy, że mieszkaniec nie zrozumie instrukcji. A że w czytaniu tekstów Norwegowie wypadają w teście z Pizy za Polakami, wygląda na to, że na moim piętrze tylko ja będę miał poprawny numer mieszkania.
Po mojej przygodzie z czekaniem na panią z urzędu zrozumiałem, skąd w tym mieście tyle świateł świecących się całe noce. To, co tak bardzo urzeka tutaj nocnych przechodniów, okazuje się być tragedią wielu samotnych dusz. Może jest to więc jednak podła urzędnicza hydra żerująca na biednych, naiwnych imigrantach? Tak czy owak, doświadczenie to nauczyło mnie na pewno jednego: nie zadawać tutejszym dziewczynom pytania „Gdzie mieszkasz?“ Ani się obejrzysz, a spędzisz z nią pół życia zanim uda ci się ją pocałować. Tak, szanta ze słowami: „Weź ją, bracie, nie czekaj - wyjaśnisz potem“ musiała powstać w Norwegii.
Mój pierwszy raz jako kelner. Mistrzyni ceremonii z miejsca skwitowała mnie krótkim: „You are funny“. Wydało mi się to nieco podejrzane, skoro jeszcze nawet nie zdążyłem się odezwać. Ale nie miałem jak zareagować, bo przecież nie miałem pod ręką pompki (widział ktoś kelnera z pompką?)
Dopiero oglądając po kilku dniach „Seks w wielkim mieście“ z norweskimi napisami, zrozumiałem, co miała na myśli. Mam czapkę polskiej marki Moro, a 'moro' po norwesku to właśnie 'śmieszny' (znam nawet jednego Polaka, który uważa, że moro jest śmieszne - ale nie miałem pojęcia, że u podstaw jego sądu leży wnikliwa analiza lingwistyczna!)
Następnym razem nie dam się zaskoczyć. Niech tylko wykuję norweskie napisy z niezapomnianej tyrady Joe Pesciego w „Chłopcach z ferajny“: 'Tell me, what'ya mean... how funny I am... what makes me funny?'.
Kelnerowanie to czasem tylko i do północy (tzw. podryw „na Kopciuszka“). Za to od 2-3 w nocy - roznoszenie gazet. Idąc tak lub jadąc rowerem do pracy, mijam ludzi grzebiących w śmietnikach. No tak - „chleb musi być wypieczony“.
Niedoszły absolwent UAM w Poznaniu - Instytut Fizyki na Morasku (to chyba będzie „śmiesznostka“ po norwesku)
wtorek, stycznia 15, 2008
NORGES LOVER (1) Nelson Will is coming to town!
- Hej, znam cię - powiedział - pisałeś kiedyś ze Szwecji, że jesteś country lover czy co. Mam więc temat, który Cię zainteresuje. 1 maja w Oslo zagra Willie Nelson. Pora więc na Norwegię, yuppie ey! - po czym odwrócił się na piętce i ruszył przed siebie. Był chlebem, a ja poszedłem za nim.
Chleb okazał się być wytworem Stefana, Niemca zamieszkałego w Oslo. Stefan codziennie, czasem raz na dwa dni, sam wypieka chleb (pewnie jest słuchaczem „Minimaxu“). Chleb to w sklepie wydatek powyżej kilkunastu koron (a korona to prawie pół złotego). Kto się jednak uważnie rozejrzy, kupi i za 4 korony, chleb dotowany przez państwo. Co ciekawe, to jednak wciąż więcej, niż zaoferowano mi na poczcie w zamian za... 10 EUR. Jak to możliwe? Oto właśnie NORGES LOVER! (czyli, rzecz jasna, „norweskie prawa“).
Znajomi oświadczyli mi wkrótce, że ten chleb dotowany przez państwo jest robiony ze śmieci. Takiej dbałości państwa o recykling to nie spotkałem nawet w Niemczech! Zacząłem więc uważać, co sam wyrzucam; prezerwatywy zawijać w papier toaletowy i spuszczać w ubikacji (na szczęście nie piję dotowanych przez państwo wód mineralnych).
Nie minął tydzień na szukaniu pracy, a otrzymałem posadę key account managera w logistyce. W sensie, mam pęk kluczy i roznoszę gazety po osiedlach, w nocy i popołudniu. Kluczami otwieram drzwi do klatek, żeby móc szybko rzucić co komu potrzeba prosto pod drzwi jego mieszkania. „Ucz się, ucz... klucz“ - wszyscy to znamy. Ale do tej pory myślałem, że to tylko taki reklamowy slogan. Wiedziałem też, że wielcy biznesu zaczynali jako paperboy - ale nie znałem jeszcze przypadku emerytowanego rekina biznesu na tym stanowisku.
W tym, że mnie przyjęli, tradycyjnie, nie upatrywałbym prostych wyjaśnień, jak: że praca jest niewdzięczna, że jest mróz, śnieg i zawierucha, a wózek z gazetami, który trzeba pchać pod górę, waży z pół tony, więc nikt nie chce tak pracować. O nie, ja przekonałem komisję o swoich wybitnych kwalifikacjach do tej pracy. Czuję, że wszystko, co robiłem w życiu do tej pory, służyło do przygotowania mnie na to właśnie:
„Paperboy“ to była moja pierwsza ulubiona gra komputerowa,
na zlocie hufca 1998 r. prowadziłem warsztaty dziennikarskie, z główną zabawą w paperboya właśnie,
przez całe liceum nosiłem do szkoły „Wyborczą“,
logo mojego kierunku studiów kulturoznawstwa to - wypisz wymaluj - gazeta,
bieganie po schodach przed wyjazdem do Norwegii zacząłem już przed 12 laty (choć skończyłem zaraz potem, wyjechawszy do Norwegii po raz pierwszy),
rozpakowywałem paczki pracując w księgarni we Frankfurcie,
biegałem po klatkach w górę i w dół pracując we Ffurcie przy wymianie drzwi i okien,
pchanie wózka i wożenie go windami stanowiło nieodłączną część pracy w biurze MBA we Frankfurcie,
jestem dumnym posiadaczem bielizny thermo Mäsera, która tylko leżała, kiedy nie jeździłem w góry,
no i wreszcie, last but not least, mam pewną wprawę w rzucaniu (choć tu może być akurat kłopot z pisemnymi referencjami).
Do tego mam jeszcze spore doświadczenie pracy w międzynarodowych projektach i działalności międzykulturowej, a gazety roznoszą tutaj przedstawiciele stu nacji. Musieli mnie przyjąć po takim przedstawieniu sprawy na „interwju“, jak tutaj mówią. To znaczy, mówią tak wszędzie, ale tutaj to jeszcze tak piszą!
Wkrótce odbyłem szkolenie, po którym rozpierany szczęściem, że wszystko tak dobrze się potoczyło, odśpiewałem publicznie „Immigrant Song“ Zeppelinów. Owacje zachęciły mnie do bisu, na który wybrałem „Celebration Day“ tychże. Przerwano mi jednak po fragmencie "I'm gonna join the band", kierując mnie ponownie na szkolenie. Tam mi znów obtłumaczono, że taśmy spinające paczki z gazetami to ja mam rozrywać - a nie łączyć.
Drugi raz w życiu poczułem się oszukany słowami piosenki. Pierwszy raz to było, kiedy okazało się, że w Leluchowie nie ma żadnych czereśni.
Skoro już przystąpiłem do tak lubianego przeze mnie wątku pierwszych razów. 4 stycznia utknąłem między piętrami w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w tym roku. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w Norwegii. Po raz pierwszy utknąłem w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie ze starszą panią...
Z nowymi klockami hamulcowymi pojechałem dalej.
Song (imigrant z Chin)
Chleb okazał się być wytworem Stefana, Niemca zamieszkałego w Oslo. Stefan codziennie, czasem raz na dwa dni, sam wypieka chleb (pewnie jest słuchaczem „Minimaxu“). Chleb to w sklepie wydatek powyżej kilkunastu koron (a korona to prawie pół złotego). Kto się jednak uważnie rozejrzy, kupi i za 4 korony, chleb dotowany przez państwo. Co ciekawe, to jednak wciąż więcej, niż zaoferowano mi na poczcie w zamian za... 10 EUR. Jak to możliwe? Oto właśnie NORGES LOVER! (czyli, rzecz jasna, „norweskie prawa“).
Tytuł - bystry zabieg marketingowy! Proszę mi więc nie zwracać uwagi, że niestosowny albo nieadekwatny, bo piszę o Oslo, a to nie to samo, co Norwegia w ogóle. Tytuł ma być ciekawy po to, żeby zainteresować nieciekawą treścią (zasada ta dotyczy także tzw. „tytułu zawodowego“). No i czy może istnieć jednoznaczny tytuł? Na przykład: "Vondrackowa zaczyna mówić". Czy byłby to tytuł wywiadu-rzeki o kochankach piosenkarki, czy też chodzi o sypanie sowieckich agentów w czeskim show-biznesie, a może to jej biografia z dzieciństwa? Lub też recenzja nowej płyty, na której nieśmiertelna Helena rapuje. Zostawmy jednak te intelektualne igrzyska i wróćmy do chleba.
Znajomi oświadczyli mi wkrótce, że ten chleb dotowany przez państwo jest robiony ze śmieci. Takiej dbałości państwa o recykling to nie spotkałem nawet w Niemczech! Zacząłem więc uważać, co sam wyrzucam; prezerwatywy zawijać w papier toaletowy i spuszczać w ubikacji (na szczęście nie piję dotowanych przez państwo wód mineralnych).
Nie minął tydzień na szukaniu pracy, a otrzymałem posadę key account managera w logistyce. W sensie, mam pęk kluczy i roznoszę gazety po osiedlach, w nocy i popołudniu. Kluczami otwieram drzwi do klatek, żeby móc szybko rzucić co komu potrzeba prosto pod drzwi jego mieszkania. „Ucz się, ucz... klucz“ - wszyscy to znamy. Ale do tej pory myślałem, że to tylko taki reklamowy slogan. Wiedziałem też, że wielcy biznesu zaczynali jako paperboy - ale nie znałem jeszcze przypadku emerytowanego rekina biznesu na tym stanowisku.
W tym, że mnie przyjęli, tradycyjnie, nie upatrywałbym prostych wyjaśnień, jak: że praca jest niewdzięczna, że jest mróz, śnieg i zawierucha, a wózek z gazetami, który trzeba pchać pod górę, waży z pół tony, więc nikt nie chce tak pracować. O nie, ja przekonałem komisję o swoich wybitnych kwalifikacjach do tej pracy. Czuję, że wszystko, co robiłem w życiu do tej pory, służyło do przygotowania mnie na to właśnie:
„Paperboy“ to była moja pierwsza ulubiona gra komputerowa,
na zlocie hufca 1998 r. prowadziłem warsztaty dziennikarskie, z główną zabawą w paperboya właśnie,
przez całe liceum nosiłem do szkoły „Wyborczą“,
logo mojego kierunku studiów kulturoznawstwa to - wypisz wymaluj - gazeta,
bieganie po schodach przed wyjazdem do Norwegii zacząłem już przed 12 laty (choć skończyłem zaraz potem, wyjechawszy do Norwegii po raz pierwszy),
rozpakowywałem paczki pracując w księgarni we Frankfurcie,
biegałem po klatkach w górę i w dół pracując we Ffurcie przy wymianie drzwi i okien,
pchanie wózka i wożenie go windami stanowiło nieodłączną część pracy w biurze MBA we Frankfurcie,
jestem dumnym posiadaczem bielizny thermo Mäsera, która tylko leżała, kiedy nie jeździłem w góry,
no i wreszcie, last but not least, mam pewną wprawę w rzucaniu (choć tu może być akurat kłopot z pisemnymi referencjami).
Do tego mam jeszcze spore doświadczenie pracy w międzynarodowych projektach i działalności międzykulturowej, a gazety roznoszą tutaj przedstawiciele stu nacji. Musieli mnie przyjąć po takim przedstawieniu sprawy na „interwju“, jak tutaj mówią. To znaczy, mówią tak wszędzie, ale tutaj to jeszcze tak piszą!
Wkrótce odbyłem szkolenie, po którym rozpierany szczęściem, że wszystko tak dobrze się potoczyło, odśpiewałem publicznie „Immigrant Song“ Zeppelinów. Owacje zachęciły mnie do bisu, na który wybrałem „Celebration Day“ tychże. Przerwano mi jednak po fragmencie "I'm gonna join the band", kierując mnie ponownie na szkolenie. Tam mi znów obtłumaczono, że taśmy spinające paczki z gazetami to ja mam rozrywać - a nie łączyć.
Drugi raz w życiu poczułem się oszukany słowami piosenki. Pierwszy raz to było, kiedy okazało się, że w Leluchowie nie ma żadnych czereśni.
Skoro już przystąpiłem do tak lubianego przeze mnie wątku pierwszych razów. 4 stycznia utknąłem między piętrami w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w tym roku. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w Norwegii. Po raz pierwszy utknąłem w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie ze starszą panią...
Z nowymi klockami hamulcowymi pojechałem dalej.
Song (imigrant z Chin)
sobota, stycznia 05, 2008
Kierownica ucieka misiowi

ciąg dalszy przygód pt. "Miś kierownicy ucieka" (2007 rokiem zamiany miejsc)
Z już nie tak całkiem nowymi pompką i kaskiem dotarłem do Oslo. Jeździmy tak sobie z moim rowerem po mieście, a ja tu widzę, że on, jak w tym kawale o trędowatym, powoli acz stanowczo, coś jakby mi sp... umyka. Ale od początku. Oto co wydarzyło się tuż zanim nauczyłem się wstawać rano i oszczędzać. Zostało mi więc już tylko nauczyć się pływać (rower wodny podobno się nie liczy...)
30 W SKALI BEAUFORTA
To, jak się tutaj jeździ, jest niesamowite. W mieście prawie wciąż są ograniczenia do 30 na godzinę, a jeśli można jechać szybciej, to, jak mówi znajomy Niemiec, i tak trafisz na Norwega, który nie przekroczy trzydziestki. Zdawałoby się więc, że pełna kultura. Ale ilość wymuszeń pierwszeństwa i przeróżnych dziwnych zachowań sprawia, że wciąż jestem tutaj przerażony. Myślę, że tak by wyglądała Formuła 1 w zwolnionym tempie, muszę to sobie sprawdzić.
Prawie w ogóle nie używają tu kierunkowskazów, w każdym razie nie wtedy, kiedy ma to jakieś praktyczne znaczenie. Kiedy ktoś staje na środku jezdni na wprost mnie, nie wiem, co się dzieje, a on chce skręcić - tylko nie używa kierunkowskazu. Dla odmiany, potrafią nagminnie świecić jeden kierunkowskaz, żeby tylko zaznaczyć, że nie skręcają w drugą stronę. Ma to sens tylko przy tramwajach czy autobusach, które stoją na przystankach. Albo miałoby to sens na rondzie, gdyby kierunkowskaz nie stanowił tam akurat absolutnej perwersji (lub też oznaki nieeprzystosowania kulturowego kierowcy obcokrajowca).
Nie używają kierunkowskazów, jeśli pas skręca tylko w prawo, czego pieszy na przejściu akurat nie wie. No ale po co ma niby wiedzieć, skoro jako pieszy ma wszędzie bezwględne pierwszeństwo. Podobno winę za wypadki ponosi tutaj zawsze kierowca. Muszą więc mieć oczy dookołą głowy... piesi wkraczają na jezdnię w każdym miejscu, bez zwracania uwagi, czy coś jedzie, rozmawiając, pisząc sms-y, zupełnie jakby byli jeszcze na pierwszej prostej do toalety. Samochody muszą być na to przygotowane - mnie, z - niedosłownie - topniejącymi hamulcami jest dużo ciężej na to - dosłownie - przystawać.
Wracając na rondo. Norwegowie lubią żarty o Szwedach i jeden z nich głosi, że znak drogowy ronda jest w Szwecji opatrzony tabliczką "max. 3 okrążenia". Ale to jednak Norwegia jest pierwszym krajem, w którym zobaczyłem wymalowane na asfalcie strzałki wskazujące kierunek jazdy na rondzie!
POMARAŃCZOWA AKCELERATYWA
Sygnalizacja świetlna to jeszcze inna historia. Jest tu umieszczona dodatkowo za skrzyżowaniem, co bardzo ułatwia życie kierowcom, ale jednocześnie ich rozwydrza. No bo nie muszą stać przed pasami, żeby widzieć swoje światła. Często więc wciskają się między pasy a skrzyżowanie albo ruszają z pasów. Tak poznałem nowe znaczenie "pasa startowego" (o proszę, znowu Formuła 1). Dodatkowo pomarańczowe światło stanowi jedyne znane mi na razie odstępstwo od ograniczeń prędkości - oznacza po prostu: "Przyspiesz!!!", co sprawdza się także doskonale na rowerze (i rzeczywiście, muszę tu jeździć dużo szybciej niż kiedyś, skoro baterie w ipodzie kończą się w pół godziny - a jak wiadomo, starczy ich na ponad 200 km).
BĘC-MARKING
Nauczony na Monty Pythonie nie wożę ze sobą pomidorów. To jednak wystarczało jedynie na miesiąc bezwypadkowej jazdy. 23 stycznia przewróciłem się na oblodzonym przejściu dla pieszych naprzeciwko Hard Rock Cafe. Po raz pierwszy przewróciłem się na rowerze w Norwegii. Po raz pierwszy przewróciłem się na rowerze w tym roku. W ogóle po raz pierwszy przewróciłem się pod Hard Rock Cafe. To tak, jak bym stał się mężczyzną. Dla uczczenia tej chwili zmieniłem sobie muzykę z Simply Red na Deep Purple.
Od tego czasu zacząłem się już przewracać częściej, co ma jednak ten szczególny walor, że już tylko w ten sposób udaje się zmienić tylną przerzutkę. Czekam w napięciu na upadek, obstawiając, na który bieg teraz - dosłownie - wypadnie.
I rondo po raz trzeci i - przepisowo - ostatni. Ciekawe, ile razy można się w Szwecji wywrócić na rondzie?
SPIS CUDZO-ŁOŻYSK
Rowerów jest tu oczywicie cała masa, tak stojących gdzie popadnie, jak padających gdzie się postoi. Po miesiącu jazdy i stania na śniegu, deszczu, lodzie i zawiei, strasznie zardzewiał mi łańcuch. Zacząłem się więc przyglądać rowerom, obok których stawiam swój i na szczęście okazało się, że one też mają zardzewiałe łańcuchy. Starając się na postojach jeszcze bardziej upodobnić mój rower do innych zapinałem go, zabierałem ze sobą lampkę, czasami siodełko. Szybko z tym jednak skończyłem - już podczas pierwszego wywlekania dętki z opony. To chyba jednak zbyt daleko idąca ostrożność.
3 stycznia pomyślałem, że muszę zmienić klocki hamulcowe. Pomyślałem o tym po raz pierwszy w Norwegii. Pomyślałem to po raz pierwszy w tym roku. Po raz pierwszy w ogóle o tym pomyślałem. Po raz pierwszy tak długo towarzyszy mi obsesyjnie jedna myśl (no dobra, może jednak nie po raz pierwszy). Odtąd moją mantrą stało się gardłowe ham... ham... ham... hamuj. W-deszcz właściwie mogę sobie podarować jazdę z-górki. W tutejszych warunkach poprzednie zdanie można spokojnie skrócić o flanki.
No i moczę wciąż tyłek, bo przecież nigdy nie miałem błotników. Rozglądam się więc za trykotami onetu, bo sam se błotnika przecież nie kupię - do garnka się go nie włoży. I vice versa - w rozgotowanym porze nie udaje się wykręcić gwintu.
Ale pracuję nad hamulcami z kokosa.
Niepohamowana Clodagh „nie dla obcisłych spodenek (spódnice to co innego)“ Rogers.
Subskrybuj:
Posty (Atom)