piątek, maja 30, 2008

NORGES LOVER (9) Corectness śledziowe w sosie politycznym



Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki dzień, że już tylko ona mi się tu będzie podobała, chociaż nie wiedziałem, że stanie się to tak szybko. Flaga Norwegii. W XIX w. dzieliła się po połowie z flagą Szwecji na fladze unii obu państw. Strasznie to było pstrokate, nosząc doskonale obrazową nazwę „sałatki śledziowej“.

Z czasem w Skandynawii rozwinął się kapitalizm, w związku z czym sałatki jest coraz więcej, ale coraz mniej w niej śledzi. I tak, oficjalnym hasłem Norwegii jest multikulturowość, jak każdy quasi-ideowy program polityczny, przybierająca przekomiczne formy.

Czy flaga jest jedna, jak król, czy jest ich wiele, jak zwierzaczków? Przez całą wiosnę debatę publiczną zajmowała kwestia, czy imigranci mogą nosić flagi swoich państw na paradzie 17 maja, w tutejszym Dniu Konstytucji - nomen omen - Norwegii. Obchody tego dnia słyną z pochodu dzieci, które niosą flagi Norwegii, w całym mieście jest ich pełno (tego dnia szczególnie flag, bo dzieci to wiadomo, zawsze). Zaistnienie takiej debaty świetnie potwierdza moją tezę, że z dobrobytu ludzie muszą sobie wyszukiwać sztuczne problemy. Ciekawe, jaki będzie następny temat poprawnościowej debaty. Może, ile języków wejdzie na znaczek pocztowy?

Trzeba jednak dla porządku dodać, że są jeszcze dwie flagi uprawnione w tej chwili do zaistnienia w pochodzie na 17 maja: flaga ONZ i flaga mniejszości samijskiej. Mniejszość ta tym różni się od innych, że nie jest napływowa, a jako autochtoniczna bywa nawet zwana Indianami Europy. W przyszłym roku inne mniejszości wpadną więc pewnie na pomysł solidarnego noszenia flagi samijskiej. W ten sposób staną się jednak większością, pozbawiając się same swoich praw.

-----------------------------------------------------


Na początku roku na okładkach dzienników panowała Murzynka Manuela. Najpierw myślałem, że to postać z Big Brothera, musiałem skojarzyć imię z naszą pierwszą edycją. Manuela okazała się jednak być pierwszym norweskim ministrem pochodzenia imigracyjnego. Zgodnie więc z pryncypiami poprawności politycznej, wszędzie jej było pełno (ciemnoskóra i taka uśmiechnięta). Poprawność polityczna na szczęście nie nakazała prasie milczeć, kiedy wyniknął jakiś skandal konfliktu interesów, i odwoływaniu pani minister (ale już tylko ciemnoskórej) towarzyszyła jeszcze częstsza jej obecność w prasie.

Dalej sprawy potoczyły się jak w „Obcym“ (wiem, że to bardzo niepoprawne politycznie porównanie, ale mogę sobie na nie pozwolić, będąc „obcszy“). Miejsce Manueli zajęły w prasie dwie inne kobiety, każda z racji jednej z jej cech (jedna odziedziczyła ciemną skórę, druga ciągły uśmiech). Nową minister od dzieci (czyli od uśmiechu) została blond aryjka, a etniczna Pakistanka - nową doradczynią premiera i jak to określiła prasa - jego listkiem figowym. Teraz to ona bowiem jest jedynym wśród ok. 80 notabli rządowych z imigracyjnym pochodzeniem. Dla porównania, w urzędach pocztowych, wśród kierowców autobusów etc. proporcje zdają się być odwrotne. Odsetek imigrantów w Oslo wynosi od 25% w tych mniej zaludnionych dzielnicach do ponad 65% w gęsto zamieszkałych.

Na początku marca policja zamknęła trzy kafejki internetowe prowadzone przez Somalijczyków - podejrzenie o terroryzm. Zrobiło mi się z tego powodu nieco przykro. W końcu nie jestem pewien, że to u nich załapałem jakiegoś wira na ipoda. Nawet właściwie nie wiem, czy to był wirus. Ja tylko zasugerowałem anonimowo, że Somalijczycy mogą mieć zagrożony system. A może powiedziałem, zagrażający?

Zemściło się to na mnie cięższymi gazetami, bo wątek somalijskiego terroryzmu ciągnął się potem tygodniami. No i musiałem zacząć chodzić na internet do fryzjera. Właściwie to jest mi obojętne, gdzie odpowiadam „nie“ na pytanie, czy komputer ma zapamiętać hasło. Fryzjerowi nawet szybciej wybaczę to pytanie niż lokalom szumnie nazwanym „internet cafe“.

-----------------------------------------------------


Norweski urząd statystyczny podał listę najczęściej nadawanych w ubiegłym roku imion. Najczęstsze męskie imię w Oslo (z pominięciem wariantów i różnic w pisowni) to... Mohamed. W mieście jest 30 meczetów, przy czym tylko dwa są jako takie zbudowane, a trzeci się buduje. Reszta to prowizorki (przypomina mi to cerkiew we Ffurcie nad Odrą - wierni spotykali się w korytarzu osiedlowego domu kultury).

W marcu w magazynie Aftenposten był wywiad z Murzynem, który pracuje tak jak ja. Przyjechał tu z... Polski. Tylko czekać, jak miejscowi zaczną się dziwić, że jestem biały. Chociaż może raczej z uznaniem pomyślą, że jestem przykładem multikulturalizmu w Polsce? Na szczęście Polska to nie Tanzania, gdzie 170 tys. albinosów drży o swoje życie, jako że szamani potrzebują ich narządów do wyczarowania bogactwa. W Polsce biali mogą spać spokojnie.

Zdarza się Polsce jednak wystąpić tu w roli Kartaginy, jak na przykład w artykule o pulpicie Windows. Być może to jakaś podprogowa propaganda, a może tylko rozpaczliwy zew o wierszówkę (bo czy o samym pulpicie Windows można napisać na całą stronę?) Facet ni stąd, ni zowąd wtrącił coś o konserwatywnej Ameryce i homofobicznej Polsce, która czepia się Teletubisiów. Po czym wrócił do tematu. Jak widać, wiedział, że dzwoni, ale nie wiedział, w którym kościele. Chciałoby się rzec: dobrze, że chociaż wiedział, iż dzwoni w kościele. Ale to zgubna radość. W popołudniówce poruszono temat dzwonów kościelnych, które bijąc w niedzielę rano przeszkadzają okolicznym mieszkańcom. Ponieważ kościół jest tutaj państwowy, tylko czekać, jak dzwony kościelne przestaną tu bić. Dość tych starych zabo... bim-bomów.

Ciekawe tylko, jak dzieci przyszłości, nieznające dźwięku dzwonów, będą tutaj czytać „Kubusia Puchatka“? „Kiedy pada śnieg (hom-hom)...“?

środa, kwietnia 30, 2008

NORGES LOVER (8) Dal za dalą, za dalą dal, a za tą dalą jeszcze jedna dal

Kulturalny człowiek, powiadają, musi choć raz w życiu być na operze. No to weszłem.



Operę w Oslo otwarto 12 kwietnia. Wypalili fajerwerki o północy, kiedy usiłowałem akurat zasnąć. No tak - dorośli się bawią, a ty siedź cicho w swoim pokoju. Dziecko w takiej sytuacji jednak często się cieszy, bo zawsze trafi się jakaś przerażająca ciotka, o której myślisz, że jest wiedźmą, co przyszła cię porwać do krainy wiecznych lekcji. Na otwarciu opery rolę takiej ciotki doskonale podjęła kanclerz Niemiec, Angela Merkel. Kto widział na zdjęciach jej dekolt, wie, o co chodzi.

Pierwszego dnia po otwarciu, operę jako cel niedzielnego spaceru wybrało ponad 30 tysięcy ludzi. I odtąd zainteresowanie nią nie maleje. Jedna trzecia turystów wskazuje operę jako główny obiekt do zwiedzenia w Oslo. Na drugim miejscu jest park Vigelanda - obie destynacje mają tę przewagę nad innymi, że nie trzeba nigdzie wchodzić, żeby uznać, że się je zaliczyło.

Za to starą prawdę ludową, że aby wejść, trzeba się napić, ekscentrycy stosują na opak. Jak Goran Bregović, który miał rzec: „Mam nawyk chodzenia do opery w Belgradzie, żeby się tam napić. Biorę flaszkę i kupuję bilet do loży. W operze cię nie przeszukują, to nie stadion“. A ja przecież takiego właśnie miejsca bezskutecznie szukałem od kiedy zamknięto kino Piast w Słubicach! Że też więc sam o tym wcześniej nie pomyślałem, szczególnie, że miłość do opery wyssałem z mlekiem babci. Z tubki - trzymała je zawsze dla mnie w lodówce, kondensowane takie. Na pewno więc kiedyś zajrzę i do środka opery w Oslo. Oczywiście w godzinach otwarcia, bo w nocy opery strzegą psy (niby w jakim innym celu mieliby tam dwa barytony?)


Z okazji otwarcia opery wydano okolicznościowy znaczek pocztowy. A kiedy chciałem tydzień wcześniej kupić jakiś oryginalny znaczek, to nie było. Pytam panią w okienku, czy mają coś jeszcze poza królem i zwierzaczkami. Pani się żachnęła i wyciągnęła klaser. Przeglądając go, mruczy do siebie... „król, zwierzaczki, zwierzaczki, król“. Kiedy zamknęła klaser, powstrzymując się od śmiechu, wycedziła - ale za to zwierzaczki mamy różne! Darowałem sobie już pytanie, czy są wśród nich króle.

Zastanawiam się, jak nazwać kogoś, kto zbiera znaczki pocztowe z ludźmi; homofilatelista? Filatelista to strasznie nudne zajęcie. Wszystko tam takie przewidywalne i dosłowne. Gazety podały, że norweski znaczek z królem, wydrukowany błędnie - bez ceny, jest bezcenny. Strach pomyśleć, co by to było, gdyby jakiś anarchista przejął kontrolę nad drukarnią i wyprodukował znaczki bez króla!


Zdarzają się jednak pomniejsze akty terroru. Nieznani sprawcy uprowadzili mój list polecony. Znalazłem w skrzynce jego kserokopię. Przesłanie wydało mi się oczywiste: mamy twój list, zobacz - nie kłamiemy, oto kopia na dowód, nic nie rób, nie zawiadamiaj policji, a już tym bardziej poczty - sami się do ciebie odezwiemy.

Okazało się jednak, że jest to awizo z poczty. Nawet o tym nie pomyślałem, skoro nie napisano, gdzie mam ten list odebrać. Dyspozycji wrzucania poleconych do skrzynki nie można tu złożyć, bo są to przecież polecone. Brzmi logicznie. Ale tych poleconych listonosze nie donoszą do domów - a tylko zostawiają w skrzynce awizo z kserokopią koperty. Widać więc od razu, kto to wysłał - ale po sam list trzeba się wybrać na pocztę. Kiedy udało mi się wywiedzieć, gdzie jest moja rejonowa poczta, przeszedłem kilka km tylko po to, by usłyszeć, że list trafił do doliny dalej. Przygotowując się do wędrówki zaintonowałem więc „Za dalą dal“ z płyty „Dolina w długich cieniach“ Starego Dobrego Małżeństwa. Cała sala nie miała problemu z dołączeniem - w końcu „dal“ to po norwesku „dolina“. Taki jeden zwrócił tylko uwagę, że piosenka bardziej pasuje do Bergen, skoro mowa w niej o siedmiu górach.

Powrót z poczty będzie bardziej malowniczy, gdy skręcić w prawo przed znakiem „Uwaga łoś“ i iść przez Svartdal, czyli Czarną Dolinę; na szczęście nie o 4 nad ranem, bo wyłbym bluesa, by zbudzić sąsiadów. A tak, nucę pod nosem „schodzę z góry w tę czy inną dolinę“ z ostatniej płyty Einstürzende Neubauten. Ta 'kapela ze wsi Berlin' dała tu pod koniec kwietnia niesamowity koncert. Pierwszy raz zobaczyłem te wszystkie „instrumenty“ - szlifierki, rury, dziesiątki metalowych prętów spadających na scenę z dwóch metrów - których brzmienie znam dobrze od początku studiów. Turyści winni się cieszyć, że ten koncert nie odbył się w operze. W końcu nazwa zespołu („rozwalające się nowe budowle“) zobowiązuje*.

* polskich fanów uspokoję, w Warszawie też bez strat - zagrali w "Stodole".

czwartek, kwietnia 10, 2008

NORGES LOVER (7) Gary Człekstary i sen Lary

Zmarła pani Larsen. Ale nie ta, którą znałem. Niestety nie ta.

Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, pobrzękującą monetami, poczułem się chciany. Bardziej nawet, niż podczas conocnego slalomu między latarniami głównego pasażu miasta. Pani Larsen chciała kupić ode mnie popołudniówkę. Ja (ja) jej (popołudniówki) jej (pani Larsen) jednak sprzedawać nie mogę.

Pani Larsen okazała się jednak cierpieć na sklerozę (albo imprinting) i pobrzękuje tak za mną niemal codziennie. Najpierw chciałem ją sobie wrzucić do grafika nadgodzin. Nasze spotkania okazały się jednak najtańszym kursem nauki praktycznego języka. Aktualnie uczę się zdania "Proszę o przepoconą koszulkę pani wnuczka, jeśli to on grał w szwedzkiej reprezentacji piłkarskiej". Jestem już po standardach typu: "Gazeta kosztuje 10 koron, ale ja pani nie sprzedam - mam odliczoną ilość, tylko dla subskrybentów" czy "Kupi se pani w kiosku". Ten ostatni tekst wcale nie był chamski, bo pani Larsen fizycznie to jest bardzo sprawna. Raz pomknęła za mną ze swojego 2. piętra do klatki obok. Jej srebrny warkocz powiewał na wietrze jak żagle Christiana Radicha. No, ale po co by miała iść do kiosku, skoro mnie tam nie ma?

Ale i dzięki tej pani Larsen, która zmarła naprawdę, czegoś się nauczyłem. Jeden nekrolog, a już wiem, jak jest mama, teściowa, babcia od strony matki, i od strony ojca, prababcia, praprababcia. Może ci Larsenowie to jakaś nauczycielska rodzina?

Na wypadek, gdybym kiedyś spotkał wnuczkę mojej adoratorki, ćwiczę się w przeboju Outkasta "Never ment to make your farmor cry... Sorry Ms. Larsen!" I tak potem od słowa do słowa, kto wie...

Póki co jednak zatrzęsienie starszych kobiet na popołudniowej. Istni "Obcy" - wciąż ich przybywa od pamiętnego dnia, gdy utknąłem z jedną w windzie (to się chyba nazywa "szeptany marketing"). Przed Wielkanocą bałem się, żeby nie zostawiły we mnie jajeczek - dobrze pamiętam, co się przytrafiło Sigourney Weaver w trzeciej części. Szukam więc "Leona" z norweskimi napisami, żeby wykuć kolejną klasyczną tyradę, tym razem Gary'ego Oldmana - jak mówi do starszej pani na klatce schodowej "He said, come inside!" Chociaż taką panią Larsen to moja stanowczość chyba akurat kręci.

Jestem za to pełen podziwu, jak ci wszyscy starsi ludzie radzą sobie z systemem otwierania drzwi w blokach. I nie rozumiem, jak to, najbardziej rozwinięte podobno społeczeństwo świata, może mieć takie zamki. Żeby otworzyć tu drzwi od wewnątrz, nie wystarczy nacisnąć klamki (klamka to matrix - klamki nie ma). Do ciągnięcia i pchania drzwi służą nieruchome uchwyty, a żeby drzwi otworzyć, trzeba przekręcić dzyndzelek, co odpowiada przekręceniu klucza od zewnątrz. Proceder wymaga więc udziału obu rąk. Już mnie jest z tym trudno.

Chociaż dla wielu to pewnie i tak wielka ulga, że nie muszą zakładać drzwi belką chroniącą je przed szturmem zwierząt. Bo przecież gdyby Norwegia była "No country for old men", to dla kogo by tu przyjeżdżał grać Willie Nelson??? Może to więc raczej nie jest kraj dla Gary'ego Oldmana i jego tyrad z "Leona" (pewnie fani Mozarta).

Podsumowując, pani Larsen żyje i ma się dobrze - o ile jestem w pobliżu oczywiście. Każdego popołudnia nasłuchuje pod drzwiami moich kroków na klatce. Tak samo jak tysiąc km na południowy-wschód łaciata miłość mojego życia...

sobota, kwietnia 05, 2008

NORGES LOVER (6) Into the Wilde, Oscar Wilde

Będzie o seksie - nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy ostrzegam (wiek ma swoje prawa). Po prostu numer odcinka zobowiązuje. Podobnie jak sąsiedzi ze wschodu, tak i Norwegowie nazywają szóstkę bezpruderyjnie "seks". Z tego powodu wolę nie iść tu do skautów, no bo co, jak mnie przydzielą do jakiejś szóstki zuchowej?

Zrozumiałem za to właściwy sens słów piosenki Stonesów. Napisane zostały niechybnie podczas tournee po Norwegii. Mick śpiewa "Sex Drive... driving me mad" - musiał mieć na myśli autostradę E6. Przebiega niedaleko mojego domu, a biedni chłopcy mieszkali pewnie gdzieś u wylotu tunelu. Jak tylko opublikuję to odkrycie w "Journal of The Rolling Stones", kawałek ten powinien zniknąć z listy zakazanych do grania na koncertach w Chinach.

Dostałem kartę Kinosonen, na którą są zniżki do kina. Klub nazywa się "Klubben for Filmelskere og Andre Elskere". "Elskere" to kochający, wychodzi więc niezbicie, że zostałem członkiem "Klubu Miłośników Filmów i Kochających Inaczej"! Szybki racjonalny rachunek zmusił mnie do pozostania w klubie. Wystarczy, że wpiszę go sobie do CV, a już będą musieli mnie przyjąć do każdej pracy - żeby nie być posądzonymi o dyskryminację.

Być może każde tutejsze stowarzyszenie ma dodany ten drugi człon, żeby nie dyskryminować homoseksualistów? Ciekawe, czy istnieje Norweski Związek Harcerstwa i Homoseksualizmu albo stowarzyszenie Biała Rasa i Pedały (no, chyba że któreś z norges lover powiada, iż rasiści powinni sobie dodać człon "i Afronordycy").

Myśląc nad tym dłużej, przyznałem temu rozwiązaniu rację. No bo niby dlaczego ktoś (a w szczególności homoseksualista) ma być dyskryminowany tylko dlatego, że nie lubi kina? Skoro światły świat wydał walkę wrodzonym ograniczeniom, to także ktoś, kto urodził się jako nielubiący kina, powinien mieć prawo przystąpienia do klubu jego miłośników. I móc chodzić do niego z dziećmi.

Co najmniej 20 homoseksualistów z Oslo skorzystało z oferty amerykańskich kobiet rodzących dzieci - napisała moja popołudniówka. Istny czar par.

Nie jestem homofobem, choć nie jestem też jego przeciwieństwem w rozumieniu "Your Gay Friend" Robbiego Williamsa. Norwegowie rozumują niestety podobnie jak Robercik, nazywając homoseksualistę "homofil". W świecie, w którym z jednej strony są homofile, a z drugiej homofoby, nie mogę odnaleźć swojego miejsca, jako przeciwieństwo jednych i drugich zarazem. Klasyczna logika poprawności politycznej wylała mnie z kąpielą. Nie szkodzi, jeśli brali ją dwaj mężczyźni, no ale dwie kobiety - to już co innego...

Trzeba za to przyznać, że profilaktyka chorób wenerycznych zaczyna się tu wcześnie, bo już przy nauce liczenia. Każde norweskie dziecko wie, że następstwem seksu jest... syv.


Żegnam się staropolskim "pal seks" i biegnę złapać "siódemkę"

wtorek, kwietnia 01, 2008

NORGES LOVER (5) Oslo Volvo ABBA Obama

Wszystkie gazety są tutaj zszyte. Komplikuje mi to wyrzucanie śmieci - wydłubywanie zszywek strasznie wydłuża proceder odkładania makulatury. Do tego nie wiem, do jakiego pojemnika wyrzucać te zszywki, więc zbieram je do słoików. A przez to nie wyrzucam słoików, chociaż akurat dobrze wiem, gdzie należy. Jak uzbieram tego trochę, otworzę sklep z rzeczami, których sam bym nigdy nie kupił, a które jednak ktoś wciąż kupuje. Teraz wiem, skąd biorą się takie sklepy.

Rano, kiedy miasto się budzi, zasiadam w domu z kawą do lektury codziennej prasy. Pewnie jeszcze przed samym królem i szefami najpotężniejszych koncernów w kraju - to więc naprawdę niesamowicie egalitarne społeczeństwo. Chociaż może oni akurat na tych gazetach nie jedzą (no, chyba że też mają sentyment do czasów internatu).

I czytam tak sobie, zaczynając od pierwszych stron, a tam o łosiach, owcach, Polakach. Polacy już stanowią trzecią mniejszość w Norwegii - ale nie po łosiach i owcach, tylko po Szwedach i Duńczykach.

Czasem pierwszą stronę opanuje więc skacząca owca albo raport o wypadkach drogowych z udziałem łosi. Na 1. stronach pojawiały się ponadto wybory w Pakistanie czy deklaracja niepodległości Kosowa. Wybory w Rosji zostały za to obszernie skomentowane zanim się odbyły, więc ich wynik nie wszedł już na 1. stronę. To całkiem udany komentarz - na miarę tatrzańskiej przyrody zamiast polityki w "Tygodniku Powszechnym".

Istotne miejsce zajmuje także np. debata o tym, by na łosie polować nie ostrą bronią lecz... paintballem. Niby bardzo humanitarna idea, ale czy ktoś w ogóle się zastanowił, jakie ma szansę na reprodukcję tak upstrzony łoś?

W prasie przytoczono wypowiedź kandydata do urzędu najpotężniejszego dyletanta świata. Okazuje się, że na swoją pozycję harował latami. Już w 1990 r. Obama pisał w studenckim czasopiśmie o Norwegii: Oslo, Volvo, ABBA. We współczesnym komentarzu Hilary wyraziła powątpiewanie, jak on będzie mógł odróżnić Palestynę od Izraela. I może właśnie w tym szaleństwie jest metoda, skoro do tej pory jakoś zawsze mylono, który z tych krajów sieje terror.

Przypomina się kawał, jak szwedzki minister odwiedził Wielką Brytanię i spodobały mu się kurtki policjantów z napisem "POLICE" na plecach. Po powrocie zamówił podobne dla szwedzkich policjantów, tyle że z napisem "ABBA". Ciekawe jak ten kawał opowiada Barack O. Najpierw pewnie mówił o norweskim ministrze, a jak go poprawiono, zamienił "ABBA" na "Helly Hansen".

Znalazłem pracę życia - ale wcale nie na stronach ofert pracy. Posterunek policji w Solund, niedaleko Bergen. W całym roku 2007 mieli tam 8 zgłoszeń. Jedno to pies, który skoczył na drugiego (finału jednak nie zdradzono - może posłuży do drugiej części "Piotrusia i Wilka"?). Dwa pożary. Facet zatęsknił do palca (no dobra, może jeszcze nie do końca rozumiem norweski). Ostatnie na liście - znaleziono puszkę haszu w łodzi. Nie można jej było przypisać do żadnej konkretnej osoby. No to właściwie nie ma się co dziwić, że od tego czasu nie wykrywano już tam przestępstw... mówię, idealna fucha.

Nastał wreszcie dzień, w którym moja umiejętność czytania po norwesku została wystawiona na próbę ekstremalną - prima aprilis. I okazało się, że jest ciężko. Spodziewałem się, że chociaż w dacie pojawi się "Snickers", skoro przez cały marzec pisali "Mars". Ale nawet nie to. Pierwszy podejrzany tekst znalazłem dopiero na ostatniej stronie. Piszą o planach przebudowy skoczni narciarskiej, która góruje nad miastem. To ich chluba i o pomysłach zmian było już od dawna głośno. Nieco tylko podejrzanie brzmią szczegóły, głównie fragment o umieszczeniu skoczni w tunelu pod ziemią. Piszę "nieco", bo to by właściwie było jak najbardziej w ich stylu. Teraz akurat kopią tunel pod fiordem, a w swoim czasie pewnie i sam fiord trafi do tunelu.

Snickers Fool