Po primaaprilisowych perwersjach w Polsce wróciłem do Oslo. Zasnąwszy w samolocie śniłem, jak w szparę między podłogą a ścianą wpadają mi klucze i suną tak w dół, szurając o ścianę, i nie chcą się zatrzymać... Podbiegłem do ściany, przywarłem do szpary i liczę piętra, które musiały minąć klucze. Jedno, drugie, trzecie... Liczy się, by zasnąć - ale ja, jako chłopak na opak, tak się budzę. Szuranie kluczy okazuje się słyszanym w kabinie dżwiękiem silników samolotu. Te cholerne klucze mogły więc tak jeszcze jechać z godzinę.
Aplikowałem się do pracy w koncernie i zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
- Po norwesku coś umiesz? - zapytał mój rozmówca.
- No, roznoszę gazety, dużo czytam.
- A mówić?
- Poproszę kilo sera.
Zasępił się, zamyślił. Coś jakby sobie przekalkulowywał. Zanim zdążyłem powtórzyć, może lepiej zaakcentować - myślałem - wyszedł. Może go obraziłem? - myślę sobie, ale jednak wraca.
- Lodówkę masz? - ciągnie po powrocie, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć (no nie byłem pewien, czy nie chodzi o sukienkę), dodał - To se będziesz miał gdzie przechować ser. Tylko niech go przyniosą.
- Ale... ale ja tak tylko powiedziałem, żeby zademonstrować znajomość języka... - wydukałem.
- Spokojnie, chłopak, którego posłałem po ser i tak tylko tyle potrafi. To właśnie na jego miejsce się aplikujesz.
- Będę nosił ser???
- Nie, on nosi ser, bo nie radzi sobie z tym, w czym masz go zastąpić.
- A-ha - odparłem uspokojony.
Mój rozmówca uśmiecha się szeroko, podgłaśniając muzykę z biurowej wieży. Rozpoznaję najpopularniejszy w świecie norweski zespół. Kończy się właśnie Lifelines, drugi na płycie jest You wanted more.
- Będziesz nosił mleko - zakończył rozmowę.
Podkład disco-noro przechodzi płynnie w pobrzękiwanie szkła. Wózek terkoce kółkami o nierówny bruk a ja z trudem staram się przepchnąć go przez strzępy pośniegowego błota. Co jest - myślę - tutaj są roznosiciele gazet, ale nie mleka! A mleko to już krowa wydaje tu w kartonach! Może to sen - myślę, przypominając sobie zajście z samolotu.
I rzeczywiście, ze snu wyrywa mnie budzik. Brzęk szkła okazuje się być sprawką słońca wdzierającego się nieśmiało przez okno. Trzeba wstawać i iść układać znowu wielkie wieże z papieru toaletowego.
- Dobrze, że nie z butelek mleka - pomyślałem.
środa, kwietnia 07, 2010
czwartek, kwietnia 01, 2010
NORGES LOVER 6.1 Dwaj superpartnerzy tworzący ciemną materię anihilują

Zrozumiałem, że moja praca to właściwie prostytucja. Czekam na telefon, dzwonią, jadę. Pod wskazany adres... A co, ja to niby nie umiałbym sam tak dzwonić?
Wracam więc na kontynent, kręcić filmy porno. Odwagi dodaje mi sprawa biura nieruchomości, które straciło 110 milionów na filmach porno. Że stracili, to akurat nieważne - dopiero z wiadomości o stracie dowiedzieli się o posiadaniu studia - tak jakoś pokrętnie wyszło ze struktury własności (to się branża umiejętnie konspiruje!). Ale przecież to genialny układ, bo kto inny, jak pośrednik nieruchomości, będzie dysponował tyloma lokalami pierwsza klasa - mogąc bezpiecznie zmieniać miejsca produkcji?
Ja zacznę bardzo skromnie - od spożytkowania dziewiczej pustki mojego obszernego mieszkania w Szczecinie. Akcja pierwszego filmu będzie się rozgrywała w Szwajcarii, pod ziemią, w reaktorze CERN. Pomysł powziąłem z rysunku 6.1 w książce Gordona Kane „Supersymetria“, a tytułem jest podpis pod rysunkiem. Do skompletowania pozostaje tylko obsada obu ról tytułowych i statystek*.
Zapraszam!
* Jest szansa, że będą mnie sądzić za nierównouprawnienie w miejscu pracy, zapomniawszy o karalności samego jej charakteru.
środa, marca 31, 2010
NORGES LOVER (60) Kochaj mnie i rzuć (do śmietnika)
Napis jak w tytule przeczytałem tu raz na śmietniku.
Jak wspomnieliśmy poprzednio, w Oslo jesteśmy świadkami niesamowitej koegzystencji ludzi wierzących naprawdę (napływowi Muzułmanie) i z-blazowanego z-połeczeństwa z-sekularyzowanego: Chrześcijan nie wierzących w zmartwychstanie Chrystusa (nazwijmy ich „aleistami“ od „wierzę... ale“).
Przypomina mi to podejście Marilyna Mansona do wierności. On jest wierny, ALE imieniu na przykład. Czyli jak dziewczyna ma takie samo imię, to nie zdrada. Albo jeśli on nie pozna jej imienia, itd. Ciekawe, czy tak samo ma z rasą: żadna zdrada, jak tej samej rasy (albo rasy nieznanej).
Ja myślę sobie, że tak samo jak „aleiści“, byłbym zdolny do monogamii - w jej ciut mniej ortodoksyjnej formie. Tylko jedna ALE z każdej rasy (o ile tylko dokonać odpowiednio szczegółowej klasyfikacji). Stojąc na kasie mam więc wśród klientek ulubioną Chinkę, Pakistankę, Norweżkę, Hinduskę, Turczynkę itd. Często są to córki klientów, ale niestety, najczęściej przychodzą ze swoimi facetami, a tym to tak z oczu patrzy, że pozostaje mi tylko samobiczowanie celibatem.
W drugim sklepie, gdzie układam towary, mam za to swoje ulubione kasjerki. Jedna z nich - Czeczenka - nie przyszła do pracy w dniu, w którym w Moskwie wybuchły dwie bomby w metrze. Zatrwożony zacząłem szukać w rosyjskich mediach rysopisów samobójczyń. W sklepie pojawiła się za to druga Czeczenka - zdcydowanie już nie moja ulubiona. Zawsze ponura i zła, że lepiej jej w drogę nie wchodzić - tym razem pogwidzdywała i cała była w skowronkach. Naiwni niech się dopatrują wpływu wiosny...
Kontynuując wędrówkę po globie. Niegdysiejszy prezydent Indonezji, Wahid miał rzec o swoich poprzednikach: Sukarno miał świra na punkcie seksu, Suharto - pieniędzy, a Habibie - na punkcie technologii.
Po czym skromnie dodał: A ja? Ja po prostu tylko mam świra.
A jak daleko może posunąć się szalony Niemiec? Tak, wiem, historia roi się od przykładów. Mnie chodzi jednak o mojego tutejszego przyjaciela, i o „daleko“ w sensie przenośni przestrzennej, nie metaforycznej. Szalony Niemiec zwany Crazy German opuszcza Oslo i Norwegię - bo, jak mówi, nie jest to miejsce, w którym by chciał, aby rósł jego syn. Przenosi się więc do kraju swojej żony: Etiopii.
Może w tym szaleństwie jest metoda. Zawsze to bliżej do Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Nieco się jednak zasępiłem, bo co czeka mnie, skoro w przekonaniach i wrażeniach z tego kraju idę dzielnie śladami Szalonego Niemca zwanego Crazy German?
Cierpliwie wypatruję więc pierwszego spotkania swej ulubionej Etiopejki.
Jak wspomnieliśmy poprzednio, w Oslo jesteśmy świadkami niesamowitej koegzystencji ludzi wierzących naprawdę (napływowi Muzułmanie) i z-blazowanego z-połeczeństwa z-sekularyzowanego: Chrześcijan nie wierzących w zmartwychstanie Chrystusa (nazwijmy ich „aleistami“ od „wierzę... ale“).
Przypomina mi to podejście Marilyna Mansona do wierności. On jest wierny, ALE imieniu na przykład. Czyli jak dziewczyna ma takie samo imię, to nie zdrada. Albo jeśli on nie pozna jej imienia, itd. Ciekawe, czy tak samo ma z rasą: żadna zdrada, jak tej samej rasy (albo rasy nieznanej).
Ja myślę sobie, że tak samo jak „aleiści“, byłbym zdolny do monogamii - w jej ciut mniej ortodoksyjnej formie. Tylko jedna ALE z każdej rasy (o ile tylko dokonać odpowiednio szczegółowej klasyfikacji). Stojąc na kasie mam więc wśród klientek ulubioną Chinkę, Pakistankę, Norweżkę, Hinduskę, Turczynkę itd. Często są to córki klientów, ale niestety, najczęściej przychodzą ze swoimi facetami, a tym to tak z oczu patrzy, że pozostaje mi tylko samobiczowanie celibatem.
W drugim sklepie, gdzie układam towary, mam za to swoje ulubione kasjerki. Jedna z nich - Czeczenka - nie przyszła do pracy w dniu, w którym w Moskwie wybuchły dwie bomby w metrze. Zatrwożony zacząłem szukać w rosyjskich mediach rysopisów samobójczyń. W sklepie pojawiła się za to druga Czeczenka - zdcydowanie już nie moja ulubiona. Zawsze ponura i zła, że lepiej jej w drogę nie wchodzić - tym razem pogwidzdywała i cała była w skowronkach. Naiwni niech się dopatrują wpływu wiosny...
Kontynuując wędrówkę po globie. Niegdysiejszy prezydent Indonezji, Wahid miał rzec o swoich poprzednikach: Sukarno miał świra na punkcie seksu, Suharto - pieniędzy, a Habibie - na punkcie technologii.
Po czym skromnie dodał: A ja? Ja po prostu tylko mam świra.
A jak daleko może posunąć się szalony Niemiec? Tak, wiem, historia roi się od przykładów. Mnie chodzi jednak o mojego tutejszego przyjaciela, i o „daleko“ w sensie przenośni przestrzennej, nie metaforycznej. Szalony Niemiec zwany Crazy German opuszcza Oslo i Norwegię - bo, jak mówi, nie jest to miejsce, w którym by chciał, aby rósł jego syn. Przenosi się więc do kraju swojej żony: Etiopii.
Może w tym szaleństwie jest metoda. Zawsze to bliżej do Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Nieco się jednak zasępiłem, bo co czeka mnie, skoro w przekonaniach i wrażeniach z tego kraju idę dzielnie śladami Szalonego Niemca zwanego Crazy German?
Cierpliwie wypatruję więc pierwszego spotkania swej ulubionej Etiopejki.
wtorek, marca 30, 2010
NORGES LOVER (59) W Påske idziemy!
W pracy przypominają mi się pierwsze kroki na kasie, już przed niemal 10 laty. We frankfurckiej księgarni uczyłem się nawiązywać bliższy kontakt z klientami. Szło jak to zawsze z początkami - mój entuzjazm często był studzony. Jak wtedy, gdy rozpoznawszy braterski akcent spytałem klientkę - Czy pani nie jest przypadkiem Polką?
- Nie przypadkiem! - odparowała z oburzeniem.
Nieprzypadkowo napływ Polaków do Norwegii okazał się kolejny rok z rzędu największy. Trudno Norwegom wyrokować, czy zostaniemy, bo plasujemy się gdzieś pomiędzy dwiema skrajnościami: ktoś przybyły z oddali (Wietnam, Pakistan) prawie na pewno zechce się tu osiedlić - a Duńczycy, Szwedzi i Niemcy raczej nie występują o norweskie obywatelstwo. Ja akurat przyczyniłem się do sztucznego podbicia polskich statystyk, osiedlając się na nowo w Oslo przez dwa lata z rzędu, ale w ostatnim roku Polacy sprowadzili więcej kobiet i dzieci niż poprzednio. Zapuszczają więc korzenie w Norwegii.
Na kasie znów wszystko świąteczne, żółto-fioletowo. Jajka wielkanocne, wielkanocna prasa dla panów. Raz od kubeczka z crème brûlée odpadła posypka cukrowa w foliowym woreczku, przerzucałem ją z miejsca na miejsce, aż postanowiłem wykorzystać w celu integracji. Podchodzę do szefowej zmiany i mówię: - Kokaina wielkanocna nie wchodzi mi na kasę.
Problem, że czegoś nie ma w systemie, jest częsty. Należy wtedy opisać taki przypadek, najlepiej załączyć sztukę i dać do rozpracowania facetowi w biurze. Dziewczyna zasępiła się, nie zastanawiając się nad tym, co to za produkt. Wreszcie mówi: - Wkręcasz mnie, to posypka do crème brûlée!
Mówi, że w pierwszej chwili jej to nie zdziwiło, bo przecież sprzedawała już takie rzeczy jak papierosy-lizaki dla dzieci.
Wielkanoc po norwesku to Påske - „å“ czytane jak „o“ z przekąsem (czy przegłosem - zawsze mi się myli, ale brzmi tak samo).
Z podobnym przegłosem Szwedzi mówią „chüj“. Długo zastanawiałem się, co chcą mi tym powiedzieć (ze Szwedkami to nawet nie obeszło się bez przeuroczych qüi pro qüo). To, że nie znałem tego słowa, dowodzi tylko, jak słabo uczyłem się szwedzkiego na studiach - a chyba ze dwa semestry. Jest to bowiem - ni mniej ni więcej (w tym przypadku to wyjątkowo trafne sformułowanie), tylko „siedem“.
Gdyby Freud był Szwedem, dostałoby się nie tylko monumentowi w parku Vigelanda czy karcie członkowskiej mojego sklepu, ale i Siedmiu Krasnoludkom, Siedmiu Wspaniałym, a nawet Czterem Pancernym (nieco ponad pół chüja).
Dla dopełnienia skandynawskiego obrazu świata, przypomnę, że „siedem“ po norwesku to „syv“.
Dzisiejszą liczbą ulicy Sezamkowej było „7“ (czyli „17“ bez... pałeczki).
- Nie przypadkiem! - odparowała z oburzeniem.
Nieprzypadkowo napływ Polaków do Norwegii okazał się kolejny rok z rzędu największy. Trudno Norwegom wyrokować, czy zostaniemy, bo plasujemy się gdzieś pomiędzy dwiema skrajnościami: ktoś przybyły z oddali (Wietnam, Pakistan) prawie na pewno zechce się tu osiedlić - a Duńczycy, Szwedzi i Niemcy raczej nie występują o norweskie obywatelstwo. Ja akurat przyczyniłem się do sztucznego podbicia polskich statystyk, osiedlając się na nowo w Oslo przez dwa lata z rzędu, ale w ostatnim roku Polacy sprowadzili więcej kobiet i dzieci niż poprzednio. Zapuszczają więc korzenie w Norwegii.
Na kasie znów wszystko świąteczne, żółto-fioletowo. Jajka wielkanocne, wielkanocna prasa dla panów. Raz od kubeczka z crème brûlée odpadła posypka cukrowa w foliowym woreczku, przerzucałem ją z miejsca na miejsce, aż postanowiłem wykorzystać w celu integracji. Podchodzę do szefowej zmiany i mówię: - Kokaina wielkanocna nie wchodzi mi na kasę.
Problem, że czegoś nie ma w systemie, jest częsty. Należy wtedy opisać taki przypadek, najlepiej załączyć sztukę i dać do rozpracowania facetowi w biurze. Dziewczyna zasępiła się, nie zastanawiając się nad tym, co to za produkt. Wreszcie mówi: - Wkręcasz mnie, to posypka do crème brûlée!
Mówi, że w pierwszej chwili jej to nie zdziwiło, bo przecież sprzedawała już takie rzeczy jak papierosy-lizaki dla dzieci.
Wielkanoc po norwesku to Påske - „å“ czytane jak „o“ z przekąsem (czy przegłosem - zawsze mi się myli, ale brzmi tak samo).
Z podobnym przegłosem Szwedzi mówią „chüj“. Długo zastanawiałem się, co chcą mi tym powiedzieć (ze Szwedkami to nawet nie obeszło się bez przeuroczych qüi pro qüo). To, że nie znałem tego słowa, dowodzi tylko, jak słabo uczyłem się szwedzkiego na studiach - a chyba ze dwa semestry. Jest to bowiem - ni mniej ni więcej (w tym przypadku to wyjątkowo trafne sformułowanie), tylko „siedem“.
Gdyby Freud był Szwedem, dostałoby się nie tylko monumentowi w parku Vigelanda czy karcie członkowskiej mojego sklepu, ale i Siedmiu Krasnoludkom, Siedmiu Wspaniałym, a nawet Czterem Pancernym (nieco ponad pół chüja).
Dla dopełnienia skandynawskiego obrazu świata, przypomnę, że „siedem“ po norwesku to „syv“.
Dzisiejszą liczbą ulicy Sezamkowej było „7“ (czyli „17“ bez... pałeczki).
niedziela, marca 28, 2010
NORGES LOVER (58) Kupiłaś mi książkę za drogą w tytule
Po odcinku Ulicy Sezamkowej z liczbą 17 rozgrzmiały głosy czytelników. Że po pierwsze, to właściwie ciągle tylko ta liczba i żadna inna. A po drugie, czy to na pewno ja piszę, bo ona duża taka jakaś... No tak, ale mamy tu właśnie do czynienia z opisanym wcześniej fenomenem grefseńskiego zapętlenia. W mejscu wszystkich wystąpień „13“ wprowadziłem zawczasu „17“, tak by w przyszłości Wydawnictwo Znak nie odmówiło mi wydania tego w formie książkowej.
Znak nie przyjął do publikacji Kapuściński non-fiction, mając pretensje do (skądinąd nie budzącego zastrzeżeń) warsztatu pracy Artura Domosławskiego. To niech zajmą się tą panią z dziennika Dagsavisen. Pani rozmawia o Islamie i ze szczególnym upodobaniem zastanawia się, dlaczego Muzułmanie nadają sobie imiona Boga, a Chrześcijanie - nie. Teza jest z gruntu fałszywa, rozmówca jednak na tyle mało asertywny, że daje się tej pani podpuszczać.
Rozmówca tłumaczy więc, że najpopularniejsze w Islamie imię Mohammed (Mahomet) to nie jest imię boga, lecz proroka. Pani nie widziała różnicy! Szkoda, że nikt jej nie wspomniał o popularnym w Hiszpanii imieniu Jesus, co nie tyle obala jej tezę, co wręcz zupełnie ją odwraca.
Uboższa o tę wiedzę, pani nie daje więc za wygraną. No ale przecież jest jeszcze Adbullah, mówi - co zawiera słowo „Allah“, a więc imię boga - dopowiada z tryumfem. Rozmówca wyjaśnia jej, że „Abd Allah“ to sługa boży - imię oznacza więc ponad wszelką wątpliwość skromnego człowieka, który stwórcę chwali, a nie uzurpuje sobie jego boski status.
I tu znowu niestety rozmówca nie idzie za ciosem. Nie wyjaśnia więc pani redaktor, w jaki sposób powstawało gros imion w tradycji judeo-chrześcijańskiej. Jak chociażby Michał (hebr. „któż jak bóg“), czy wszystkie typy Boguslawów, Bogumiłów, Boguchwał - mające przecież swoje odpowiedniki także w językach nordyckich.
Zeświecczenie tego społeczeństwa poszło w parze z ogromnym postępem ignorancji. Wtórnie widać to, kiedy opacznie interpretują zwyczaje innych kultur - nie mając pojęcia o tym, że sami kultywują identyczne tradycje. Bo też - pierwotnie właśnie - nie znają swoich korzeni (nie wio, że mówio prozo!).
I tak, dochodzi do tego, że choć 8 na 10 Norwegów uważa się za Chrześcijan, to tylko 3 z nich wierzy w zmartwychwstanie Chrystusa. Z tajemnic wiary, ta jest dla mnie najbardziej nieprzenikniona: jak można zwać się Chrześcijaninem - odsuwając na bok to drobne, szczegółowe, tycie niuansiątko wiarki. Absurd ten bije nawet Britney Spears na wokalu w AC/DC.
Znak nie przyjął do publikacji Kapuściński non-fiction, mając pretensje do (skądinąd nie budzącego zastrzeżeń) warsztatu pracy Artura Domosławskiego. To niech zajmą się tą panią z dziennika Dagsavisen. Pani rozmawia o Islamie i ze szczególnym upodobaniem zastanawia się, dlaczego Muzułmanie nadają sobie imiona Boga, a Chrześcijanie - nie. Teza jest z gruntu fałszywa, rozmówca jednak na tyle mało asertywny, że daje się tej pani podpuszczać.
Rozmówca tłumaczy więc, że najpopularniejsze w Islamie imię Mohammed (Mahomet) to nie jest imię boga, lecz proroka. Pani nie widziała różnicy! Szkoda, że nikt jej nie wspomniał o popularnym w Hiszpanii imieniu Jesus, co nie tyle obala jej tezę, co wręcz zupełnie ją odwraca.
Uboższa o tę wiedzę, pani nie daje więc za wygraną. No ale przecież jest jeszcze Adbullah, mówi - co zawiera słowo „Allah“, a więc imię boga - dopowiada z tryumfem. Rozmówca wyjaśnia jej, że „Abd Allah“ to sługa boży - imię oznacza więc ponad wszelką wątpliwość skromnego człowieka, który stwórcę chwali, a nie uzurpuje sobie jego boski status.
I tu znowu niestety rozmówca nie idzie za ciosem. Nie wyjaśnia więc pani redaktor, w jaki sposób powstawało gros imion w tradycji judeo-chrześcijańskiej. Jak chociażby Michał (hebr. „któż jak bóg“), czy wszystkie typy Boguslawów, Bogumiłów, Boguchwał - mające przecież swoje odpowiedniki także w językach nordyckich.
Zeświecczenie tego społeczeństwa poszło w parze z ogromnym postępem ignorancji. Wtórnie widać to, kiedy opacznie interpretują zwyczaje innych kultur - nie mając pojęcia o tym, że sami kultywują identyczne tradycje. Bo też - pierwotnie właśnie - nie znają swoich korzeni (nie wio, że mówio prozo!).
I tak, dochodzi do tego, że choć 8 na 10 Norwegów uważa się za Chrześcijan, to tylko 3 z nich wierzy w zmartwychwstanie Chrystusa. Z tajemnic wiary, ta jest dla mnie najbardziej nieprzenikniona: jak można zwać się Chrześcijaninem - odsuwając na bok to drobne, szczegółowe, tycie niuansiątko wiarki. Absurd ten bije nawet Britney Spears na wokalu w AC/DC.
Etykiety:
17
Subskrybuj:
Posty (Atom)