czwartek, listopada 08, 2012

Nad Niemenem, 11

Docieram do Nebry. To jedna z tych miejscowości, w których jest Góra Zamkowa, ale nie ma zamku. Znaczy, wpierw coś na niej dostrzegłem, światła jakieś, ale ledwiem się wspiął, to odjechały. Miasteczko, wieś w zasadzie, coś jak mój Osów, o tyle lepszy jednak, że bez Szczecina (no bo bez świateł).

Tym razem postanawiam dotrzeć za wszelką cenę do centrum poświęconego tut. znalezisku, w czym przed rokiem przeszkodził mi łaciaty kotek na stacji kolejowej. Miałem trzy godziny wolnego, i tyleż akurat postanowił przesiedzieć mi na kolanach. Na szczęście wystarczy przez rok nie odezwać się do niej na fejsie, żeby mieć kicię z głowy. W 1999 r. znaleziono nieopodal tzw. dysk z Nebry, który przeleżał tu coś ze trzy tysiące lat. Myślę sobie, że być może jednak zaaaa wcześnie odpuściłem przed laty. Może gdybym i ja dłużej poleżał na studiach, to i mnie by odkryto, a Frankfurt stałby się wreszcie sławny?

Na dysku z Nebry widać kółko, parę łuków i ze trzydzieści kropek. Podobno mapa nieba, ale jak dla mnie to raczej atlas grzybów. Mój kot stwierdził, kiedy mu pokazałem zdjęcie, że taki wzór powstaje na podłodze, gdy nasikać przez durszlak. Zapytany, skąd wie, gdzieś się zaszył (wyjechałem więc bez pożegnania, bo przecie nie rozpruję wszystkich misiów). Po przyjeździe do Nebry rozpoznałem w tym wzorze raczej mapę tut. zasięgu sieci 3G - przez tysiące lat zmienił się mniej niż niebo. I w telefonie w ogóle zasięg też jakby schrödingerowski - dopóki nie wyjmiesz go z kieszeni, nie dowiesz się, czy był. Teraz rozumiem, czemu na takim Wall Street ciągle noszą telefony przy uchu - pewnie taki budynek, że w kieszeni tracą zasięg.


Szczególne znaczenie mają mieć na dysku z Nebry Plejady, przedstawione jako siedem bliskich gwiazdek. Rozumiem już, czemu spotykam tu tyle subaru (po japońsku Plejady - które widać na znaku marki). Ale ułożenie w ten wzór magnesów na pustej wiejskiej tablicy ogłoszeń w Wangen to już jednak chyba przesada - myślę sobie. Aż po kilku minutach wpatrywania się dostrzegam znajome kształty... I już wiem, co praludzie chcieli nam powiedzieć: CH3OH, C2H5OH... a nie żadne tam Srejady. Nie Słońce, a ziemniaki i nie Księżyc, a zboże. Każda wieś ma własny patent na bimber, ale tym tutaj najładniej wyszła recepta.

Na peronie w Weißenfells podchodzi małolata, wyszeptując jak Louise Bonner w Mulholland Drive: "Te buty są złe!". Pytam, jakie buty, na co ona wskazuje moje 14-dziurkowe HD: "To buty nazisty!". Już mnie raz wzięto w Niemczech za nazistę. Gdzieś na początku lat 2000., gdy wielokroć bywałem łysy, rzucili mi na dworcu przelotne Kahl... Odpowiedziałem, że tak, że kalt - zimno, i wtedy poznałem niemieckie słowo "łysy", będące pozdrowieniem skinów. Ale było już za późno. Podeszli do mnie, otoczyli (tak, nawet we dwóch to możliwe) i zapytali, co robię w ich kraju. Przyjęli do wiadomości, że studiuję, po czym kazali obiecać, że nie będę w Niemczech pracować. Obiecałem, licząc, że wykręcone ręce to tak jakby skrzyżowane palce...  Odtąd dręczy mnie jednak poczucie złamanego słowa (w sensie, wolałbym im np. połamać kręgosłupy).

Ale wróćmy do małolaty (wróćmy przenośnie, rzecz jasna). Nad nami połyskuje złowrogo weissenfelska wieża Bismarcka i wiem już co robić - w Szczecinie w końcu też taką mamy. Złożywszy młodą dziewczynę w ofierze Szatanowi, wracam na dworzec, by kolejne dwie godziny spędzić przyjemnie w Icku (Jak za jednym zamachem wyzbyć się podejrzeń o antysemityzm i homofobię).