sobota, grudnia 22, 2012

NORGES LOVER (73) Powrót do Vaterlandu

Vaterland to jedyne miejsce w Oslo, w którym czuję się jak w Berlinie. W czasie pobytu tutaj pielgrzymowałem pod tutejszy wiadukt do złudzenia przypominający jeden z tak licznych przepustów U-Bahna i S-Bahna. Do tego, to właśnie tu był (do czasu) jedyny Lidl w mieście. Nie dziw więc, że zaczynałem nucić tu "für das deutsche Vaterland", ilekroć ujrzałem ten widok. Teren ten zasiedlili Holendrzy, Vater to po holendersku "woda" (stąd też słynne Waterloo). Holandia to musi być gdzieś koło Somalii, sądząc po wyglądzie mieszkańców.

Ale wrażenie to działa w obie strony. Przez ostatni rok, co widziałem taki przepust w Berlinie (a są na każdym kroku, szczególnie gdy pracuje się dla kolejki miejskiej), myślałem o tym jednym, jedynym miejscu w Oslo...

Pierwszego wieczora krokiem następcy tronu wybieram się na pierwszy obchód całego miasta. Gdzie nie postawię nogi, tam albo pracowałem, albo nosiłem gazety. Tylko dystanse okazują się nie tak kosmiczne. Może dlatego, że w międzyczasie studiowałem astronomię, albo może... czyżbym opuścił to miasto, dzieckiem jeszcze będąc? Przez bez mała trzy lata nic tu się nie zmieniło. Jak w dawnej grze komputerowej, zanim pojawił się virtual theatre: wkraczam do komnaty, na znak czego wszystko posłusznie rusza z miejsca. Cały ten czas czekali na mnie w bezruchu: samoloty, pociągi, autobusy, metro, przechodnie, i rzecz jasna, przechodnice, przechodczynie? przechodzianki...

Zaczynam dzień jak każdy przedstawiciel klasy średniej w Norwegii: od porannej prasy z kawą. Szkoda tylko, że kawy nie znajdzie się na śmietniku. Idę więc do ukochanej Cafe Provence, gdzie jak gdyby nigdy nic poklepujemy się z localsami z Algierii. Połączyła nas Wieczność: oni są tu wiecznie - ja tu wiecznie wracam. Jest i, rzecz jasna Finn, jeden z licznych specyfików ścisłego centrum Oslo. Po 70-tce, nienaganna angielszczyzna, takiż wyspiarski ubiór - miał wiele lat spędzić w Londynie. Mówi, że handluje maszynami do kruszenia diamentów - sam bym nic lepszego nie wymyślił, by ustrzec się od demaskacji. No, po prostu alter ego Kosińskiego - więc jak go nie lubić? Kutas od trzech lat wisi mi 1,5 tys. koron i od tego czasu przestał odbierać telefony. Kasa była "na leki", pomyślałem więc, że za mało dałem i nie pomogło... Aż po zasięgnięciu języka na dzielni okazało się, że innym wisi znacznie więcej. Ale jeden taki cwaniak z Radomia też mi wisi, a kiedy się o tę kasę upomniałem, mało mnie nie pobił. Nie da się więc ukryć, że Finn to dżentelmen.

Nie uprzedziłem o swoim przyjeździe, ale Finn nie traci rezonu. Tym samym rozentuzjazmowanym głosem wyjaśnia, że jutro podpisze pierwszy kontakt od cztetech lat! Ciekawe, bo akurat tyle się znamy, a pieniądze też pożyczałem mu w przededniu podpisania kontraktu. Wyjaśniam Finnowi, że pieniądze może sobie zatrzymać, naszej przyjaźni wycenić się nie da, ale nieładnie się po prostu zachował. A skoro tak, niech przynajmniej nie podaje więcej polskiego Papieża jako swojego autorytetu - co zawsze czynił.

Z typowym błyskiem w oku Finn odpowiada: "Wiesz, miałem zawsze dwóch bohaterów: jeden to Jan Paweł II, a drugi: Mandela". Winnie, jak mniemam.

sobota, grudnia 15, 2012

NORGES LOVER (72) Cudowne Zmęczenie Nr 3

Dokładnie przed pięcioma laty, wyszedłszy (mniejsza o personalia) wczesnym rankiem, wyjechałem do Norwegii. Brawura tamtego wyczynu przyprawia mnie z czasem o coraz większy podziw. Dość rzec, że z Goleniowa na lotnisko jechałem rowerem, bez sakw, w dwóch plecakach mając m.in. komputer, wzmacniacz i przedwzmacniacz. Głośników wolałem nie brać, pamiętając, jak w 1991 r. Ruscy skasowali komuś na granicy jeden, uznawszy, że dwa to już hurt...Mnie zaś na lotnisku pogranicznik powiedział, że nikt jeszcze nigdy nie wiózł tu tylu kabli. Wyjaśniłem, że jadę kłaść w Oslo polską kablówkę dla rodaków. A dziś? Jak ze wszystkim w życiu: co zdobyte w stylu himalajskim, trzeba załatwić jeszcze raz po alpejsku, aby móc iść dalej. Jadę więc z tabletem. I Tyrmandem. Okazało się, że mijałem jego ducha nie tylko w korytarzach YMCA / GK ZHP przy Konopnickiej 6 w Warszawie, ale też nad fiordem Oslo czy kelnerując. Między pierwszym a drugim pobytem w Oslo, w maju 2009 r., wybrałem się pod Szczecinem na raut u ambasadora Norwegii. I tu, jak się okazuje, Leopold trafił przede mną:
Kiedyś Tyrmand zapytał Trzaskowskiego, do której ambasady idą tego wieczora na kolację. Przyjęcia wydają ambasady norweska, brytyjska i któregoś z krajów trzeciego świata.- Dobra stary, ale gdzie masz zaproszenie? - przytomnie zapytał Trzaskowski.- Nigdzie.- No to masz mały wybór.- Słuchaj - odparł Tyrmand - a czy kiedykolwiek, gdy szedłeś na przyjęcie do ambasady, ktoś sprawdzał zaproszenia?Miał rację, nie sprawdzano nigdy.- Ja - mówił dalej - idę po prostu tam, gdzie najlepiej dają jeść. Myślę, że dziś pójdziemy do Norwegów. Mariusz Urbanek: Zły Tyrmand. Słowo, Warszawa 1992.
W jednym z opowiadań pisze Tyrmand, że jacht stanowił dla niego sposób, by zatęsknić za Warszawą, w której, jak rzekł za Puchatkiem, im bardziej był, tym większe były przykrości.
Mądrość wieków - pisze Tyrmand - upatruje najlepszą receptę na przykrości w dobrowolnym trudzie, zmęczeniu, niewygodach: nieocenioną wytyczną postępowania jest w takich wypadkach arcymądra przypowieść o biednym rabinie i kozie. Należało więc coś przedsięwziąć (...)
Toteż w opowiadaniu nazwał ten jacht Cudownym Zmęczeniem 3, wyjaśniając, że „liczba porządkowa jest tu zwykłym kaprysem". Nie wyjawił tylko, czyim. Po 60 latach możemy już odtajnić archiwa. Tym razem Churchill jest niewinny, to ja po raz 3. wybieram się do Oslo.