piątek, lutego 15, 2008

NORGES LOVER (2) Joe Pesci się z moro nie pieści

Premier TUrSKi (niestety nie ten od Holland) zaproponował zniesienie obowiązku meldunkowego, co ma zmniejszyć biurokratyzację państwa. I znów Polakom gratulujemy pomysłów na żywca. Podpowiadam, że biurokratyzację państwa najskuteczniej będzie ukrócić poprzez - likwidację państwa. W Norwegii jest bardzo ścisły obowiązek meldunkowy, mają także pojedynczy numer identyfikacyjny (jak nasz projektowany PESEL2), a nie wiąże się z tym żadna urzędnicza hydra. Przeciwnie - załatwienie formalności przy osiedleniu się tutaj to chwila. Są nawet polskojęzyczne formularze (może by więc i u nas wprowadzić język polski w urzędach?)

No, ale bez zbytnich pochwał. Nie obchodzi się tu bez dziwactw. Podczas meldunku w urzędzie pani wypytała mnie dokładnie, gdzie mieszkam i jak do mnie dojść - które piętro i które drzwi w drodze ze schodów. Czekałem, nie gasiłem nocnej lampki a na klamce zawiesiłem butelkę szampana. Nie przyszła. Okazało się, że w ten sposób opisuje się tutaj miejsce zamieszkania, bo zwyczajne numery mieszkań funkcjonują rzadko. Zgodnie z promowaną dopiero normalizacją numerów mieszkań, wchodzą numery składające się z litery i czterech cyfr. Dwie pierwsze to piętro, dwie kolejne - numer drzwi, od lewej, licząc od schodów (albo wejścia do budynku), zgodnie ze wskazówkami zegara. Zasada numeracji nadana jest więc urzędowo, ale bazuje na opisie mieszkańca, który zamawia sobie etykietkę do naklejenia na drzwi. Nie dziwi więc, że platońskiemu światu idealnych numerów mieszkań odpowiada absolutne zamieszanie w praktyce. Wystarczy, że mieszkaniec nie zrozumie instrukcji. A że w czytaniu tekstów Norwegowie wypadają w teście z Pizy za Polakami, wygląda na to, że na moim piętrze tylko ja będę miał poprawny numer mieszkania.


Po mojej przygodzie z czekaniem na panią z urzędu zrozumiałem, skąd w tym mieście tyle świateł świecących się całe noce. To, co tak bardzo urzeka tutaj nocnych przechodniów, okazuje się być tragedią wielu samotnych dusz. Może jest to więc jednak podła urzędnicza hydra żerująca na biednych, naiwnych imigrantach? Tak czy owak, doświadczenie to nauczyło mnie na pewno jednego: nie zadawać tutejszym dziewczynom pytania „Gdzie mieszkasz?“ Ani się obejrzysz, a spędzisz z nią pół życia zanim uda ci się ją pocałować. Tak, szanta ze słowami: „Weź ją, bracie, nie czekaj - wyjaśnisz potem“ musiała powstać w Norwegii.

Mój pierwszy raz jako kelner. Mistrzyni ceremonii z miejsca skwitowała mnie krótkim: „You are funny“. Wydało mi się to nieco podejrzane, skoro jeszcze nawet nie zdążyłem się odezwać. Ale nie miałem jak zareagować, bo przecież nie miałem pod ręką pompki (widział ktoś kelnera z pompką?)

Dopiero oglądając po kilku dniach „Seks w wielkim mieście“ z norweskimi napisami, zrozumiałem, co miała na myśli. Mam czapkę polskiej marki Moro, a 'moro' po norwesku to właśnie 'śmieszny' (znam nawet jednego Polaka, który uważa, że moro jest śmieszne - ale nie miałem pojęcia, że u podstaw jego sądu leży wnikliwa analiza lingwistyczna!)

Następnym razem nie dam się zaskoczyć. Niech tylko wykuję norweskie napisy z niezapomnianej tyrady Joe Pesciego w „Chłopcach z ferajny“: 'Tell me, what'ya mean... how funny I am... what makes me funny?'.

Kelnerowanie to czasem tylko i do północy (tzw. podryw „na Kopciuszka“). Za to od 2-3 w nocy - roznoszenie gazet. Idąc tak lub jadąc rowerem do pracy, mijam ludzi grzebiących w śmietnikach. No tak - „chleb musi być wypieczony“.

Niedoszły absolwent UAM w Poznaniu - Instytut Fizyki na Morasku (to chyba będzie „śmiesznostka“ po norwesku)

wtorek, stycznia 15, 2008

NORGES LOVER (1) Nelson Will is coming to town!

- Hej, znam cię - powiedział - pisałeś kiedyś ze Szwecji, że jesteś country lover czy co. Mam więc temat, który Cię zainteresuje. 1 maja w Oslo zagra Willie Nelson. Pora więc na Norwegię, yuppie ey! - po czym odwrócił się na piętce i ruszył przed siebie. Był chlebem, a ja poszedłem za nim.

Chleb okazał się być wytworem Stefana, Niemca zamieszkałego w Oslo. Stefan codziennie, czasem raz na dwa dni, sam wypieka chleb (pewnie jest słuchaczem „Minimaxu“). Chleb to w sklepie wydatek powyżej kilkunastu koron (a korona to prawie pół złotego). Kto się jednak uważnie rozejrzy, kupi i za 4 korony, chleb dotowany przez państwo. Co ciekawe, to jednak wciąż więcej, niż zaoferowano mi na poczcie w zamian za... 10 EUR. Jak to możliwe? Oto właśnie NORGES LOVER! (czyli, rzecz jasna, „norweskie prawa“).

Tytuł - bystry zabieg marketingowy! Proszę mi więc nie zwracać uwagi, że niestosowny albo nieadekwatny, bo piszę o Oslo, a to nie to samo, co Norwegia w ogóle. Tytuł ma być ciekawy po to, żeby zainteresować nieciekawą treścią (zasada ta dotyczy także tzw. „tytułu zawodowego“). No i czy może istnieć jednoznaczny tytuł? Na przykład: "Vondrackowa zaczyna mówić". Czy byłby to tytuł wywiadu-rzeki o kochankach piosenkarki, czy też chodzi o sypanie sowieckich agentów w czeskim show-biznesie, a może to jej biografia z dzieciństwa? Lub też recenzja nowej płyty, na której nieśmiertelna Helena rapuje. Zostawmy jednak te intelektualne igrzyska i wróćmy do chleba.


Znajomi oświadczyli mi wkrótce, że ten chleb dotowany przez państwo jest robiony ze śmieci. Takiej dbałości państwa o recykling to nie spotkałem nawet w Niemczech! Zacząłem więc uważać, co sam wyrzucam; prezerwatywy zawijać w papier toaletowy i spuszczać w ubikacji (na szczęście nie piję dotowanych przez państwo wód mineralnych).

Nie minął tydzień na szukaniu pracy, a otrzymałem posadę key account managera w logistyce. W sensie, mam pęk kluczy i roznoszę gazety po osiedlach, w nocy i popołudniu. Kluczami otwieram drzwi do klatek, żeby móc szybko rzucić co komu potrzeba prosto pod drzwi jego mieszkania. „Ucz się, ucz... klucz“ - wszyscy to znamy. Ale do tej pory myślałem, że to tylko taki reklamowy slogan. Wiedziałem też, że wielcy biznesu zaczynali jako paperboy - ale nie znałem jeszcze przypadku emerytowanego rekina biznesu na tym stanowisku.

W tym, że mnie przyjęli, tradycyjnie, nie upatrywałbym prostych wyjaśnień, jak: że praca jest niewdzięczna, że jest mróz, śnieg i zawierucha, a wózek z gazetami, który trzeba pchać pod górę, waży z pół tony, więc nikt nie chce tak pracować. O nie, ja przekonałem komisję o swoich wybitnych kwalifikacjach do tej pracy. Czuję, że wszystko, co robiłem w życiu do tej pory, służyło do przygotowania mnie na to właśnie:

„Paperboy“ to była moja pierwsza ulubiona gra komputerowa,
na zlocie hufca 1998 r. prowadziłem warsztaty dziennikarskie, z główną zabawą w paperboya właśnie,
przez całe liceum nosiłem do szkoły „Wyborczą“,
logo mojego kierunku studiów kulturoznawstwa to - wypisz wymaluj - gazeta,
bieganie po schodach przed wyjazdem do Norwegii zacząłem już przed 12 laty (choć skończyłem zaraz potem, wyjechawszy do Norwegii po raz pierwszy),
rozpakowywałem paczki pracując w księgarni we Frankfurcie,
biegałem po klatkach w górę i w dół pracując we Ffurcie przy wymianie drzwi i okien,
pchanie wózka i wożenie go windami stanowiło nieodłączną część pracy w biurze MBA we Frankfurcie,
jestem dumnym posiadaczem bielizny thermo Mäsera, która tylko leżała, kiedy nie jeździłem w góry,
no i wreszcie, last but not least, mam pewną wprawę w rzucaniu (choć tu może być akurat kłopot z pisemnymi referencjami).
Do tego mam jeszcze spore doświadczenie pracy w międzynarodowych projektach i działalności międzykulturowej, a gazety roznoszą tutaj przedstawiciele stu nacji. Musieli mnie przyjąć po takim przedstawieniu sprawy na „interwju“, jak tutaj mówią. To znaczy, mówią tak wszędzie, ale tutaj to jeszcze tak piszą!

Wkrótce odbyłem szkolenie, po którym rozpierany szczęściem, że wszystko tak dobrze się potoczyło, odśpiewałem publicznie „Immigrant Song“ Zeppelinów. Owacje zachęciły mnie do bisu, na który wybrałem „Celebration Day“ tychże. Przerwano mi jednak po fragmencie "I'm gonna join the band", kierując mnie ponownie na szkolenie. Tam mi znów obtłumaczono, że taśmy spinające paczki z gazetami to ja mam rozrywać - a nie łączyć.

Drugi raz w życiu poczułem się oszukany słowami piosenki. Pierwszy raz to było, kiedy okazało się, że w Leluchowie nie ma żadnych czereśni.

Skoro już przystąpiłem do tak lubianego przeze mnie wątku pierwszych razów. 4 stycznia utknąłem między piętrami w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w tym roku. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w Norwegii. Po raz pierwszy utknąłem w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie ze starszą panią...

Z nowymi klockami hamulcowymi pojechałem dalej.

Song (imigrant z Chin)

sobota, stycznia 05, 2008

Kierownica ucieka misiowi


ciąg dalszy przygód pt. "Miś kierownicy ucieka" (2007 rokiem zamiany miejsc)

Z już nie tak całkiem nowymi pompką i kaskiem dotarłem do Oslo. Jeździmy tak sobie z moim rowerem po mieście, a ja tu widzę, że on, jak w tym kawale o trędowatym, powoli acz stanowczo, coś jakby mi sp... umyka. Ale od początku. Oto co wydarzyło się tuż zanim nauczyłem się wstawać rano i oszczędzać. Zostało mi więc już tylko nauczyć się pływać (rower wodny podobno się nie liczy...)


30 W SKALI BEAUFORTA

To, jak się tutaj jeździ, jest niesamowite. W mieście prawie wciąż są ograniczenia do 30 na godzinę, a jeśli można jechać szybciej, to, jak mówi znajomy Niemiec, i tak trafisz na Norwega, który nie przekroczy trzydziestki. Zdawałoby się więc, że pełna kultura. Ale ilość wymuszeń pierwszeństwa i przeróżnych dziwnych zachowań sprawia, że wciąż jestem tutaj przerażony. Myślę, że tak by wyglądała Formuła 1 w zwolnionym tempie, muszę to sobie sprawdzić.

Prawie w ogóle nie używają tu kierunkowskazów, w każdym razie nie wtedy, kiedy ma to jakieś praktyczne znaczenie. Kiedy ktoś staje na środku jezdni na wprost mnie, nie wiem, co się dzieje, a on chce skręcić - tylko nie używa kierunkowskazu. Dla odmiany, potrafią nagminnie świecić jeden kierunkowskaz, żeby tylko zaznaczyć, że nie skręcają w drugą stronę. Ma to sens tylko przy tramwajach czy autobusach, które stoją na przystankach. Albo miałoby to sens na rondzie, gdyby kierunkowskaz nie stanowił tam akurat absolutnej perwersji (lub też oznaki nieeprzystosowania kulturowego kierowcy obcokrajowca).

Nie używają kierunkowskazów, jeśli pas skręca tylko w prawo, czego pieszy na przejściu akurat nie wie. No ale po co ma niby wiedzieć, skoro jako pieszy ma wszędzie bezwględne pierwszeństwo. Podobno winę za wypadki ponosi tutaj zawsze kierowca. Muszą więc mieć oczy dookołą głowy... piesi wkraczają na jezdnię w każdym miejscu, bez zwracania uwagi, czy coś jedzie, rozmawiając, pisząc sms-y, zupełnie jakby byli jeszcze na pierwszej prostej do toalety. Samochody muszą być na to przygotowane - mnie, z - niedosłownie - topniejącymi hamulcami jest dużo ciężej na to - dosłownie - przystawać.

Wracając na rondo. Norwegowie lubią żarty o Szwedach i jeden z nich głosi, że znak drogowy ronda jest w Szwecji opatrzony tabliczką "max. 3 okrążenia". Ale to jednak Norwegia jest pierwszym krajem, w którym zobaczyłem wymalowane na asfalcie strzałki wskazujące kierunek jazdy na rondzie!


POMARAŃCZOWA AKCELERATYWA

Sygnalizacja świetlna to jeszcze inna historia. Jest tu umieszczona dodatkowo za skrzyżowaniem, co bardzo ułatwia życie kierowcom, ale jednocześnie ich rozwydrza. No bo nie muszą stać przed pasami, żeby widzieć swoje światła. Często więc wciskają się między pasy a skrzyżowanie albo ruszają z pasów. Tak poznałem nowe znaczenie "pasa startowego" (o proszę, znowu Formuła 1). Dodatkowo pomarańczowe światło stanowi jedyne znane mi na razie odstępstwo od ograniczeń prędkości - oznacza po prostu: "Przyspiesz!!!", co sprawdza się także doskonale na rowerze (i rzeczywiście, muszę tu jeździć dużo szybciej niż kiedyś, skoro baterie w ipodzie kończą się w pół godziny - a jak wiadomo, starczy ich na ponad 200 km).


BĘC-MARKING

Nauczony na Monty Pythonie nie wożę ze sobą pomidorów. To jednak wystarczało jedynie na miesiąc bezwypadkowej jazdy. 23 stycznia przewróciłem się na oblodzonym przejściu dla pieszych naprzeciwko Hard Rock Cafe. Po raz pierwszy przewróciłem się na rowerze w Norwegii. Po raz pierwszy przewróciłem się na rowerze w tym roku. W ogóle po raz pierwszy przewróciłem się pod Hard Rock Cafe. To tak, jak bym stał się mężczyzną. Dla uczczenia tej chwili zmieniłem sobie muzykę z Simply Red na Deep Purple.

Od tego czasu zacząłem się już przewracać częściej, co ma jednak ten szczególny walor, że już tylko w ten sposób udaje się zmienić tylną przerzutkę. Czekam w napięciu na upadek, obstawiając, na który bieg teraz - dosłownie - wypadnie.

I rondo po raz trzeci i - przepisowo - ostatni. Ciekawe, ile razy można się w Szwecji wywrócić na rondzie?


SPIS CUDZO-ŁOŻYSK

Rowerów jest tu oczywicie cała masa, tak stojących gdzie popadnie, jak padających gdzie się postoi. Po miesiącu jazdy i stania na śniegu, deszczu, lodzie i zawiei, strasznie zardzewiał mi łańcuch. Zacząłem się więc przyglądać rowerom, obok których stawiam swój i na szczęście okazało się, że one też mają zardzewiałe łańcuchy. Starając się na postojach jeszcze bardziej upodobnić mój rower do innych zapinałem go, zabierałem ze sobą lampkę, czasami siodełko. Szybko z tym jednak skończyłem - już podczas pierwszego wywlekania dętki z opony. To chyba jednak zbyt daleko idąca ostrożność.

3 stycznia pomyślałem, że muszę zmienić klocki hamulcowe. Pomyślałem o tym po raz pierwszy w Norwegii. Pomyślałem to po raz pierwszy w tym roku. Po raz pierwszy w ogóle o tym pomyślałem. Po raz pierwszy tak długo towarzyszy mi obsesyjnie jedna myśl (no dobra, może jednak nie po raz pierwszy). Odtąd moją mantrą stało się gardłowe ham... ham... ham... hamuj. W-deszcz właściwie mogę sobie podarować jazdę z-górki. W tutejszych warunkach poprzednie zdanie można spokojnie skrócić o flanki.


No i moczę wciąż tyłek, bo przecież nigdy nie miałem błotników. Rozglądam się więc za trykotami onetu, bo sam se błotnika przecież nie kupię - do garnka się go nie włoży. I vice versa - w rozgotowanym porze nie udaje się wykręcić gwintu.

Ale pracuję nad hamulcami z kokosa.


Niepohamowana Clodagh „nie dla obcisłych spodenek (spódnice to co innego)“ Rogers.

sobota, września 30, 2006

Miś kierownicy ucieka


GENEZA

Postanowiłem wziąć udział w maratonie. Z wiekiem człowiek dojrzewa do podejmowania nowych wyzwań. Jak wezmę udział w maratonie, pomyślałem, zostaną mi już tylko trzy sprawy do załatwienia - nauczyć się pływać, wstawać rano i oszczędzać. Maraton wydaje się z tego najłatwiejszy, na dobry początek. Każdy maraton, bez względu na długość, będzie od tych rzeczy łatwiejszy.

A jak mówi przysłowie ma - ratończy - ków, najtrudniejszy jest pierwszy krok (choć nie zgadza się z tym druga szkoła filozoficzna, ma - łżon - ków).

Nie jest tak, że nie miałem w tej sprawie (maratonu, nie małżeństwa) żadnego doświadczenia. Raz już wziąłem udział w maratonie - w kinie. Zasnąłem na trzecim filmie, jak zakopywali Umę Thurman i zupełnie zrobiło się ciemno. Ale ona i tak ich potem wszystkich wybiła. I ja zachciałem być taki jak ona. Ale wiedziałem, że nie jest to łatwe. Najbardziej przerażała mnie wizja wyrywanych zębów. Widziałem to na filmie, gdzie Laurence Olivier piłował zęby Dustinowi Hoffmanowi, grającemu no, man! oh, man! Maratończyka właśnie.

CEL

Nie pojechałem tam się ścigać, ale za punkt honoru postawiłem sobie, że mnie nikt nie zdubluje. Udało się. I nie dopatrywałbym się tutaj prostych wyjaśnień, np. że było jedno okrążenie. Poczytuję to za swój osobisty sukces.

Nie wiem, ile czasu jechałem. Czas liczyłem w przesłuchanych piosenkach. Odtąd też baterię iPoda liczę w kilometrach. Starczy akurat dokładnie na 208, bo tyle miał maraton.

WRAŻENIA

Przemierzając pola Pomorza Przedniego miałem do czynienia nawet ze sztuką wysoką. Dosłownie mnie zelektryzowała. Przy drodze stała bardzo nowoczesna w formie instalacja artysty, pewnie Holendra. Takie jakieś sprężyny, całkiem jak transformatory. Ale ja nie jestem cham, żeby myśleć, że to zwykłe jakieś użytkowe żelastwo. W środku pola nikt nie stawia nic wartościowego, bo by rozkradli. To musiała więc być sztuka. Zanotowałem więc sobie nazwisko twórcy (Vattenfall) i przez chwilę zadumałem się nad ludzką kondycją. Doszedłem wtedy do wniosku, że rzeczywiście muszę nad nią popracować, bo za szybko się męczę. Wziąwszy głęboki oddech ruszyłem więc dalej.

CROSS-CULTURAL (czyli pełna kultura na rowerach krossowych)

W pewnym miasteczku przed przejazdem kolejowym spotykam Polaka. No bo kto inny by miał trykot onet.pl? Zagaduję do niego po polsku, na co on mi po angielsku, że nie zna niemieckiego. No i jak mu nie przywalić? Przypomniała mi się scena z "Piątego Elementu", kiedy ufoludka zapytano "Are you a German?", no i mnie zwyczajnie poniosło. Trochę mi przykro z tego powodu, ale to nie moja wina. Zły wpływ wywarło na mnie kino amerykańskie (co gorsze, robione przez Europejczyka). Trudno, kolega z trykotem onet.pl i tak się nigdy nie dowie, jaka była prawda i tylko wzbierze w nim stereotyp Niemca bijącego Polaków na swojej ziemi. W pewien więc sposób na pewno przysłużyłem się polskiej racji stanu.

Z nową pompką i kaskiem pojechałem dalej. Ale o tym kiedy indziej.

Michał „nie dla obcisłych spodenek“ Borun

sobota, czerwca 10, 2006

GESTAPO/TPSA/MEN/ESV Luckenwalde



Przepraszam za długie milczenie. Nie mogłem dosięgnąć do klawiatury, wiecie, po operacji. Dłuuuuugie milczenie. Rozumiecie, długie. Tak jak zapowiadałem, sprawiłem sobie nową zabawkę - na załączonym zdjęciu trzymam opakowanie po niej. Zdjęcie jest czarno-białe, ale tak mentalnie, jak werbalnie, bardziej czarne, niż białe. Rozumiecie, czarne. Ale już mam bezprzewodową klawiaturę, więc piszę do Was (tylko nie widzę, co piszę, bo monitor, choć 30-calowy, wciąż jest za daleko). Rozumiecie.


Pamiętacie, jak napisałem, że odtąd już każdy ból sprawi przyjemność? Po operacji musiałem to sprawdzić, idąc do domu terroru. Nie, nie wstąpiłem w święty związek małżeński. "Terrorhaza" to w Budapeszcie muzeum w dawnej siedzibie nazistowskiej i stalinowskiej bezpieki. Trzeba przyznać, że komuniści z rozbrajającą szczerością zaznaczyli tę kontynuację. W końcu jedni i drudzy prześladowali (czy jak to brzmi w regulaminie TP SA: obsługiwali) tę samą klientelę. Na dodatek, dla jednych i drugich pracowali ci sami ludzie, po co więc jeszcze wszystkim wysyłać zawiadomienia o zmianie adresu? Myślę, że teraz już nikogo nie zdziwi, iż dzisiaj polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej mieści się w dawnej siedzibie Gestapo.

Kilka słów o kuchni węgierskiej. Trafiliśmy do oryginalnej węgierskiej restauracji, w której znaku jest kot w garnku. Jak wszyscy wiedzą, bardzo lubię koty. Polecam. I co, że na Węgrzech jedzą koty? Przynajmniej się po ulicach nie włóczą. "Jest godzina 22 - czy wiesz, gdzie jest Twój kot?".
Wiem - właśnie go jem.


Moja Mama napisała mi wtedy w mailu: Widziałam dzis kotka przepieknej piękności, podwórkowy czarny, mały (około 4-5 mies) długowłosy. wyciągał do mnie łapkę w tramwaju. Widzicie, do czego to doszło, że małego hipisa koci rodzice wysyłają, by żebrał po tramwajach. Na Węgrzech to by wyciągał nie łapkę, a kopytka i nie w tramwaju, lecz w garnku.

Na zakończenie donosów z Budapesztu, żeby było jasne, że wszystko się udało jak najprzedniej, zdjęcie Ani w najwyższym szczycie Budapesztu.


Michał.

PS: to już koniec questu, ale jeszcze suplement. Tego tematu nie może zabraknąć w mojej korespondencji zagranicznej - już kiedyś donosiłem o piłce nożnej ze Szwecji.

Jak wszyscy wiedzą, dzisiaj grają NASI. Polska zresztą, jak słyszałem, też. Na mecz Polski jedzie dzisiaj kolega z biura. Zdecydował się zamienić bilet po tym, jak okazało się, że Angola nie jest na południe od Szkocji. To znaczy, jest, ale nie tak bezpośrednio, jak się tego spodziewał. Kolega jest Niemcem, ale potrafi powiedzieć po polsku "Dzień dobry, chciałbym zamówić żurek w chlebie". Jeżeli usłyszycie to podczas transmisji, nie dziwcie się, tylko podchwytujcie slogan. Podtrzyma to chłopców na duchu.

Przed prawie miesiącem reprezentacja Niemiec pokonała w sparingu ESV Luckenwalde, 7:0, dla fanów księgowości podaję kwotę słownie: siedem, zero. Dla seksoholików i innych fanów numerologii dodam, że Polacy niedawno wygrali ze zbieraniną z niemieckich podwórek (podobno czwarta liga), coś chyba z 12:0. A teraz coś dla fanów logiki. W przedzień wspomnianego meczu Niemiec jeździłem rowerem po Luckenwalde. Mają świetne drogi rowerowe. Ale w całych Niemczech jest tych dróg dużo więcej. No i Niemcy wygrały mecz z Luckenwalde. W Niemczech dróg rowerowych nie ma tylko na podwórkach i dlatego Polska wygrała z niemieckimi podwórkowcami. Wszystko układa się w logiczną całość.

Konkluzja więc jest taka - jak Polska może wygrać z Niemcami, kiedy obowiązuje w niej całkowity zakaz pedałowania?

Kończę, zanim podpadnę Romanowi po raz trzeci.