Zmarła pani Larsen. Ale nie ta, którą znałem. Niestety nie ta.
Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, pobrzękującą monetami, poczułem się chciany. Bardziej nawet, niż podczas conocnego slalomu między latarniami głównego pasażu miasta. Pani Larsen chciała kupić ode mnie popołudniówkę. Ja (ja) jej (popołudniówki) jej (pani Larsen) jednak sprzedawać nie mogę.
Pani Larsen okazała się jednak cierpieć na sklerozę (albo imprinting) i pobrzękuje tak za mną niemal codziennie. Najpierw chciałem ją sobie wrzucić do grafika nadgodzin. Nasze spotkania okazały się jednak najtańszym kursem nauki praktycznego języka. Aktualnie uczę się zdania "Proszę o przepoconą koszulkę pani wnuczka, jeśli to on grał w szwedzkiej reprezentacji piłkarskiej". Jestem już po standardach typu: "Gazeta kosztuje 10 koron, ale ja pani nie sprzedam - mam odliczoną ilość, tylko dla subskrybentów" czy "Kupi se pani w kiosku". Ten ostatni tekst wcale nie był chamski, bo pani Larsen fizycznie to jest bardzo sprawna. Raz pomknęła za mną ze swojego 2. piętra do klatki obok. Jej srebrny warkocz powiewał na wietrze jak żagle Christiana Radicha. No, ale po co by miała iść do kiosku, skoro mnie tam nie ma?
Ale i dzięki tej pani Larsen, która zmarła naprawdę, czegoś się nauczyłem. Jeden nekrolog, a już wiem, jak jest mama, teściowa, babcia od strony matki, i od strony ojca, prababcia, praprababcia. Może ci Larsenowie to jakaś nauczycielska rodzina?
Na wypadek, gdybym kiedyś spotkał wnuczkę mojej adoratorki, ćwiczę się w przeboju Outkasta "Never ment to make your farmor cry... Sorry Ms. Larsen!" I tak potem od słowa do słowa, kto wie...
Póki co jednak zatrzęsienie starszych kobiet na popołudniowej. Istni "Obcy" - wciąż ich przybywa od pamiętnego dnia, gdy utknąłem z jedną w windzie (to się chyba nazywa "szeptany marketing"). Przed Wielkanocą bałem się, żeby nie zostawiły we mnie jajeczek - dobrze pamiętam, co się przytrafiło Sigourney Weaver w trzeciej części. Szukam więc "Leona" z norweskimi napisami, żeby wykuć kolejną klasyczną tyradę, tym razem Gary'ego Oldmana - jak mówi do starszej pani na klatce schodowej "He said, come inside!" Chociaż taką panią Larsen to moja stanowczość chyba akurat kręci.
Jestem za to pełen podziwu, jak ci wszyscy starsi ludzie radzą sobie z systemem otwierania drzwi w blokach. I nie rozumiem, jak to, najbardziej rozwinięte podobno społeczeństwo świata, może mieć takie zamki. Żeby otworzyć tu drzwi od wewnątrz, nie wystarczy nacisnąć klamki (klamka to matrix - klamki nie ma). Do ciągnięcia i pchania drzwi służą nieruchome uchwyty, a żeby drzwi otworzyć, trzeba przekręcić dzyndzelek, co odpowiada przekręceniu klucza od zewnątrz. Proceder wymaga więc udziału obu rąk. Już mnie jest z tym trudno.
Chociaż dla wielu to pewnie i tak wielka ulga, że nie muszą zakładać drzwi belką chroniącą je przed szturmem zwierząt. Bo przecież gdyby Norwegia była "No country for old men", to dla kogo by tu przyjeżdżał grać Willie Nelson??? Może to więc raczej nie jest kraj dla Gary'ego Oldmana i jego tyrad z "Leona" (pewnie fani Mozarta).
Podsumowując, pani Larsen żyje i ma się dobrze - o ile jestem w pobliżu oczywiście. Każdego popołudnia nasłuchuje pod drzwiami moich kroków na klatce. Tak samo jak tysiąc km na południowy-wschód łaciata miłość mojego życia...
czwartek, kwietnia 10, 2008
sobota, kwietnia 05, 2008
NORGES LOVER (6) Into the Wilde, Oscar Wilde
Będzie o seksie - nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy ostrzegam (wiek ma swoje prawa). Po prostu numer odcinka zobowiązuje. Podobnie jak sąsiedzi ze wschodu, tak i Norwegowie nazywają szóstkę bezpruderyjnie "seks". Z tego powodu wolę nie iść tu do skautów, no bo co, jak mnie przydzielą do jakiejś szóstki zuchowej?
Zrozumiałem za to właściwy sens słów piosenki Stonesów. Napisane zostały niechybnie podczas tournee po Norwegii. Mick śpiewa "Sex Drive... driving me mad" - musiał mieć na myśli autostradę E6. Przebiega niedaleko mojego domu, a biedni chłopcy mieszkali pewnie gdzieś u wylotu tunelu. Jak tylko opublikuję to odkrycie w "Journal of The Rolling Stones", kawałek ten powinien zniknąć z listy zakazanych do grania na koncertach w Chinach.
Dostałem kartę Kinosonen, na którą są zniżki do kina. Klub nazywa się "Klubben for Filmelskere og Andre Elskere". "Elskere" to kochający, wychodzi więc niezbicie, że zostałem członkiem "Klubu Miłośników Filmów i Kochających Inaczej"! Szybki racjonalny rachunek zmusił mnie do pozostania w klubie. Wystarczy, że wpiszę go sobie do CV, a już będą musieli mnie przyjąć do każdej pracy - żeby nie być posądzonymi o dyskryminację.
Być może każde tutejsze stowarzyszenie ma dodany ten drugi człon, żeby nie dyskryminować homoseksualistów? Ciekawe, czy istnieje Norweski Związek Harcerstwa i Homoseksualizmu albo stowarzyszenie Biała Rasa i Pedały (no, chyba że któreś z norges lover powiada, iż rasiści powinni sobie dodać człon "i Afronordycy").
Myśląc nad tym dłużej, przyznałem temu rozwiązaniu rację. No bo niby dlaczego ktoś (a w szczególności homoseksualista) ma być dyskryminowany tylko dlatego, że nie lubi kina? Skoro światły świat wydał walkę wrodzonym ograniczeniom, to także ktoś, kto urodził się jako nielubiący kina, powinien mieć prawo przystąpienia do klubu jego miłośników. I móc chodzić do niego z dziećmi.
Co najmniej 20 homoseksualistów z Oslo skorzystało z oferty amerykańskich kobiet rodzących dzieci - napisała moja popołudniówka. Istny czar par.
Nie jestem homofobem, choć nie jestem też jego przeciwieństwem w rozumieniu "Your Gay Friend" Robbiego Williamsa. Norwegowie rozumują niestety podobnie jak Robercik, nazywając homoseksualistę "homofil". W świecie, w którym z jednej strony są homofile, a z drugiej homofoby, nie mogę odnaleźć swojego miejsca, jako przeciwieństwo jednych i drugich zarazem. Klasyczna logika poprawności politycznej wylała mnie z kąpielą. Nie szkodzi, jeśli brali ją dwaj mężczyźni, no ale dwie kobiety - to już co innego...
Trzeba za to przyznać, że profilaktyka chorób wenerycznych zaczyna się tu wcześnie, bo już przy nauce liczenia. Każde norweskie dziecko wie, że następstwem seksu jest... syv.
Żegnam się staropolskim "pal seks" i biegnę złapać "siódemkę"
Zrozumiałem za to właściwy sens słów piosenki Stonesów. Napisane zostały niechybnie podczas tournee po Norwegii. Mick śpiewa "Sex Drive... driving me mad" - musiał mieć na myśli autostradę E6. Przebiega niedaleko mojego domu, a biedni chłopcy mieszkali pewnie gdzieś u wylotu tunelu. Jak tylko opublikuję to odkrycie w "Journal of The Rolling Stones", kawałek ten powinien zniknąć z listy zakazanych do grania na koncertach w Chinach.
Dostałem kartę Kinosonen, na którą są zniżki do kina. Klub nazywa się "Klubben for Filmelskere og Andre Elskere". "Elskere" to kochający, wychodzi więc niezbicie, że zostałem członkiem "Klubu Miłośników Filmów i Kochających Inaczej"! Szybki racjonalny rachunek zmusił mnie do pozostania w klubie. Wystarczy, że wpiszę go sobie do CV, a już będą musieli mnie przyjąć do każdej pracy - żeby nie być posądzonymi o dyskryminację.
Być może każde tutejsze stowarzyszenie ma dodany ten drugi człon, żeby nie dyskryminować homoseksualistów? Ciekawe, czy istnieje Norweski Związek Harcerstwa i Homoseksualizmu albo stowarzyszenie Biała Rasa i Pedały (no, chyba że któreś z norges lover powiada, iż rasiści powinni sobie dodać człon "i Afronordycy").
Myśląc nad tym dłużej, przyznałem temu rozwiązaniu rację. No bo niby dlaczego ktoś (a w szczególności homoseksualista) ma być dyskryminowany tylko dlatego, że nie lubi kina? Skoro światły świat wydał walkę wrodzonym ograniczeniom, to także ktoś, kto urodził się jako nielubiący kina, powinien mieć prawo przystąpienia do klubu jego miłośników. I móc chodzić do niego z dziećmi.
Co najmniej 20 homoseksualistów z Oslo skorzystało z oferty amerykańskich kobiet rodzących dzieci - napisała moja popołudniówka. Istny czar par.
Nie jestem homofobem, choć nie jestem też jego przeciwieństwem w rozumieniu "Your Gay Friend" Robbiego Williamsa. Norwegowie rozumują niestety podobnie jak Robercik, nazywając homoseksualistę "homofil". W świecie, w którym z jednej strony są homofile, a z drugiej homofoby, nie mogę odnaleźć swojego miejsca, jako przeciwieństwo jednych i drugich zarazem. Klasyczna logika poprawności politycznej wylała mnie z kąpielą. Nie szkodzi, jeśli brali ją dwaj mężczyźni, no ale dwie kobiety - to już co innego...
Trzeba za to przyznać, że profilaktyka chorób wenerycznych zaczyna się tu wcześnie, bo już przy nauce liczenia. Każde norweskie dziecko wie, że następstwem seksu jest... syv.
Żegnam się staropolskim "pal seks" i biegnę złapać "siódemkę"
wtorek, kwietnia 01, 2008
NORGES LOVER (5) Oslo Volvo ABBA Obama
Wszystkie gazety są tutaj zszyte. Komplikuje mi to wyrzucanie śmieci - wydłubywanie zszywek strasznie wydłuża proceder odkładania makulatury. Do tego nie wiem, do jakiego pojemnika wyrzucać te zszywki, więc zbieram je do słoików. A przez to nie wyrzucam słoików, chociaż akurat dobrze wiem, gdzie należy. Jak uzbieram tego trochę, otworzę sklep z rzeczami, których sam bym nigdy nie kupił, a które jednak ktoś wciąż kupuje. Teraz wiem, skąd biorą się takie sklepy.
Rano, kiedy miasto się budzi, zasiadam w domu z kawą do lektury codziennej prasy. Pewnie jeszcze przed samym królem i szefami najpotężniejszych koncernów w kraju - to więc naprawdę niesamowicie egalitarne społeczeństwo. Chociaż może oni akurat na tych gazetach nie jedzą (no, chyba że też mają sentyment do czasów internatu).
I czytam tak sobie, zaczynając od pierwszych stron, a tam o łosiach, owcach, Polakach. Polacy już stanowią trzecią mniejszość w Norwegii - ale nie po łosiach i owcach, tylko po Szwedach i Duńczykach.
Czasem pierwszą stronę opanuje więc skacząca owca albo raport o wypadkach drogowych z udziałem łosi. Na 1. stronach pojawiały się ponadto wybory w Pakistanie czy deklaracja niepodległości Kosowa. Wybory w Rosji zostały za to obszernie skomentowane zanim się odbyły, więc ich wynik nie wszedł już na 1. stronę. To całkiem udany komentarz - na miarę tatrzańskiej przyrody zamiast polityki w "Tygodniku Powszechnym".
Istotne miejsce zajmuje także np. debata o tym, by na łosie polować nie ostrą bronią lecz... paintballem. Niby bardzo humanitarna idea, ale czy ktoś w ogóle się zastanowił, jakie ma szansę na reprodukcję tak upstrzony łoś?
W prasie przytoczono wypowiedź kandydata do urzędu najpotężniejszego dyletanta świata. Okazuje się, że na swoją pozycję harował latami. Już w 1990 r. Obama pisał w studenckim czasopiśmie o Norwegii: Oslo, Volvo, ABBA. We współczesnym komentarzu Hilary wyraziła powątpiewanie, jak on będzie mógł odróżnić Palestynę od Izraela. I może właśnie w tym szaleństwie jest metoda, skoro do tej pory jakoś zawsze mylono, który z tych krajów sieje terror.
Przypomina się kawał, jak szwedzki minister odwiedził Wielką Brytanię i spodobały mu się kurtki policjantów z napisem "POLICE" na plecach. Po powrocie zamówił podobne dla szwedzkich policjantów, tyle że z napisem "ABBA". Ciekawe jak ten kawał opowiada Barack O. Najpierw pewnie mówił o norweskim ministrze, a jak go poprawiono, zamienił "ABBA" na "Helly Hansen".
Znalazłem pracę życia - ale wcale nie na stronach ofert pracy. Posterunek policji w Solund, niedaleko Bergen. W całym roku 2007 mieli tam 8 zgłoszeń. Jedno to pies, który skoczył na drugiego (finału jednak nie zdradzono - może posłuży do drugiej części "Piotrusia i Wilka"?). Dwa pożary. Facet zatęsknił do palca (no dobra, może jeszcze nie do końca rozumiem norweski). Ostatnie na liście - znaleziono puszkę haszu w łodzi. Nie można jej było przypisać do żadnej konkretnej osoby. No to właściwie nie ma się co dziwić, że od tego czasu nie wykrywano już tam przestępstw... mówię, idealna fucha.
Nastał wreszcie dzień, w którym moja umiejętność czytania po norwesku została wystawiona na próbę ekstremalną - prima aprilis. I okazało się, że jest ciężko. Spodziewałem się, że chociaż w dacie pojawi się "Snickers", skoro przez cały marzec pisali "Mars". Ale nawet nie to. Pierwszy podejrzany tekst znalazłem dopiero na ostatniej stronie. Piszą o planach przebudowy skoczni narciarskiej, która góruje nad miastem. To ich chluba i o pomysłach zmian było już od dawna głośno. Nieco tylko podejrzanie brzmią szczegóły, głównie fragment o umieszczeniu skoczni w tunelu pod ziemią. Piszę "nieco", bo to by właściwie było jak najbardziej w ich stylu. Teraz akurat kopią tunel pod fiordem, a w swoim czasie pewnie i sam fiord trafi do tunelu.
Snickers Fool
Rano, kiedy miasto się budzi, zasiadam w domu z kawą do lektury codziennej prasy. Pewnie jeszcze przed samym królem i szefami najpotężniejszych koncernów w kraju - to więc naprawdę niesamowicie egalitarne społeczeństwo. Chociaż może oni akurat na tych gazetach nie jedzą (no, chyba że też mają sentyment do czasów internatu).
I czytam tak sobie, zaczynając od pierwszych stron, a tam o łosiach, owcach, Polakach. Polacy już stanowią trzecią mniejszość w Norwegii - ale nie po łosiach i owcach, tylko po Szwedach i Duńczykach.
Czasem pierwszą stronę opanuje więc skacząca owca albo raport o wypadkach drogowych z udziałem łosi. Na 1. stronach pojawiały się ponadto wybory w Pakistanie czy deklaracja niepodległości Kosowa. Wybory w Rosji zostały za to obszernie skomentowane zanim się odbyły, więc ich wynik nie wszedł już na 1. stronę. To całkiem udany komentarz - na miarę tatrzańskiej przyrody zamiast polityki w "Tygodniku Powszechnym".
Istotne miejsce zajmuje także np. debata o tym, by na łosie polować nie ostrą bronią lecz... paintballem. Niby bardzo humanitarna idea, ale czy ktoś w ogóle się zastanowił, jakie ma szansę na reprodukcję tak upstrzony łoś?
W prasie przytoczono wypowiedź kandydata do urzędu najpotężniejszego dyletanta świata. Okazuje się, że na swoją pozycję harował latami. Już w 1990 r. Obama pisał w studenckim czasopiśmie o Norwegii: Oslo, Volvo, ABBA. We współczesnym komentarzu Hilary wyraziła powątpiewanie, jak on będzie mógł odróżnić Palestynę od Izraela. I może właśnie w tym szaleństwie jest metoda, skoro do tej pory jakoś zawsze mylono, który z tych krajów sieje terror.
Przypomina się kawał, jak szwedzki minister odwiedził Wielką Brytanię i spodobały mu się kurtki policjantów z napisem "POLICE" na plecach. Po powrocie zamówił podobne dla szwedzkich policjantów, tyle że z napisem "ABBA". Ciekawe jak ten kawał opowiada Barack O. Najpierw pewnie mówił o norweskim ministrze, a jak go poprawiono, zamienił "ABBA" na "Helly Hansen".
Znalazłem pracę życia - ale wcale nie na stronach ofert pracy. Posterunek policji w Solund, niedaleko Bergen. W całym roku 2007 mieli tam 8 zgłoszeń. Jedno to pies, który skoczył na drugiego (finału jednak nie zdradzono - może posłuży do drugiej części "Piotrusia i Wilka"?). Dwa pożary. Facet zatęsknił do palca (no dobra, może jeszcze nie do końca rozumiem norweski). Ostatnie na liście - znaleziono puszkę haszu w łodzi. Nie można jej było przypisać do żadnej konkretnej osoby. No to właściwie nie ma się co dziwić, że od tego czasu nie wykrywano już tam przestępstw... mówię, idealna fucha.
Nastał wreszcie dzień, w którym moja umiejętność czytania po norwesku została wystawiona na próbę ekstremalną - prima aprilis. I okazało się, że jest ciężko. Spodziewałem się, że chociaż w dacie pojawi się "Snickers", skoro przez cały marzec pisali "Mars". Ale nawet nie to. Pierwszy podejrzany tekst znalazłem dopiero na ostatniej stronie. Piszą o planach przebudowy skoczni narciarskiej, która góruje nad miastem. To ich chluba i o pomysłach zmian było już od dawna głośno. Nieco tylko podejrzanie brzmią szczegóły, głównie fragment o umieszczeniu skoczni w tunelu pod ziemią. Piszę "nieco", bo to by właściwie było jak najbardziej w ich stylu. Teraz akurat kopią tunel pod fiordem, a w swoim czasie pewnie i sam fiord trafi do tunelu.
Snickers Fool
sobota, marca 15, 2008
NORGES LOVER (4) Meet the Swingers
Z numerami mieszkań jest tu, jak już pisałem, absolutny bajzel, a zabiegi normalizacyjne to go dopiero komplikują. W każdej klatce na tym samym osiedlu może być inny system numeracji albo kilka takich systemów na raz. Numery, o ile się pojawiają, to rzadko jako tabliczki przy (nie na) drzwiach. Najczęściej są to papierowe nalepki na framugach. Jedne drzwi mogą mieć takie trzy nalepki, np. z numerami 20, 3006 i 15.6, a do tego jeszcze czwartą, tę znormalizowaną. Ta ma znów to do siebie, że jest słabo czytelna, przynajmniej dopóki nie obróci się głowy o 90 stopni (lub nie chodzi się po ścianach).
Zdarza się, że całe piętro jest zgodne i zamówi z urzędu naklejki normalizacyjne, tyle że nalepi je w odwrotnej kolejności. Mieszkanie H0201 będzie więc na drugim etażu za pierwszymi drzwiami z prawej, a nie z lewej. Przy nieparzystej ilości mieszkań jest szansa, że chociaż jedno z nich będzie miało właściwy numer (ale zawsze przecież mogli zacząć liczyć od innych drzwi). Nikogo nie zdziwi, że inne piętra mają inaczej, bo i tak rzadko się zdarza, żeby któraś z opcji uzyskała optyczną większość.
Teraz powinienem przejść do systemu partyjnego Norwegii, ale to jeszcze bardziej współczesna fizyka. Rzec można, fizyka przyszłości. Nie czuję się jeszcze kompetentny. Może jak zacznę nosić gazety do parlamentu (a jak wiadomo, ciekawią mnie parlamentarne pomieszczenia na faje).
Ja zawsze znam nazwisko prenumeratora i numer jego klatki. Ale to mi wiele nie daje, bo raz, nie ma czasu na czytanie nazwisk na drzwiach, dwa - i tak rzadko kiedy się pojawiają. Zwyczajem jest, że podaje się także numer etażu - ale kiedy przychodzi do numeru mieszkania, to o ile się pojawi, i tak nie jest pewny. Jeden klient może podać numer mieszkania w różnych systemach, prenumerując różne czasopisma, które przynoszę mu za jednym razem. Mam to wszystko niby znormalizowane w PDA, którego używam i klienci, których zastałem, są już poprzydzielani do kolejnych mieszkań. Ale nowych często muszę zlokalizować sam, a do tego i ze starymi wynikają ciągłe problemy. Co najlepsze, kiedy klient zniknie na chwilę z naszej bazy (np. urlop), znikną także moje poprawki. Następnym razem ten sam klient znowu trafia do nas z danymi, jakie przekazał sam gazecie. I znów człowiek musi wyręczać królewnę „sztuczną inteligencję“.
I kiedy klient wróci (jednak wracają!), wyskoczy mi w systemie, że mieszka w jednym mieszkaniu z kim innym. Teraz będzie najlepsze. W Polsce dwa różne nazwiska w jednym mieszkaniu od razu wyglądałyby podejrzanie (szczególnie w myśl nieśmiertelnej frazy przedwojennego kina: „dwaj mężczyźni w jednym łóżku?“) i można by łatwo znaleźć błąd. Tylko że tutaj do czterech różnych nazwisk w jednym mieszkaniu to standard. Kiedy więc do braku numerów mieszkań dodać konglomeraty nazwisk na tabliczkach, albo raczej konglomeraty tabliczek na drzwiach, bo często każda jest z innej bajki, to sytuacja „bardzo-nieco“ się komplikuje. Czy wspominałem już o samych imionach na drzwiach - albo o wywieszaniu absolutnie nieczytelnych rysunków dzieci?
Wydawałoby się, że układ skrzynek pocztowych na parterze może pomóc określić, gdzie ktoś mieszka. Ale to już połączenie testu IQ i kostki Rubika (no i wolontariatu, bo za te nadgodziny nikt mi nie zapłaci). Na skrzynkach nie ma z reguły informacji o piętrach i rzadko kiedy są numery mieszkań - za to, podobnie jak na drzwiach, są na nich czasem tylko imiona, a na jednej skrzynce często pojawiają się 2-4 nazwiska. Wtedy pozostaje się domyślać, w jakim porządku powieszono skrzynki: czy kolejno z lewej do prawej i z góry na dół, tak jak czytamy, czy może kolumnami, czy raczej zgodnie ze strukturą budynku – najwyższe mieszkania to najwyższe skrzynki (takie rozterki znam już dobrze z Galerii Foto ZHP). Rozpoznanie pięter to dopiero początek, bo wtedy trzeba zgadnąć, które mieszkanie zaczyna dane piętro i w którą stronę się liczy. Odgadnięcie zasady w jednym budynku niewiele daje gdzie indziej, bo dana zasada nie musi (a właściwie: musi nie) obowiązywać na jednym osiedlu. Jest jeszcze kilka klatek, które stanowią wyzwanie dla mojego IQ. Na razie myślę, że skrzynki powieszono tam według dat urodzin mieszkańców albo alfabetycznie według nazwisk pierwszych mieszkańców, którzy się już od tego czasu wyprowadzili.
Jeżeli którejś nocy nie znajdę jednego nazwiska, nie znaczy to, że następnej mam go znów nie szukać – bo przecież mogło GDZIEŚ zostać dopisane! Pozostaje mi się tylko pocieszać, że fluktuacja moich klientów to nic przy tym, co musi znosić taki listonosz.
I wracając do numerków - jedni powiesili sobie wielką czwórkę na drzwiach, ale nie pasuje to do żadnego ze znanych mi systemów numeracji. Podejrzewam, że to tajny znak swingersów, wziąłem więc to mieszkanie pod baczną obserwację (plusy pracy w nocy).
James Bond powróci w odcinku „Live and Let Die (Finding Where You Live)“
Zdarza się, że całe piętro jest zgodne i zamówi z urzędu naklejki normalizacyjne, tyle że nalepi je w odwrotnej kolejności. Mieszkanie H0201 będzie więc na drugim etażu za pierwszymi drzwiami z prawej, a nie z lewej. Przy nieparzystej ilości mieszkań jest szansa, że chociaż jedno z nich będzie miało właściwy numer (ale zawsze przecież mogli zacząć liczyć od innych drzwi). Nikogo nie zdziwi, że inne piętra mają inaczej, bo i tak rzadko się zdarza, żeby któraś z opcji uzyskała optyczną większość.
Teraz powinienem przejść do systemu partyjnego Norwegii, ale to jeszcze bardziej współczesna fizyka. Rzec można, fizyka przyszłości. Nie czuję się jeszcze kompetentny. Może jak zacznę nosić gazety do parlamentu (a jak wiadomo, ciekawią mnie parlamentarne pomieszczenia na faje).
Ja zawsze znam nazwisko prenumeratora i numer jego klatki. Ale to mi wiele nie daje, bo raz, nie ma czasu na czytanie nazwisk na drzwiach, dwa - i tak rzadko kiedy się pojawiają. Zwyczajem jest, że podaje się także numer etażu - ale kiedy przychodzi do numeru mieszkania, to o ile się pojawi, i tak nie jest pewny. Jeden klient może podać numer mieszkania w różnych systemach, prenumerując różne czasopisma, które przynoszę mu za jednym razem. Mam to wszystko niby znormalizowane w PDA, którego używam i klienci, których zastałem, są już poprzydzielani do kolejnych mieszkań. Ale nowych często muszę zlokalizować sam, a do tego i ze starymi wynikają ciągłe problemy. Co najlepsze, kiedy klient zniknie na chwilę z naszej bazy (np. urlop), znikną także moje poprawki. Następnym razem ten sam klient znowu trafia do nas z danymi, jakie przekazał sam gazecie. I znów człowiek musi wyręczać królewnę „sztuczną inteligencję“.
I kiedy klient wróci (jednak wracają!), wyskoczy mi w systemie, że mieszka w jednym mieszkaniu z kim innym. Teraz będzie najlepsze. W Polsce dwa różne nazwiska w jednym mieszkaniu od razu wyglądałyby podejrzanie (szczególnie w myśl nieśmiertelnej frazy przedwojennego kina: „dwaj mężczyźni w jednym łóżku?“) i można by łatwo znaleźć błąd. Tylko że tutaj do czterech różnych nazwisk w jednym mieszkaniu to standard. Kiedy więc do braku numerów mieszkań dodać konglomeraty nazwisk na tabliczkach, albo raczej konglomeraty tabliczek na drzwiach, bo często każda jest z innej bajki, to sytuacja „bardzo-nieco“ się komplikuje. Czy wspominałem już o samych imionach na drzwiach - albo o wywieszaniu absolutnie nieczytelnych rysunków dzieci?
Wydawałoby się, że układ skrzynek pocztowych na parterze może pomóc określić, gdzie ktoś mieszka. Ale to już połączenie testu IQ i kostki Rubika (no i wolontariatu, bo za te nadgodziny nikt mi nie zapłaci). Na skrzynkach nie ma z reguły informacji o piętrach i rzadko kiedy są numery mieszkań - za to, podobnie jak na drzwiach, są na nich czasem tylko imiona, a na jednej skrzynce często pojawiają się 2-4 nazwiska. Wtedy pozostaje się domyślać, w jakim porządku powieszono skrzynki: czy kolejno z lewej do prawej i z góry na dół, tak jak czytamy, czy może kolumnami, czy raczej zgodnie ze strukturą budynku – najwyższe mieszkania to najwyższe skrzynki (takie rozterki znam już dobrze z Galerii Foto ZHP). Rozpoznanie pięter to dopiero początek, bo wtedy trzeba zgadnąć, które mieszkanie zaczyna dane piętro i w którą stronę się liczy. Odgadnięcie zasady w jednym budynku niewiele daje gdzie indziej, bo dana zasada nie musi (a właściwie: musi nie) obowiązywać na jednym osiedlu. Jest jeszcze kilka klatek, które stanowią wyzwanie dla mojego IQ. Na razie myślę, że skrzynki powieszono tam według dat urodzin mieszkańców albo alfabetycznie według nazwisk pierwszych mieszkańców, którzy się już od tego czasu wyprowadzili.
Jeżeli którejś nocy nie znajdę jednego nazwiska, nie znaczy to, że następnej mam go znów nie szukać – bo przecież mogło GDZIEŚ zostać dopisane! Pozostaje mi się tylko pocieszać, że fluktuacja moich klientów to nic przy tym, co musi znosić taki listonosz.
I wracając do numerków - jedni powiesili sobie wielką czwórkę na drzwiach, ale nie pasuje to do żadnego ze znanych mi systemów numeracji. Podejrzewam, że to tajny znak swingersów, wziąłem więc to mieszkanie pod baczną obserwację (plusy pracy w nocy).
James Bond powróci w odcinku „Live and Let Die (Finding Where You Live)“
środa, marca 05, 2008
NORGES LOVER (3) Miki's Delivery Service

Poszedłem do kina na animowany film japoński mistrza Miyazaki. To jeden ze starszych, nie pokazywali go ubiegłej jesieni na Przeglądzie Anime - „Kiki's Delivery Service“. Nie miałem problemu przy wyborze wersji językowej, bo i tak nie byłbym w stanie odróżnić japońskiej od norweskiej; jedni i drudzy uprawiają ciągły recykling spółgłosek. Po obejrzeniu filmu wciąż nie wiem, o co chodziło w życiu głównej bohaterki – i to akurat sprawiło, że poczułem się jej bardzo bliski.
Poza tym Kiki dostarczała ludziom przesyłki, tak jak ja dostarczam gazety. Całe Oslo i jego okolice podzielone są między trzy regiony, z których MÓJ JEST NAJWIĘKSZY (tak mi się wcisnął caps lock). Mamy ponad 800 tras, które każdego dnia obstawia ponad 600 osób. Trasy poranne robi się między 2 a 6, trasy popołudniowe, ok. 14 - 17. Zacząć można kiedy się chce, ale górna granica powinna być dotrzymana, bo subskrybentom obiecano poranną gazetę przed szóstą, popołudniówkę – przed piątą.
Popołudniu posuwam piętnastkę, bo czternastka jest zbyt niestabilna, jak dla mnie. W nocy podobnie, biorę 71-kę, bo 70-tka ma już problemy z pokryciem. No, po prostu niektóre wózki są gorsze od innych.
Popołudniu sprawa jest prosta - mam ok. 80 prenumeratorów popołudniówki „Aften“, a pozostałym podrzucam tylko reklamy albo specjalne dodatki pisma, jeśli akurat są. W nocy jest dużo bardziej skomplikowanie - a wózek jest coraz cięższy z każdym dniem tygodnia, bo też wydania są coraz grubsze. Każdej nocy mam w wózku co najmniej 250 egzemplarzy głównego dziennika „Aftenposten“ i minimum 200 sztuk pomniejszych gazet. W piątek dochodzą do tego magazyny i dodatkowe tygodniki. Suma cen detalicznych wszystkich gazet w nocnym wózku to jakieś 4-6 tys. PLN. Ale nie starczyłoby dnia, żeby to samemu opchnąć. Do tego, wiadomo, mój pracodawca nie ma cierpliwości Marii Antoniny. Wystarczy, żebym jednej nocy nie obrócił towaru jak należy, a straciłbym szanse na następne razy. Sprzedanie chociaż tego, co mi zostaje nad ranem w wózku, dałoby mi dziennie paręset koron zarobku ekstra. Ale gdyby mnie to kręciło, znalazłbym fuchę w Polsce - przy prywatyzacji „Ruchu“.
I tak mogę się tutaj jeszcze wiele nauczyć. Na przykład, idąc do pracy spotykam pchającego wózek Murzyna z wąsami. Po trzech godzinach wracam, a tu Murzyn bez wąsów. No proszę - najlepsi to potrafią się nawet ogolić w tej pracy! Póki co cierpliwie znoszę skargi i uczę się hodować skorupę zobojętnienia wokół mojej podłej cechy pełnego zaangażowania we wszystko, co robię.
Z problemami klienci dzwonią do obsługi klienta, a ta przekazuje sprawę do mnie. Jeśli ktoś dostaje gazetę, której nie zamawiał, typowym manifestem jest zostawianie jej pod drzwiami (nie będzie odcisków palców, to nie każą za to płacić). To, że kto inny, kto zamówił to pismo, go nie dostaje, to już specjalnie nikogo nie martwi - dopóki ja nie będę musiał wszcząć nocnego śledztwa. Sąsiedzi się ze sobą nie komunikują. Świetnie rozwinięta jest za to komunikacja jednostronna, takie „w pół do komunikacji“. Mowa o wywieszaniu kartek, które jest tutaj chyba sportem narodowym zaraz po narciarstwie. Kartki wiszą na wszystkich klatkach, w każdej sprawie. Nie ma się co dziwić, bo w teście z Pizy poszło im całkiem dobrze w pisaniu. Pół biedy, jeśli przeczyta to młody, inteligentny, wykształcony Polak (nawet nieznający norweskiego). Ale przecież rdzenni sąsiedzi, jak wiadomo z Pizy, będą już mieli problem z przeczytaniem. Czasem znajdę także kartki skierowane tylko do mnie - a to, że ich drzwi to te a te, a to że ktoś nie prenumeruje wcale pisma, które mu podrzucam. Albo post-it z tytułami pism, naklejony przy drzwiach; i tak sobie wisi tygodniami, a ja zastanawiam się, co by szkodziło, podać na drzwiach nazwisko.
Skarga: nie dostarczono pisma tej a tej, mieszkanie 244. Za dwa dni, nie dostarczono pisma tej samej, mieszkanie 242. Zastanawiam się, przeprowadzka? schizofrenia? bigamia? kurwa prenumeratorka?
Skarga: proszę kłaść gazetę na wycieraczce, nie na podłodze („kłaść?“ - a to dobre!) Odpowiadam: niech sobie kupi większą wycieraczkę.
Skarga: klient w ogóle nie dostaje swoich gazet. No to o tym to trzeba było pomyśleć przy zakupie wycieraczki z napisem „Go away“!
Z wycieraczek najdziwniejsze, jakie dotąd widziałem były z Gore-texem, jeżeli wierzyć napisowi. Za to miłym gestem, z jakim się spotkałem, było wyłożenie wszystkich wycieraczek z piętra obok windy. Pewnie po to, żebym nie musiał tyle łazić. Tylko co ja mam z tym zrobić, kiedy wycieraczki nie są podpisane? Ale, ale, spokojnie... a drzwi to niby są? I o tym będzie w następnym odcinku.
sir Miki de Livery
Subskrybuj:
Posty (Atom)