środa, kwietnia 30, 2008

NORGES LOVER (8) Dal za dalą, za dalą dal, a za tą dalą jeszcze jedna dal

Kulturalny człowiek, powiadają, musi choć raz w życiu być na operze. No to weszłem.



Operę w Oslo otwarto 12 kwietnia. Wypalili fajerwerki o północy, kiedy usiłowałem akurat zasnąć. No tak - dorośli się bawią, a ty siedź cicho w swoim pokoju. Dziecko w takiej sytuacji jednak często się cieszy, bo zawsze trafi się jakaś przerażająca ciotka, o której myślisz, że jest wiedźmą, co przyszła cię porwać do krainy wiecznych lekcji. Na otwarciu opery rolę takiej ciotki doskonale podjęła kanclerz Niemiec, Angela Merkel. Kto widział na zdjęciach jej dekolt, wie, o co chodzi.

Pierwszego dnia po otwarciu, operę jako cel niedzielnego spaceru wybrało ponad 30 tysięcy ludzi. I odtąd zainteresowanie nią nie maleje. Jedna trzecia turystów wskazuje operę jako główny obiekt do zwiedzenia w Oslo. Na drugim miejscu jest park Vigelanda - obie destynacje mają tę przewagę nad innymi, że nie trzeba nigdzie wchodzić, żeby uznać, że się je zaliczyło.

Za to starą prawdę ludową, że aby wejść, trzeba się napić, ekscentrycy stosują na opak. Jak Goran Bregović, który miał rzec: „Mam nawyk chodzenia do opery w Belgradzie, żeby się tam napić. Biorę flaszkę i kupuję bilet do loży. W operze cię nie przeszukują, to nie stadion“. A ja przecież takiego właśnie miejsca bezskutecznie szukałem od kiedy zamknięto kino Piast w Słubicach! Że też więc sam o tym wcześniej nie pomyślałem, szczególnie, że miłość do opery wyssałem z mlekiem babci. Z tubki - trzymała je zawsze dla mnie w lodówce, kondensowane takie. Na pewno więc kiedyś zajrzę i do środka opery w Oslo. Oczywiście w godzinach otwarcia, bo w nocy opery strzegą psy (niby w jakim innym celu mieliby tam dwa barytony?)


Z okazji otwarcia opery wydano okolicznościowy znaczek pocztowy. A kiedy chciałem tydzień wcześniej kupić jakiś oryginalny znaczek, to nie było. Pytam panią w okienku, czy mają coś jeszcze poza królem i zwierzaczkami. Pani się żachnęła i wyciągnęła klaser. Przeglądając go, mruczy do siebie... „król, zwierzaczki, zwierzaczki, król“. Kiedy zamknęła klaser, powstrzymując się od śmiechu, wycedziła - ale za to zwierzaczki mamy różne! Darowałem sobie już pytanie, czy są wśród nich króle.

Zastanawiam się, jak nazwać kogoś, kto zbiera znaczki pocztowe z ludźmi; homofilatelista? Filatelista to strasznie nudne zajęcie. Wszystko tam takie przewidywalne i dosłowne. Gazety podały, że norweski znaczek z królem, wydrukowany błędnie - bez ceny, jest bezcenny. Strach pomyśleć, co by to było, gdyby jakiś anarchista przejął kontrolę nad drukarnią i wyprodukował znaczki bez króla!


Zdarzają się jednak pomniejsze akty terroru. Nieznani sprawcy uprowadzili mój list polecony. Znalazłem w skrzynce jego kserokopię. Przesłanie wydało mi się oczywiste: mamy twój list, zobacz - nie kłamiemy, oto kopia na dowód, nic nie rób, nie zawiadamiaj policji, a już tym bardziej poczty - sami się do ciebie odezwiemy.

Okazało się jednak, że jest to awizo z poczty. Nawet o tym nie pomyślałem, skoro nie napisano, gdzie mam ten list odebrać. Dyspozycji wrzucania poleconych do skrzynki nie można tu złożyć, bo są to przecież polecone. Brzmi logicznie. Ale tych poleconych listonosze nie donoszą do domów - a tylko zostawiają w skrzynce awizo z kserokopią koperty. Widać więc od razu, kto to wysłał - ale po sam list trzeba się wybrać na pocztę. Kiedy udało mi się wywiedzieć, gdzie jest moja rejonowa poczta, przeszedłem kilka km tylko po to, by usłyszeć, że list trafił do doliny dalej. Przygotowując się do wędrówki zaintonowałem więc „Za dalą dal“ z płyty „Dolina w długich cieniach“ Starego Dobrego Małżeństwa. Cała sala nie miała problemu z dołączeniem - w końcu „dal“ to po norwesku „dolina“. Taki jeden zwrócił tylko uwagę, że piosenka bardziej pasuje do Bergen, skoro mowa w niej o siedmiu górach.

Powrót z poczty będzie bardziej malowniczy, gdy skręcić w prawo przed znakiem „Uwaga łoś“ i iść przez Svartdal, czyli Czarną Dolinę; na szczęście nie o 4 nad ranem, bo wyłbym bluesa, by zbudzić sąsiadów. A tak, nucę pod nosem „schodzę z góry w tę czy inną dolinę“ z ostatniej płyty Einstürzende Neubauten. Ta 'kapela ze wsi Berlin' dała tu pod koniec kwietnia niesamowity koncert. Pierwszy raz zobaczyłem te wszystkie „instrumenty“ - szlifierki, rury, dziesiątki metalowych prętów spadających na scenę z dwóch metrów - których brzmienie znam dobrze od początku studiów. Turyści winni się cieszyć, że ten koncert nie odbył się w operze. W końcu nazwa zespołu („rozwalające się nowe budowle“) zobowiązuje*.

* polskich fanów uspokoję, w Warszawie też bez strat - zagrali w "Stodole".