poniedziałek, grudnia 07, 2009

NORGES LOVER (36) Lemon Curry?

Ci, z którymi pracuję w sklepie, myślą że to praca, która nie wymaga intelektu. Po prostu sobie dorabiają. Ja przyjechałem tu właśnie po to, żeby zarobić, ale pracy nie odwalam. Traktuję ją jak misję, którą mam do wypełnienia. I tak za każdym razem. Nie odpuszczam, chociaż przecież niejeden powie, że to robota bez sensu, skoro towar i tak wciąż się rozchodzi. I wielu układa puszki z pomidorami jak leci, nie zwracając uwagi na to, że rysunek nieco inny, a napis już zupełnie - bo to np. pomidory cięte albo całe. To samo z ananasem, że o nadzieniach oliwek nie wspomnę. W razie niepewności należy sprawdzić numer na kodzie paskowym - mówią szefowie. Tyle że zwyczajny pracownik nigdy nie dopuści do siebie myśli, że ON mógłby czegoś nie być pewien! Jak wszędzie więc, tak i tutaj, mój perfekcjonizm to dar, ale i przekleństwo. Będąc obdarzonym większą wyobraźnią narażam się na większą odpowiedzialność, jak to ujął Murakami.

Najciężej jest z własnymi tanimi markami sieci - mają tak podobny design, że łatwo pomylić różne puszki z pomidorami, ananasami, etc. Łatwo mylić też kawy, które sprzedawane tu są w kilku wariantach zmielenia: do kafetierki, filtra czy ekspresów przepływowych. Koledzy często nie sprawdzają dat na ciastach i sokach, przez co zawalają stary towar nowym. Czasem znajdę więc coś przeterminowanego i kupuję za pół ceny.

Dwóch Palestyńczyków, którzy z nami pracowali, opracowało jednak jeszcze lepszy model ekonomiczny. Skoro było ich dwóch, to odejmowali sobie obie połowy ceny produktów. W ten sposób tylko niedawno wynieśli ze sklepu towaru na kilkanaście tysięcy (pewnie studiowali we Frankfurcie nad Odrą).

Nikt z nas tego nie zauważył! Ale teraz już się nie dziwię, że nigdy nie wracali z nami taksówką, kiedy kończyliśmy pracę po odjeździe ostatniego metra. Potrzebowali przecież bagażowej.


Największym destruktorem w sklepie jest jednak klient. Jedna pani dostała zakaz wstępu do Sainsbury's Superstore w Oxfordzie, a to ze względu na zachowania jej męża uwiecznione na kamerach. Podczas gdy żona kupowała w najlepsze, małżonek miał m.in.:
- 15 czerwca: wrzucić 24 paczki prezerwatyw przypadkowym klientom do koszyków,
- 2 lipca: ustawić co 5 minut alarmy na zegarach w dziale z elektroniką,
- 14 sierpnia: przenieść tabliczkę "Uwaga! Mokra podłoga" na dywan,
- 4 października: wpatrywać się w kamerę dłubiąc w nosie,
- 18 grudnia: schować się w wieszaku z ubraniami, krzycząc "Weź mnie, weź mnie!",
- 28 grudnia: krzyczeć z zamkniętej przymierzalni: "Papier się skończył!".

Musiał się biedaczysko nudzić. Zafascynował mnie jednak jego styl bycia, mam tylko nadzieję, że obejdzie się bez żony (tak jak to się udawało z seksem w przymierzalniach). Na razie jednak tylko cichutko pokrzykuję sobie pythonowskie "Lemon Curry?" w dziale z przyprawami. Niestety, gdzie jak gdzie, ale w marketach Oslo wygłupiać mi się nie wypada. O tym, dlaczego, w następnym odcinku.