sobota, grudnia 28, 2013

NORGES LOVER (80) Gloria in excelsis deo roll

Zmarł Nelson Mandela. Zewsząd nadchodzą kondolencje. Przeważnie nie prostuję, skoro ułatwia mi to sukces reprodukcyjny, chyba że facetom, to od razu wyjaśniam, że tylko ostatnia litera się zgadza. Poza tym to już nic poza Noblem, bo nasz Lech to walczył z czerwonymi, a Nelson z białymi o prawa czarnych - których wbrew tutejszym przekonaniom w Polsce wcale wielu nie ma (czarnych w sensie, ale to im prawa też wtedy niepotrzebne). Wreszcie: biali i czerwoni walczyli ze sobą... Istne papier – kamień – nożyczki! (Byłby i Stendhal pewnikiem dostał z tej puli literackiego Nobla, gdyby tylko dożył). Ale nie takie precedensy zna Komitet Noblowski – w końcu dawał wspólne nagrody przeciwnikom na śmierć i życie. Przypomina się rysunkowy żart z tutejszej prasy: Obama i Netaniachu stoją przed szklaną gablotą chroniącą zdewastowany archwialny dokument.
- Co to, manuskrypty znad Morza Martwego?
- Nie, Porozumienie z Oslo (Izrael - OWP).

Tymczasem pogłoski o kanonizacji Mandeli wzbudziły tu o tyle entuzjazm, że to pojęcie nieszczególnie znane. Taki katolicki Nobel pewnie... Coś jakby nagroda pocieszenia dla tych, którzy nie dożyli szansy w Tańcu z Gwiazdami.

Zasępił się i fan Mandeli Finn. Nie da się ukryć, że Finn to kutas, ale taki, z którym przyjemnie jest przebywać. No, to przecież mówię, że kutas. Wchodzimy do katedry. Okazuje się, że oni tu nie tylko prezenty, ale i ofiarę wrzucają do skarpety! Wewnątrz barokowy przepych, złote labry na ambonie, a pośrodku sklepienia włochata kula wełny koloru żółtopomarańczowego; aż chce się przytulić do sufitu. Tylko że chwileczkę, o co to niby chodziło w reformacji...?


Przesiedziałem i przestałem ze wszystkimi jak należy. Na szczęście nie było aż tak strasznie, jak swego czasu z Helenką w centrum Warszawy, gdy po bitych dwu godzinach w duchu przeprosiłem się z Prawosławiem. Na koniec nie uczestniczę w obściskiwaniu wzorem pierwszych chrześcijan. Że jak to tak bez lateksu!? Pochylam się lekko ku sąsiadom, ale tylko by im objaśnić, że na fejsie znak poke'oju to można przekazywać ot tak, za jednym kliknięciem i bezdotykowo! Do końca tego zgromadzenia, lekko wycofany, czatuję z 19-letnią Josephine69. Mówi, że u niej w Kolonii też jest się do czego przytulić w katedrze - szczególnie kręci ją ołtarz. Pokazuje mi w sieci swoje rozbierane zdjęcia. Spoko, tylko mogłaby się bardziej opalić. Ale nie traktujmy kobiet przedmiotowo! Przede wszystkim zachwyca mnie jej iNtelekt. To taka mądra dziewczyna: też ubóstwia Boże Narodzenie i także wkurza ją, jak bardzo zawłaszczają je chrześcijanie.

niedziela, grudnia 15, 2013

NORGES LOVER (79) Pedikyr i Valkyria

W tramwaju podtrzymuje moją uwagę obiecująca reklama: „Świeża Lukrecja do ssania”. Okazuje się jednak, że nie jest to reklama serialu o Borgiach. Kto by tu zresztą wiedział, kim byli Borgiowie? Przez prasę przetoczyły się wyniki kolejnego krzywego testu z Pizy, w którym Norwegowie znów wypadli daleko za Polakami. Już zresztą nazwy państw, które wyprzedziły Norwegię, nic tu nikomu nie mówią (acz nie na odwrót, bo wiele z nich nie wypadłoby tak dobrze bez norweskiej kasy).

Nie przeceniajmy jednak znaczenia intelektu, jako że, jak rzekł Kisiel: „Największa jest dobroć”. Nie rozum, heroizm, wątpliwość, bezinteresowność, wierność – o co spierali się z Tyrmandem – ale dobroć jest najważniejsza w człowieku. Po prostu gwarantuje, że nie zrobi pewnych rzeczy... No dobrze, myślę sobie, ale co w takim razie z tą szwedzką kelnerką przed laty... Jak mam ocenić jej dobroć, skoro nie zechciała ze mną nic zrobić? To nie trzyma się kupy.

Teraz, po kilku latach od inwazji, Szwedzi (co piąty młody człowiek w Oslo) sięgają po wykształcenie wyższe, by dostać lepszą pracę i rzucić tę za barem; tak! tę, która jest tu moim marzeniem. Może by tak oddać im swoje dyplomy w barterze i zgarnąć parę etatów? Przypomina się konwersacja na GoldenLine... Pewnego razu pisze do mnie nieznajoma, że jaka to szkoda, gdy ktoś tak wykształcony musi tak pracować. Ja jej na to, że rzeczywiście wolałbym jeździć wózkiem widłowym, ale niestety nie ukończyłem właściwego kursu! (Przemilczałem marzenie o śmieciarce nieosiągalne z braku prawa jazdy).

Gdy tylko na LinkedIn pojawił się system poleceń za umiejętności, sam sobie skwapliwie dodałem „Bedrooms”. W sypialni zaś ustawiłem figurkę kupioną na lotnisku Torp: nordyckiego bożka Hajmdala. Trudno o właściwsze miejsce dla niego - pomyślałem - skoro miał 9 matek. Po głębszej kwerendzie okazało się jednak, że one wszystkie co do jednej dziewice... a do tego gość strzeże jakiegoś tęczowego mostu... Nie wracam już więc do sypialni.

Tak trafiam na Brytyjczyków, którzy, wypiwszy, opowiadają, jak dobrzy są w łóżku. Myślę sobie, że dziewczyna w tym stanie po prostu by to udowodniła, miast czczo się przechwalać. Czemu więc utrzymuje się, że to kobiety przejawiają tendencję do werbalizacji?

środa, grudnia 11, 2013

NORGES LOVER (787) Boeing Boeingssen Dreamliner

Od lat ulubionym miastem Norwegów był Londyn. Swoje pobyty w nim wspomina nieraz z rozrzewnieniem Finn, nie wyłapałem tylko jeszcze, z którym wodzem wikingów się tam wyprawiał. W średniowieczu, jak pisze Gablé, Londyn rósł najszybciej na świecie, przyciągając kupców z Normandii, Kolonii, północnych Niemiec i Skandynawii. Na naszych oczach traci jednak właśnie status ulubionego miasta Skandynawów (wiadomo, złupili doszczętnie, to ciągną dalej). Teraz status ulubionego miasta Norwegów uzyskuje Nowy Jork - odwiedzany przez nich już w charakterze bogatych turystów ze wschodu, a nie ubogich emigrantów ze Wschodu.

Wśród których był pod koniec XIX w. mój ukochany norweski pisarz, noblista Knut Hamsun. Gdy lekarz dał mu trzy miesiące życia, ten przejechał się na lokomotywie, chwytając co sił powietrze w płuca, całą drogę do (a jakże!) Nowego Jorku... i gruźlica ustąpiła. Wkrótce 23-latek mógł wrócić do Norwegii, by kolejne 70 lat przeżyć jako uznany pisarz. Ciekawe, czy jego imię któremuś ze swoich samolotów nada Norwegian, który, wyczuwszy koniunkturę, uruchomił tej wiosny nowe bezpośrednie połączenia lotnicze ze Stanami. Odtąd ceny akcji Norwegiana spadły o 40% – może dlatego, że nikt nie kupuje lotów z powrotem? inaczej niż japońscy turyści w Paryżu, rozczarowani, że to, co zobaczyli w rzeczywistości, nie spełnia ich oczekiwań. Ten tzw. syndrom paryski nie grozi miastu „Norwy Jork”, bo wszyscy i tak znają go dobrze z telewizji – już kilka pokoleń wychowało się na jego serialach. Zwiedzanie obejmuje więc kadry z filmów Allena, „Seksu w wielkim mieście” czy „Jak poznałem waszą matkę”. W opowieściach o pierwszej wizycie przeważa więc wrażenie powrotu do domu (dom = miejsce, w którym ogląda się telewizję).

W Nowym Jorku Norwegowie podkreślają też tak bardzo przez siebie cenioną wyjątkowość, podczas gdy widoki z L.A. - powiadają - mogłyby się trafić wszędzie. To musiał rzec ktoś, kto nie ruszył się całe życie z Oslo i dla kogo nudną codziennością są drastyczne spadki ulic, które mnie akurat właśnie wciąż tam przyciągają. Wszelako, chcąc w tym Oslo dzielić fascynacje prawdziwych Norwegów, wybieram się do Cinema Kotek na film z 1957 r. z wiecznym Newem Yorkiem, Burtem Lancasterem, Tonym Curtisem i zapomnianą ładną panią.


Znów więc, jak przed wiekami, Norwegowie odkrywają Amerykę. Może tym razem tego nie spieprzą? Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby świat, gdyby traktat z Tordesillas był traktatem np. z Tønsbergu, rozdzielając strefy wpływów na duńską i szwedzką... Jak już uznaliśmy wcześniej, mielibyśmy Nowy Björk; Pelé nie byłby Pelé, tylko Óle, i nie byłby piłkarzem, a narciarzem, no i miałby inny kolor skóry... choć to akurat niekoniecznie. Od niewolników mógłby pochodzić bez względu na kolor skóry. Norweski historyk przypomniał właśnie, że w XVI – XIX w. było w północnej Afryce milion chrześcijańskich niewolników, z czego co najmniej 3,5 tys. ze Skandynawii.

Pod nieobecność Norwegów w Oslo jak w swojej kolonii czują się Brytyjczycy (ale oni mają tak chyba wszędzie). Rozmówców poprawiają na Trondheim z brytyjskim akcentem. No, ale żeby nawet nie przestawiać zegarków!? Wybiegam w popłochu, spóźniony, kiedy dociera do mnie, że skolonizowali mnie nie tylko pronuncjacją Breslau, ale i czasem Greenwich.

czwartek, grudnia 05, 2013

NORGES LOVER (77) Tony Halik tu był

To chyba nie był rozsądny pomysł, by numery telefonów dziewcząt opatrywać nie imionami, a nazwami ziół... Nie kojarzę już, która przynosiła mi jakie ukojenie.

Tym bardziej podejrzany wydaje się w notesie wpis o melinie Darii. Nie znam takiego zioła! Znam imię, no, ale imię w moim notesie? Chyba że to drugie? Może ktoś z Daru Młodzieży, jakaś urocza majtka? Tylko o co chodzi z tą meliną? No, ale czy zawsze widziało się tego, u kogo się akurat waletuje?

Sprawa najpewniej dotyczy czasu, gdy przed trzema laty znów szukałem mieszkania w Oslo. Na odległość wówczas mieszkania znaleźć się nie dało, zostałem więc przy pociągach. Tu, by wynająć mieszkanie, trzeba wykazać się nie lada papierami: a to dowód, że ma się dobrą pracę, a to referencje od poprzednich najemców. Albo znać się na rybkach akwariowych... Była nawet oferta taniego pokoju w zamian za siedzenie na recepcji hotelu na zmianę z drugą osobą, w samym centrum historycznego miasta. Nawet magisterka z zarządzania hotelami mi nie pomogła! Albo już chyba wiem... jeden pokój było do wzięcia przy najdłuższej ulicy w mieście, ale na samym początku, tak jakby w Szczecinie Wojska Polskiego przy Kosmosie. Maridalveien, czyli ulica Doliny Marii - w manierze odwracania zapisu (a któż z nas tak nie miał, bydlęciem będąc?!) - Meliny Darii.

Od 2007 r., kiedy tu przyjechałem po raz pierwszy, ceny mieszkań w centrum Oslo podrożały o 40%, zostawiając w tyle Sztokholm i Kopenhagę, która do tego w tym samym czasie spadła o 20% (dane sprzed roku). Duńczycy wciąż biją na alarm, jako że w latach 2004-11 przychody ze znanych w świecie duńskich konsulentfilmer, czyli filmów uzyskujących środki na podstawie oceny artystycznej, spadły o 42%. Donosi dziś o tym "Walka klas", wieszcząc permanentny kryzys duńskiego kina. Żeby to na tym polegał kryzys wieku średniego...

piątek, listopada 22, 2013

Nad Niemenem, 14

Na balkonie kamieniczki w Dresden-Neustadt czytam o Budapeszcie. To tak, jakby z Angeliną Jolie oglądać Tomb Raidera. Stare Miasto ma tu coś z klimatu Budy, ale Nowe Miasto to już wykapany Peszt. Wszędzie te podobieństwa, porównania, odwołania... Jak z moją fascynacją Larą Croft, która wykracza znacznie poza dekadę doniesień na tym blogu.

Od swego zarania Tomb Raider wyznacza dla mnie istotny punkt odniesienia, granicę między szkołą a studiami: Quake a Tomb Raider - świat chłopców a świat mężczyzn; zmiana perspektywy z pierwszej osoby widzącej tylko swoje ręce na trzecią i jej falujący biust...

Fascynacja trwa do dziś, gdy na tablecie gram w udany pastisz klasyka: Type Rider. W typograficznej scenerii poruszam się parą kropek... Mówią, że to przegłos z umlauta, ale ja po prostu wpatruję się bezmyślnie w ich bliźniacze drganie i jest cudownie jak przed laty. Brakuje mi jeszcze tylko czegoś na kształt przecinka... Świat zaniemówił, gdy udało się wreszcie zaprogramować warkoczyk Lary - wcześniej przez ograniczenia techniczne mogła mieć tylko kucyka.

Albo kiedy nadeszła wieść, że gra zostanie sfilmowana - to niewyobrażalne szczęście, że oto doświadczam narodzin legendy srebrnego ekranu, na co nie załapałem się przy Jamesie Bondzie, Indiana Jonesie, Johnie Serce. Pamiętam scenariusz drukowany z internetu na kartkach z zeszytu w kratkę; i to niedowierzanie, że zagra sama Angelina Jolie... Bo kto dziś pamięta czasy, gdy o Angelinie Jolie nie było w ogóle w tym kontekście mowy!? Lansowaniu gry towarzyszyły kolejne modelki - wszystkie znałem ze snów, nazwiska, zainteresowań i rozmiaru biustu. Czasem udało mi się zdobyć nawet numer telefonu, ale tylko do domu rodziców, bo o komórkach nie było jeszcze wtedy mowy. O tym, jak bardzo silna to była fascynacja, świadczy pierwsze imię mojego kota, a właściwie imiona: Lara Angelina Marilyn - w skrócie Lama.

Co zostało z tamtych czasów? Film okazał się klapą, W grze Larę szybko uśmiercono (na karierę w świecie zombie nie ma co liczyć, tam prym wiedzie Mila, a poza tym tłok), mój kot okazał się facetem, a Miss Jolie straciła cycki... W skrócie życie przerosło najtrudniejszy level. A zdawało się grą i tylko grą, jeszcze kiedy zostawiałem dziewczynę za to, że dochodziła dalej ode mnie (jakby nie mogła ten jeden raz udawać że NIE dochodzi!).

Biorąc do ręki dwa pierwsze komiksy Tomb Raidera, oczywiście z renomowanej stajni Top Cow (pierwszy występ gościnnie u Witchblade), myślę, że może jednak nie trzeba było iść za tłumem, odrzucając chłopięctwo. Odarty ze wszystkich złudzeń dorosłości znów doceniam przewagę animacji. Zachęcony technologicznymi nowinkami znajomych z Australii, zabieram się za dzierganie własnej dziewczyny na drukarce 3D. Teraz nareszcie wszystko będzie zależało wyłącznie od moich oczekiwań. Wystarczy tylko dobrze określić specyfikację. (Nareszcie przyda się wiedza ze studiów!).

czwartek, października 31, 2013

Nad Niemenem, 13

Eisenach – tu urodził się Bach. Dziw, że z takim nazwiskiem nie został perkusistą. Acz ćwiczył się pilnie w sekcji rytmicznej i wielkim pilarzem był! Ale o tym później.

W pociągu dojeżdżającym na Berlin Główny panna mnie chyboce, bo za głośno słucham muzyki. Fakt, Prince się trochę darł, ale czy to powód, aby mnie budzić?! Tak już mam, że gdy w podróży zasnę przy ostatnich, mocnych płytach King Crimson, obudzi mnie ballada Leonarda Cohena, jeśli leci alfabetycznie. Albo mogę przespać całe Iron Maiden, by poderwać się, gdy nadejdzie Katie Melua (nie no, jej muzyka... niestety tylko). Tej przypadłości nabawiłem się najpewniej na studiach, do snu słuchając Pantery z Soundgardenem. Już wtedy nie żywiłem nadziei, że uda mi się zobaczyć ich na żywo, a jednak: Soundgarden zmartwychwstał. W Columbia Halle przypominam sobie Korna przed laty, no i tamten koncert Marilyna Mansona w Berlinie, przed którym wysyłałem pytanie na listę Czuwaj, jak malować paznokcie. Pomoc przyszła z najmniej spodziewanej strony: od Rafała R. Nagana zaś od Michała G., który nie rozumiał, jak można być fanem Mansona i instruktorem harcerskim zarazem… Po latach przyznałem mu rację, pozostając już tylko fanem.

Było to w czasach, gdy słuchałem Black Keys. Na pewno dobrze ich znacie... No, to więc było dekadę wcześniej! Słuchanie muzyki na komputerze, a potem z internetu pozwoliło wtedy na niespotykaną skalę próbować tego, na co nigdy by się nie trafiło (albo dowiedzieć się, co gra w tle pornoli). Netscape publikował online całe płyty, które właśnie się ukazały. (I tak polubiłem Madonnę). Po okresie promocji znikały ze strony, ale jeśli zachowało się do nich adres albo link w historii Real Playera, można było je grać w nieskończoność! Sam jeszcze kupowałem płyty. W księgarni, w której pracowałem, odtwarzać mogłem wyłącznie to, co mieliśmy na sprzedaż. Największym hardcore było tam Pet Shop Boys, wisienka na torcie szlagierów i parad hitów – i to stąd ich lubię, podobnie jak Simply Red. Metallica walczyła z Napsterem... Nie nastał jeszcze koszmar ich czy Glenna Danziga, w którym fani ręce w górze trzymają przez cały koncert tylko dlatego, że go nagrywają. Danziga też oczywiście słuchałem, płyty 666, niewątpliwie skuszony książeczką z diablicami... Jak to później udanie spuentował Sebastian S.: „Ten to słucha tylko satanistów i Franka Sinatry“.


Dziś jakoś mi jednak nie do śmiechu, kiedym sam dotarł do trzeciej z czterech zwrotek sinatrowskiego „It was a very good year“. W wieku lat 35 Sinatra rozbijał się limuzynami. A ja? Ja czytam u Dietmara Bittricha o sławnych romansach Hamburga. I oddycham z ulgą, gdy okazuje się, że 35-letni Jan Sebastian Bach też nie woził się limo. Zupełnie jak ja oddawał się wytężonej pracy twórczej i team managementowi… Do Hamburga przybył ubiegać się o stanowisko organisty w Św. Jakubie. Dzięki przychylności proboszcza Neumeistera stanowisko to miałby już w kieszeni. Z jakich względów trafiła tamże córka Neumeistera, jest niejasne, dość rzec, że zaczęło się od nauki gry na organach. Aby im nikt nie przeszkadzał, przenieśli się do rzadziej uczęszczanej Św. Katarzyny. Gdy wyśledziła ich tam matka uczennicy, ta zdążyła uciec i schować się za kolumną, Jan Sebastian został jednak w miejscu wspólnych uciech, i nie były to organy… Organy kompozytora ukazały się za to, gdy proboszczowa odwarła wieko sarkofagu przeznaczonego dla jej męża… Trudno więc mówić o zdradzie, gdy wskoczyła tam jak po swoje. Odtąd matka i córka dzieliły się zgodnie młodym aplikantem, dopóki nie zwiał z Hamburga na zawsze.

Po Bachu została nieśmiertelna myzyka, w której jakoś nie mogę dosłuchać się partii trójkąta. I te organy, bo jak to ujął Monty Python: The pianos they played are still working, But they're both six feet underground.

niedziela, października 13, 2013

Nad Niemenem, 12

Kiedy zaczynałem studiować, nie spodziewałem się, że to tyle potrwa. Sytuacja powtórzyła się, gdy zacząłem wspominać studia. I w drodze do Bawarii, która wydłuża się dzięki samobójcy (sąsiad maszynista mówi, że jesienią zaczyna się na nich sezon). Biorę się więc wreszcie za porządkowanie szkiców. Wychodzi, że wiosną przepuściłem jubileusz 10-lecia ukończenia studiów. Ani się człek obejrzy, jak komary, które go cięły, zamienią się w bursztyny...

W centrum Erfurtu napotykam dowcipną tabliczkę: „Schiller und Goethe gingen in diesem Hause ein und aus“. „Wchodzili tu i wychodzili“ - pewnie pub albo pu...ff, jak nazywają tu domek uciech. A może uniwersytet? Kiedyś na Viadrinie zawiśnie taka tabliczka z moim nazwiskiem: ponad wszelką wątpliwość bywałem tam. I to w nie byle jakim towarzystwie! Raptem kilka roczników dzieliło mnie od Heinricha von Kleista (w międzyczasie przez 180 lat uczelnia była zamknięta).

Na studia logowaliśmy się w rozpadającym się domku przy Logenstraße - stąd, myślałem, ta nazwa ulicy. Dopiero szklarz, u którego potem pracowaliśmy, objaśnił nas, że jest to ulica Loży, a tamtejsza siedziba policji to nie przypadek, bo to jego koledzy masoni wynajmują im ten budynek. Masoni trzymają w ręku władze całego świata - szklarz powtarzał to, co słyszałem nieraz, aczkolwiek bez nuty zawiści, w końcu był jednym z nich.

Nie żeby nie smakowały mi jego kiełbasy, ale pomyślałem, że ja poradzę sobie w życiu bez koneksji. Toteż dziesięć lat po studiach jeżdżę i liczę ludzi w pociągach. Niedawno jedziemy tak we dwóch, licząc razem w pociągu, i wydaje mi się, że facet kogoś mi przypomina. Podobny do kogoś, kogo znałem młodym, ale już o wiele starszy. Myślę: „Kurde, Kleist???“ . On wreszcie powiada: Widzieliśmy się już przy okazji liczenia, kiedyś na Północy, gdzieś przed prawie trzema laty. Niemożliwe, myślę sobie, wtedy jeszcze nie jeździłem dla tej firmy! Coś ci się pomyliło, dziadku!

A jednak! Właśnie mijają trzy lata, od kiedy go spotkałem, i nawet wspomniałem to w tym blogu. Jak te dzieci sąsiadom (Niemcom) rosną! On to przecież dał mi namiary na tę firmę, dla której, jak się okazuje, pracuję już najdłużej w życiu. Najdłużej w jednym miejscu! (Na szczęście miejsce w znaczeniu przenośnym (a to z kolei na szczęście w dosłownym)). Myślę sobie, dobra nasza, skoro on mnie rozpoznał, sam jeszcze nie posunąłem się tak w latach. Podtrzymuje mnie w tym przekonaniu sama szefowa immatrykulacji Viadriny, pozdrawiając mnie, siedzącego z cygarkiem na murku przy audimax. Chociaż może i ona rzekła w duchu: „Kurde, Kleist???“.

W dyskotekach w każdym razie od pamiętnego przeboju Icona Pop podryw na Kleista nie wychodzi. Dziewczyny nie słuchają z zapartym tchem, że kiedyś mieliśmy czterocyfrowe numery studenta. Pryskają, gdy opowiadam, jak na samym początku numer ten był także w e-mailu studenta, przez co wybuchła afera, bo nie powinien być jawnie kojarzony z nazwiskiem... (Słowo pryskają to już chyba też oldskul). Przypomina się, jak przed dziewięciu laty szedłem z dziewczyną po plaży i godzinami opowiadałem o biletach w niemieckich kolejach... Nie uciekła, bo z lewej strony Morze Bałtyckie, a z prawej morze Pitu.

piątek, marca 29, 2013

NORGES LOVER (76) Judasz i Eukariota

Widzieliście mecz? Nie do wiary, jaki blamaż! I to z kim, z Albanią? Z Albionem - to co innego! Gdy Wilhelm Zdobywca najechał Anglię, wyzwolił ją z rąk duńskich, osłabionych najazdem Norwegów. Czytam historię średniowiecznej Anglii. Autorka Rebecca Gablé konstatuje, że tylko przez wcześniejszą śmierć Wilhelma Zdobywcy Francja nazywa się dziś Francja, a nie Normandia Południowa. A nordmann po norwesku ("d" jest nieme) to Norweg. Ówczesne przepychanki na Wyspach to były po prostu derby Wikingów. W zasadzie cała Europa to tak jakby Skandynawia Podzwrotnikowa, wystarczy wspomnieć Sycylię. I na moją pomorską ziemię życie niczym meteor z kosmosu przyniosły duńskie najazdy. Potem jednak przyszli Niemcy, a ci, jak zauważył Nietzsche, "gdziekolwiek nie sięgną, tam niszczą cywilizację". No i wreszcie Polacy przepędzeni z Zaporoża, gdzie pierwsze dynastie także założyć mieli Wikingowie. Last but not least najsłynniejszy polski dziejopis ma na imię... Norman.

Wpadam w zadumę. Co, jeśli rację miał jednak lekko kopnięty kolega z kolonii, który jedną ze stron w grze North&South nazywał "Nowergowie"? Już nie takie rzeczy mnie zaskakiwały. Gdy okazywało się na przykład, że Agnus Dei to nie duet gitarzysty AC/DC i wokalisty Rainbow. Albo że kaponiera to wcale nie brazylijski taniec - sztuka walki. W Oslo podobną przygodę miałem z Jordanem. Firma Jordan to potentat w dziedzinie środków czystości - ścierki, szmatki, szczotki, szczoteczki do zębów, w których układaniu jestem zdaniem zewnętrznych ekspertów najlepszy. Któregoś razu uśmiałem się do bólu, przeczytawszy hasło: "Jordan vet hvordan", czyli "Jordan wie jak". Żeby się zrymowało, trzeba to bowiem wymówić z norweska: "jurdan wet wórdan". Uznałem to za komiczne i zastanowiłem się, czy właściciele firmy wiedzą, że w Norwegii tak się wymawia jej nazwę. (Przy okazji, jord to ziemia, jak Erde w niemieckim, zarówno jako glob, jak i uprawa roli; podobnie więc: orzechy ziemne, gaz ziemny czy "jagody ziemne", tj. truskawki w obu językach).

Jak można się spodziewać, wnikliwa kwerenda przyniosła wynik zaskakujący: Jordan to firma z dziada pradziada norweska! Moje dotychczasowe podejście to więc tak, jakby polskie ogródki jordanowskie przypisywać Michaelowi Jordanowi z NBA. Na polskim rynku jeszcze ich wyrobów nie widziałem, ale kto wie. Ostatnio jest tu (Polska) coraz więcej rzeczy stąd (Norwegia). Światowych potentatów norweski rynek nie kręci, za to tradycja Wikingów zobowiązuje. I tak, norweski okazał się producent odzieży na jachty Regatta - którą dotąd bardzo lubiłem, ale po cichu, "bo włoska". Teraz mogę ich już nosić z podniesionym kapturem! Podobnie jak swix, przez telewidzów kojarzony pewnie ze Szwajcarią, a funkcjonujący z Lillehammer. I odwrotnie odlo, które lubię za budzącą skojarzenia nazwę - jest szwajcarskie. W Polsce pojawiły się już przed laty ryby w puszkach firmy King Oscar, co jednak jest o tyle ciekawym przedsięwzięciem Norwegów, że Oskar był królem Szwecji, a ich okupantem. W Polsce podobna firma musiałaby się nazywać Car Mikołaj... Czy byłyby to "bez serc, bez ucha, to szkieletów ryby"? прия́тного аппети́та!

czwartek, marca 21, 2013

NORGES LOVER (75) Aparycja Elokwencja Inteligencja Francja Elegancja Uncja

Od jakiegoś już czasu uśmiechają się do mnie strasznie obleśne typy, i to wyłącznie męskiej genoproweniencji. Wkrótce potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia: to Francuzi!

Będę musiał rozstać się z torbą Les Voiles de St. Barth. Był jednak czas, gdy i bez torby przyciągałem wzrok i rozognione ramiona kobiet, przemyśliwając nawet, czy by nie wpisać slalomu między latarniami do grafika nadgodzin. Przestałem się szczycić tym powodzeniem, gdy w prasie wypowiedział się burmistrz Oslo. Okazało się, że nawet jego zaczepiają! Aftenposten pisał, że seks na ulicy jest tu najdroższy w Europie, na co poważnie zareagowało pismo finansowo-giełdowe - twierdząc, że w takich wyliczeniach należałoby nie poprzestawać na samym koszcie, ale odnieść go do czasu, w jakim można na to zarobić. W odniesieniu więc do siły nabywczej seks okazuje się być w Norwegii najtańszy, do spółki z ziemniakami.

Unikalna jest mieszanka gwarantująca sukces reprodukcyjny i od pokoleń niejeden łamie sobie nad nią głowę. Od pokoleń w sensie globalnym, bo rzecz jasna ci, których ten problem bez reszty zajmuje, umierają bezdzietnie. Takoż i ja długo zastanawiałem się, czego mi jeszcze brakuje do niewątpliwych aparycji, elokwencji i inteligencji. Pewnego dnia, ważąc towar na kasie, zrozumiałem: musi to być uncja! Po prostu uncja, jakakolwiek, czegokolwiek, nieważne, bo i tak tego nie mam. Choćby i uncja ziemniaków - byle nie moja. Nawet omnipotencja na nic, gdy nie dostanie się szansy, aby się nią wykazać...

- Nazywam się Bond, James Bond - mówię, kładąc na stole numerek z kolejki. Bankierka jak z obrazka długo nie rozumie, o co chodzi, potem chce chyba jednak wyszukać tego Bønda w systemie, aż wreszcie leniwy uśmiech przeszywa jej buźkę wlepioną w kwitek z numerem "007". Dla tego astanowczego uśmiechu zrobię wszystko, toteż robię (z siebie pajaca). Na odchodnym mówię standardowe "tysięczne dzięki", szybko się jednak poprawiając na "dzięki pięćsetne", skoro przecież tyle, a nie tysiąc mi wypłaciła. Ten auśmiech, i panika: czegóż on znów ode mnie chce? Może zaczęła w myślach przeliczać przełożenie czasu pracy na zadeklarowaną przeze mnie kwotę? Może uznała, że dzieląc zwyczajową formułkę na pół, jestem jej wdzięczny połowicznie? Jej, Słońcu Wszechświata! (ironiczna opaczność takiego określenia utwierdza mnie w przekonaniu, że tak właśnie o sobie myśli).

W każdym razie byłem już poza zasięgiem Breivika (bank tuż naprzeciwko kancelarii premiera), gdy mógłby do niej zacząć docierać sens moich słów... Gdyby w ogóle je jeszcze pamiętała. Przysiadam w kawiarni za rogiem na cortado. Na ekspresie od strony klienta gromkie "Nie dotykać", tyle że po szwedzku. Nie wiadomo, czy dlatego, że pracownicy ze Szwecji, czy też największych szkód dokonywali tu Szwedzi. Co akurat przyjmuję z głębokim patriotycznym zrozumieniem. Ech, żeby tak przy Potopie Szwedzkim napisać na skarbach Narodu "rör ej", Wisła byłaby dzisiaj drożna. A tak, nie dość, że zaj... nam skarby, to jeszcze zwyczajnie po polsku popsuli i pogubili. Ile musiało to być uncji!

poniedziałek, marca 18, 2013

NORGES LOVER (74) I'm dalej w las

Widzieliście wczoraj tryumf Therese Johaug? Otóż noc wcześniej nosiłem gazety do jej klatki...

Do pracy w sklepie idę w najdroższych spodniach, golfowych Nike, kupionych tu przed trzema laty (kiedy wygrywała Marit). Ze sklepu wracamy o 2 w nocy taksówką, a taksówkarz mówi, że karta Adecco odrzucona. Już staje przed nami wizja 10 km nocnej marszruty, aż odruchowo płacę własną kartą. Czynem tym wzbudzam powszechny entuzjazm i dozgonną wdzięczność kolegów. Mnie w tym miejscu też coś nie gra: że jak to, że ja w tej pracy mam pieniądze? A tak, zapomniałem: ja tu jestem na wakacjach. A pracuję, żeby mi się te wakacje zwróciły; no i bo lubię.

To trochę nie po polsku - powie ktoś, i będzie miał rację. Najnowsze badanie pokazało właśnie, że bezrobocie wśród Polaków w Norwegii sięga 18 proc. i jest wielokrotnie wyższe w porównaniu z Norwegami w tym samym wieku, nawet tymi niewykształconymi. Przypomnijmy, że Polacy do Norwegii przyjechali... pracować.

Jakoś w sklepie ich nigdy nie widziałem. Pracowałem więc ze Szwedami... i Szwedkami, Holenderką, Azerem, Afgańczykami, dla porządku wspomnijmy i tych cwanych Palestyńczyków. W nowym rozdaniu pojawili się Szwed mówiący po hiszpańsku i Meksykanin. Trzeba przyzwyczajać się do języka, bo w 2012 r. wzrosła liczba przybyszy z Hiszpanii, a tuż za nimi z Grecji, Włoch czy Portugalii. Zauważam korelację między tymi liczbami a kwotą żbików do odstrzału, która wzrosła ze 118 do 134. (Muszę wyliczyć, jakie zwierzątko odpowiada Polakom).

Ja mam takie uniwersalne podejście: nie lubię, jak coś zupełnie się kończy. Na szczęście pracodawcy kombinują inaczej niż większość byłych i przyjmują mnie chętnie, mimo że moje miejsce jest już zajęte. Bo żyjemy w czasach flexibility... co pojęli nawet w Watykanie. A przecież nikt nie spodziewał się hiszpańskiej rekonkwisty. Przed laty był raptem jeden Gustavo z gazetami w Oslo, a dziś? Nie zdziwię się, jak na 500-lecie reformacji okaże się, że Luter też był kreolem. Albo, nie daj Boże, Che! To przypomniało mi, jak podczas Mistrzostw Świata w piłce nożnej pewna Meksykanka, z którą studiowałem, sparafrazowała reklamę "futbolitis". Uznała, że mam "deutschitis", czyli jestem bardziej niemiecki od samych Niemców. Gdyby tak jednak było, to czy uciekłbym pięć lat później z Berlina do Oslo?