czwartek, grudnia 31, 2009

NORGES LOVER (42) Come on in p*** lovers!

Przez 10 miesięcy 2008 r. po norwesku nie mówiłem wcale. W pracy przy gazetach standardem jest angielski - zatrudnia się tam ludzi ze stu nacji. Przez kolejne 10 miesięcy pobytu w Szczecinie raz pogadałem po norwesku, odkrywając, że coś tam jednak umiem. Była to pogawędka z nowym ambasadorem Norwegii w Polsce. Nie wiem, czy po ostatnim odcinku zostanę dobrze zrozumiany, ale... spotkaliśmy się na polu golfowym.

Będąc znów w Oslo od września, zmuszam się, by mówić wyłącznie po norwesku. Inaczej nie dostałbym pierwszego zmywaka, i drugiego, i kolejnego. A co za tym idzie, nie podrasowałbym języka na tyle, by ktoś zaryzykował sadzanie mnie na kasie.

A jest to nie lada wyzwanie szczególnie tam, gdzie jeden zakup trwa kilka-kilkanaście minut. Tu nie da się nie pogadać z klientem. I w ten właśnie sposób najszybciej uczy się języka. Mój zasób słownictwa i znajomość reguł wzrastają w postępie geometrycznym. Po dwóch miesiącach na kasie łapię się już w liczebnikach, a jest to, jak rzekł pewien doktor z Viadriny, rzecz najważniejsza w nauce języków.

Nie inaczej nauczyłem się niemieckiego. Co z tego, że całą maturę miałem po niemiecku a na studiach mogłem pisać referaty o życiu seksualnym dzikich, kiedy nie potrafiłem dogadać się z ludźmi na ulicy. Latem 2000 r. problem ten rozwiązała praca w księgarni.

Zanim to tutaj nastąpi, muszę kombinować. Skoro nie da się ukryć, że jestem obcokrajowcem, przyjmuję czasem strategię „na Szweda“. Używam po prostu kilku typowych szwedzkich zamienników, jak inte zamiast ikke („nie“). Traktują mnie wtedy pobłażliwiej. Gorzej jednak, gdy trafię na Szweda, a on się rozgada. (Lepsza, wiadomo, Szwedka w ramionach, szczęśliwa, że spotyka krajana...).

Ogólnie przebywanie ze Szwedami niedobrze wpływa na mój poziom norweskiego. O ile już ich zrozumiem (bo jest ciężej), nie wiem, czy dane słowo występuje tylko w szwedzkim czy jest jako tako wspólne. I potem rzeczywiście mówię do Norwegów po szwedzku, tyle że bezwiednie. Tak jak ze słowem präsis, znaczącym „dokładnie“. Wiem, że norweski odpowiednik to akkurrat, ale nie bardzo mi pasuje. Wiadomo, po polsku kojarzy się przekornie - najczęściej używamy go powątpiewając.


Czasami biorą mnie więc za kobietę w ciele mężczyzny, gdy na pytanie otwarte odpowiem „tak“ lub „nie“. Częściej wychodzę na gbura, bo przytakiwanie wydaje mi się ogólnie mniej bezpieczną strategią. I co miałem odpowiedzieć, jak podeszła taka do kasy i zapytała: - - Masz pasożyty? No nie wiem, czy chodzi o coś, co mamy mieć na stanie i sprzedawać, czy może to pytanie kontrolne zanim mnie zaprosi na kolację?

Na razie tylko kasjerki dostają numery telefonów od klientów, ale myślę, że kolacja u klientki to już tylko kwestia czasu. W końcu mógłbym jej przynieść kiść plastikowych toreb. Klienci mają fioła na ich punkcie. Wydaje taki tysiące na słodycze, a darmowe reklamówki zgarnia szyją i łokciami... Mieliby jeden wózek towaru, drugi reklamówek, gdyby tylko nie szkoda im było tracić na chwilę kontroli nad monetą 10 koron.

Nasze rozmowy są więc (skąd ja to znam) monotematyczne. Co drugie słowo, jakie od nich słyszę to „torba“, po norwesku pose - wymawiane puuuuse. Czasem wyjdę więc przed halę, by sprawdzić, czy aby nie nagania do niej Chet z filmu Od Zmierzchu do Świtu:
All right, pussy, pussy, pussy! Come on in pussy lovers! Here at the Titty Twister we're slashing pussy in half! Give us an offer on our vast selection of pussy, this is a pussy blow out! All right, we got white pussy, black pussy, Spanish pussy, yellow pussy, we got hot pussy, cold pussy, we got wet pussy, we got smelllllllly pussy, we got hairy pussy, bloody pussy, we got snappin' pussy, we got silk pussy, velvet pussy, Naugahyde pussy, we even got horse pussy, dog pussy, chicken pussy! Come on, you want pussy, come on in, pussy lovers! If we don't got it, you don't want it! Come on in, pussy lovers!

sobota, grudnia 26, 2009

NORGES LOVER (41) Łapka zwana Rysią

W ciągu kryzysu nastąpił tutaj spadek rynku reklam o 17%. Ale tym lepiej ma się reklama wkładana do gazet, przed którą nie da się zabezpieczyć. Ponieważ i to jest płatne ekstra, można liczyć, że kryzys nie przełożył się na sytuację roznosicieli. Wokół reklamy robota zawsze bedzie. Na rachunku mam to wpisane jako „istikk“, co z początku odczytywałem jako coś związanego z lodem. Nie chodzi jednak o is-tikk („lodo-coś“), lecz i-stikk, czyli „w-sad“.

Jedna z najlepszych reklam, jakie tu widziałem, to wywieszka w metrze, o treści: „Teraz teraz podwoiliśmy podwoiliśmy ilość ilość usług usług...“. Prosta i doskonała, 100% przekazu (no, właściwie 200%). Chociaż oczywiście można się zastanawiać, czy odniosła sukces, skoro nie pamiętam ani o jaką firmę, ani o jaką usługę chodziło. Inaczej niż z Pumą, której drapieżny pazur wdziera się głęboko w pamięć:
So you're interested in PUMA? Nice move. You're obviously smart, confident and know what you want in life. Sure, you work hard, but you're no slave to the rat race. You know the score. You call the shots. You make the most of your chances. So buy this, it suits you.
A na odwrocie tej metki, ciemnoczerwono na czerwonym, ledwo dostrzegalnie, podprogowo wręcz: Why not take two?

Kochanki Tigera Woodsa musiały nosić ciuchy Pumy, co uczyniło z Tygrysa hurtownika w świecie kotów. Od listopada prasa szczególnie blisko przygląda się perypetiom małżeńskim Tigera Woodsa - jego żona jest w końcu Szwedką (podobnie jak żona Paula Anki - nomen omen - Anna). Pismo giełdowe publikuje na ostatniej, prześmiewczej stronie zdjęcie tłumu przed Lincoln Memorial w D.C., opisując je „Marsz kochanek Tigera“. A w internecie pojawiają się wesołe filmiki prezentujące sypialniane awanse Tigera z towarzyszącym głosem komentatora, jak podczas relacji z pola golfowego. Przed wejściem do łóżka dziewczyny Tiger sprawdza kierunek wiatru (komentator: - Prawdziwy profesjonalista!), po wielu przymiarkach trafia do dołka, po czym zaczyna merzyć w drugi itd.

Doprawdy trudno uwierzyć, że żona Woodsa nie wiedziała co robi, wychodząc za zawodowego zaliczacza dołków. Tiger podjął jednak decyzję o pauzie w karierze, aby naprawić życie rodzinne. Czeka go więc coś w stylu uporczywego tępego i nieustannego wpratrywania się w ekran powitalny systemu Windows XP (nazwę systemu zastępując imieniem żony):
System Microsoft® Windows® XP Professional, nowa wersja systemu Windows, która ożywi komputer - Zapraszamy! Trzeba wypróbować to, co najlepsze. Wypróbuj system Windows XP. System Windows XP nie zawiedzie! Po prostu trzeba kliknąć łącze z prawej strony, aby samodzielnie wypróbować system Windows XP.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wręcz przeciwnie, ostrzegał już Gałczyński, stosując metaforę kelnera:
Ciężkie jest życie [Tigera].
Życie [Tigera] to łza.
Kiedyż, ach, weźmie cholera
Takiego [Tigera] jak ja?
K.I. Gałczyński: Teatrzyk Zielona Gęś, „Zamyślony Kelner“ (1947)
Tiger musi wytrwać w nadziei, że pani Woods wreszcie go wysłucha. A najlepiej jeśli zacznie go „słuchać jedną ręką“ - tak jak blondyna spod biurka Rysia Ochódzkiego. Na rynku pojawiła się bowiem nowość: Gaupefoten, czyli „Łapka rysia“ - chlebek szwedzkiej firmy Polarbröd.

środa, grudnia 23, 2009

NORGES LECTER 4.0 Po drugiej stronie kaski

We wzmożonym czasie przedświątecznym usiadłem na kasie (żadna tam rewelacja, małe „k“). Sprzedaję wszystko, co tylko może się pojawić w sklepach i sklepikach, bo mój sklep to półhurtownia typu cash & carry, jak nasze Makro czy Selgros. Przepuszczam przez czytnik produkty, które znam z półek, i wiele, wiele innych. W tym „najczęściej sprzedawany samochód Norwegii“ - jak brzmi napis na opakowaniu gumowych żelków w kształcie auta.

W gazecie napisali, że 1 na 10 produktów w sklepach ma inne ceny na półce i na paragonie. Badanie nie było reprezentatywne, ale z doświadczenia powiem, że dobrze oddało sytuację. Problem występuje także w tym sklepie. Kiedy sam kupiłem popularne tu zimą ciasteczka pieprzowe i zauważyłem, że cena jest zaniżona, zamiast cichutko wykupić ich tonę, zameldowałem przełożonym. Kręcili nosem, ale cenę wreszcie zmienili. Chyba wytropiłem jakiś spisek, bo od tego czasu traktują mnie zdecydowanie chłodniej (a i tak już połowa sklepu to wielka chłodnia). Przypomina się, co w 2003 r. mówił facet na promie do Skandynawii - Rób to, co oni i ani trochę się nie wychylaj.

Za to za rozpoznanie próby oszustwa po stronie klienta, czeka mnie jego szacunek! Kłania się z daleka, pozdrawia, podaje rękę. Nie tylko zdaje się mówić: „Swój - wykrył kant, pewnie sam też go stosuje!“, lecz przede wszystkim zauważa, że trafił na godnego partnera. Wykluwa się między nami więż jak pomiędzy de Niro i Pacino w Gorączce.


Klientami są lokalni przedsiębiorcy, najczęściej handalarze, większość wśród nich stanowią imigranci, głównie Pakistańczycy. Wydaje się, że w małej społeczności naszej hali przejawiają się zachowania z dalekich targów Azji. Podejście to musiała jednak przejąć i kapitalistyczna gospodarka. Zrozumiałem więc nareszcie, dlaczego na rachunkach wszystkich pracodawców znajdowałem dotąd błędy (oczywiście zawsze mylili się w dół). Także pracodawcy wymagają ode mnie przejścia próby, aby móc nabrać do mnie szacunku. Muszę umieć upomnieć się o swoje. I wtedy już jestem „swój“.


Nie bardzo wiem więc, czy cieszyć się, czy smucić z ustawiających się do mnie kolejek w sklepie. Czy tak mnie lubią, szybko i sprawnie ich załatwiam - czy może wykrywam najmniej sztuczek i robię błędy na kasie, ustanawiając dla nich pewną wartość dodaną (metaforycznie i dosłownie).

Jeden klient wydaje tu za jednym razem najczęściej kilka - kilkanaście tysięcy koron. A wielu przychodzi codziennie. Szybko nauczyłem się więc liczyć po norwesku. Klienci mają ciekawy zwyczaj zawijania banknotów do tysiąca - cztery dwusetki opakowane złożoną w pół piątą, tak samo nawet jedna pięćsetka zawinięta w drugą. Postanowiłem przejąć ten zwyczaj we własnej gospodarce zasobami finansowymi, chociaż muszę przyznać, że z monetami jest dużo ciężej. Zawijanie monet wymaga imadła, albo przynajmniej jakiegoś młoteczka. Na szczęście monety o nominałach 1 i 5 koron można nawlekać, bo mają dziurki.

A propos... Georgia May Jagger, 17-letnia córka Micka Jaggera, mówi, że spokojnie wsadzi sobie 50-pensową monetę, ale jeden funt jest już niestety nieco za duży. Konstatując nasze podobieństwo - szczerbę między siekaczami, tak się zastanawiam. Czy mojej wiecznej miłości do 17-latek nie dostałem w genach po matce, darzącej wieczną miłością Micka?

piątek, grudnia 18, 2009

NORGES LOVER (39) Pan Samochodzik i Skarb Państwa

Tutejsza oaza wielkiego światowego kina - Cinemateka. Czyli po norwesku, zgodnie z tym, co pisałem wcześniej - "ett cinematek" lub "cinemateket". Co z tego, że wiem, jak się pisze, kiedy wymówić nie potrafię i wychodzi mi zawsze "cinemakotek".

Do Cinema Kotek więc, poszedłem na film z 1922 r. - ekranizację "Pana" Knuta Hamsuna. (Nowe doświadczenie: z ciemnego korytarza ciężko trafić na salę, kiedy film jest niemy). Pokaz odbył się w sali Lillebil. Nazwa sali pochodzi od imienia norweskiej aktorki, która akurat grała główną rolę w tym filmie. No, właściwie to nie całkiem od imienia. Aktorka, urodzona jako Zofia Ibsen, występowała pod artystycznym nazwiskiem Lillebil Ibsen. Jej przydomek «Madame Lillebil» dosłownie oznacza "Madame Samochodzik" ("bil" to po norwesku samochód, a "lille-" jest zdrobnieniem, np. "bror - lillebror" to "brat - braciszek").

Byłem więc na filmie z Panią Samochodzik! Jest jeszcze ciekawiej, kiedy spojrzeć na bilet z mojego seansu, na którym przeczytamy tytuł filmu i nazwę sali, stojące obok i taką samą czcionką: "Pan Lillebil".


Do rodziny Pana Samochodzika wcisnął się i Barack Obama. Odwiedziny Oslo to n-ta wizyta zagraniczna Obamy i 21. kraj na jego trasie w 1. roku urzędowania. Tym samym stał się już pierwszym prezydentem USA pod względem liczby wizyt zagranicznych w pierwszym roku urzędowania. Co ciekawe, wprowadził zwyczaj rejestrowania w kraju, który odwiedza, swojego prezydenckiego wozu, zwanego popularnie Cadillac One. Gdy planował przyjazd po odbiór Nobla, wóz miał mu służyć tylko do poruszania się po mieście - a i tak miał otrzymać norweskie rejestracje. Nie wiem, czy tak się ostatecznie stało - ale jeżeli tak, to według szacunków prasy, mogło to kosztować ok. 4 milionów koron.

Wcale bym się jednak nie zdziwił, gdyby w tym szaleństwie była metoda. Bo kto wie, jakie profity mogą iść za tym, gdy zadeklarować w Norwegii Cadillac One jako mienie przesiedleńcze? (Ja to małe miki, przyjechałem tu tylko z własnymi łyżwami).

Czekamy, aż Barack Obama zapłaci polskiemu skarbowi państwa za prawo wystąpienia w tytułowej roli kolejnych ekranizacji powieści Nienackiego. W końcu dlaczego Pan Samochodzik miałby być biały? Tym bardziej, że najsłynniejsze hasło reklamowe w branży automobilów brzmiało: "You can have it any color you like, as long as it's black".

Ja tymczasem zająłem się sprzedażą najczęściej kupowanego samochodu Norwegii. Ale o tym w następnym odcinku.

Małe Miki, 101 rok ery Forda

piątek, grudnia 11, 2009

NORGES LOVER (38) Nobel nad morzem

(tytuł nie zdziwi nikogo, kto wie, że Haruki Murakami dostał nagrodę Kafki za powieść „Kafka nad morzem“).

Barack Obama dostał Nobla, bo się dobrze zapowiada. A ja to co, może źle się zapowiadałem?

Niestety, najinteligentniejsi mają pod górkę, o czym donosił przed paroma tygodniami piątkowy magazyn Aftenposten. Jeden z najinteligentniejszych Norwegów (IQ 180) montuje zawodowo stereo w samochodach. „Dlaczego nie rozwiąże problemów światowego kryzysu czy ocieplenia klimatu?“ - pyta redakcja (a ja dopowiadam: „Albo żeby chociaż zamiótł te cholerne liście z torów metra!“)

Jak pisze w The Outliers Malcolm Gladwell, powodzenie człowieka rośnie wraz z jego inteligencją, ale tylko do pewnej wartości granicznej. Powyżej IQ 120 jest już człowiekowi coraz trudniej na świecie. Się po prostu nie dostosuje. I roznosi gazety w obcym kraju, jak ja czy szalony Niemiec zwany Crazy German. Albo tak, jak Grady Towers, który zginął przed dziewięcioma laty, pracując jako stróż nocny w parku w Arizonie. Jego iloraz inteligencji otworzył mu drzwi do Mega Society, najbardziej elitarnego klubu superinteligentnych, witającego jedną osobę na milion. Prometheus Society przyjmuje jednego na 30 000, Triple Nine Society - jednego na 1000, a Mensa - co pięćdziesiątą osobę.

Za to kartę Smart-clubu może mieć tutaj każdy, bo to karta rabatowa jednej sieci marketów. Wprawdzie zupełnie mi niepotrzebna, bo w Oslo są tylko takie dwa, i to na obrzeżach, ale zaopatrzę się w taką przed powrotem do Polski. Będę ją w kraju zawsze „przypadkowo“ wyciągał zamiast każdej innej.

Wprawdzie nie rozwiązałem trudniejszego z dwóch zadań, jakie zamieszczono w artykule, ale przecież co ja się tutaj miałem z tymi skrzynkami pocztowymi! Albo z tą wieżą przed dworcem w Oslo. Ma pięć pięter opasanych świecącymi na czerwono kręgami. W zeszłym roku chodząc na roznoszenie gazet codziennie utyskiwałem, że któryś z tych zestawów nie świeci. No ale codziennie też się to zmieniało - i to świeciło się coraz więcej. Aż zrozumiałem nareszcie, że w ten sposób na wieży prezentowane są dni tygodnia. Poniedziałek - 1. piętro, wtorek - 1. i 2. i tak dalej, aż w piątek świeci się cała wieża (w weekend znowu jakieś kombinacje, których nigdy już nie rozgryzłem).

Ciekawy to eksperyment, tym szczególniej, że i tak nikt nie rozumie, o co chodzi z tymi światłami. Może to więc jakieś kolejne stowarzyszenie typu jeden na milion?

Inteligencja miejscowych, a właściwie jej brak objawia się (o ile brak może się objawiać) w otwieraniu drzwi metra. Żeby drzwi się otworzyły, wystarczy raz nacisnąć przycisk w dowolnym momencie po ich uprzednim zamknięciu. Otwierają się z pewnym opóźnieniem od zatrzymania pociągu, przez co wielu gubi się, wciąż naciskając w popłochu przycisk. Najlepsze, że drzwi się przecież kiedyś wreszcie otwierają, w związku z czym delikwent jest przekonany o skuteczności swojej strategii!

Przyznam się, że ja zawsze gubię się robiąc coś po raz pierwszy, no ale ileż razy można po raz pierwszy otwierać drzwi w metrze? (No tak, rozumiem, przecież raczej nigdy nie są to akurat te same drzwi). Czyli ogólnie ludzie są tutaj tak samo głupi, jak gdzie indziej. I tak samo wpychają się na chama do tramwajów i metra, nie przepuszczając wychodzących. To taki mój absolutny test na mądrość zbiorowości, w nawiązaniu do testu Sonny'ego z „Prawa Bronxu“ Roberta de Niro.

A w Polsce nadinteligentnych zostało więcej. Kiedy rozesłałem znajomym zaproszenie do wejścia na mój blog, stowarzyszenie Irasiad obsiadło kamienicę przy Miodowej w Szczecinie. Ciekawe, co na to mój sąsiad, któremu często przeszkadzała za głośna muzyka. Raz mi napisał w sms: „kreska na potencjometrze i będzie cacy“. No jasne, po kresce zawsze jest cacy, ale trzeba już być na niezłym haju, żeby ją wciągać z pokrętła!

środa, grudnia 09, 2009

NORGES LOVER (37) Subway to Mars

(rzecz o niewidzialnej ręce jednorękiego bandyty)

Ze sklepem jak z kobietą. Ktoś powie, że wszystkie są takie same. Kogoś zadowoli to, co znajdzie w jednym miejscu i nie będzie wyłaził poza osiedle. Ja za to lubię poznawać, delektować się wszystkimi i odkrywać te istotne drobne róźnice, jedność w różnorodności.

Dlatego też szczególnie lubię moją kolejną pracę, przez którą już w październiku przestałem chodzić na zmywaki. Dystrybutorów nie zadowala taki sposób wykładania towaru, o jakim pisałem wcześniej. Personel sklepu traktuje w końcu jednakowo wszystkich producentów i nie zadba specjalnie o interesy jednego z nich. Słuszna obawa. Przypomina się, jak w zeszlym roku, kiedy pracowałem w sklepie, podeszła klientka, pytając, które chipsy jej polecam. Odpowiedziałem krótko: - Ja tego gówna nie jem, proszę pani. No i nie kupiła.

Po sklepach, w ustalonym rytmie jeżdżą więc przedstawiciele dostawców, przejmując na siebie wyłożenie towaru i dbając o jego elegancką ekspozycję. Tu, tak jak i w Polsce, nazywa się ich merchandiserami, co w angielskim jednak oznacza pewien rodzaj automatów do gry, takich jak ten, z którego można sobie wyłowić maskotkę. Ale pasuje, skoro układanie towarów porównałem wcześniej do jedorękiego bandyty.

Zostałem jednym z zastępców, kiedy któryś z merców zachoruje. Oczywiście, kiedy do odwiedzenia jest kilka sklepów w całym mieście, istotne jest, by dobrze zaplanować trasę. Napotykam więc wreszcie w praktyce tzw. problem komiwojażera. Nie, nie chodzi o stosunek Dustina Hoffmanna do Johna Malkovicha w ekranizacji słynnej sztuki. Problem komiwojażera to kwestia takiego zaplanowania trasy, by być wszędzie najmniejszym kosztem. (Swoją drogą, ciekawe, jak śmierć sobie z tym radzi? Może to stąd biorą się tsunami).

Merce jeżdżą samochodami, zabierając ze sobą towar do zwrotu (zepsuty, uszkodzony, przeterminowany). Ja zaś przemierzam miasto komunikacją miejską, co trwa o wiele dłużej. Jeżdżąc tak od października po różnych sklepach wsiadłem już lub wysiadłem na połowie z niemal stu przystanków metra w Oslo.

Wprawdzie płacą mi za czas spędzony w podróży, powinienem więc wybierać najmniej optymalną trasę (i do tego jeszcze przesiąść się na narty). Ale doprawdy, jest wiele sposobów na przedłużenie wizyty w ciepełku sklepu! Najpierw trzeba znaleźć szefostwo, potem odebrać towar swojego dostawcy, ułożyć go na półkach i wreszcie sprawdzić, jak prezentują się wszystkie jego produkty - porządkować, wypychać towar na półkach. Kiedy trzeba, robię propozycję zamówienia - a szczególnie dobitnie daję znać szefostwu sklepu, jeżeli któregoś z „moich“ produktów w ogóle nie ma.

Wybieram więc jak najszybsze połączenia, tym bardziej, że nigdy nie wiadomo, ile pracy mnie czeka w następnym sklepie. Raz utknąłem w jednym miejscu przez dwie godziny układając wyłącznie wieżę z 64 pudeł z chipsami (po 20-21 sztuk). Ale nie tylko z chipsów jestem w stanie wyrzeźbić wszystko. Tampony o.b. układam z determinacją samego Simona Mola. Plan jest taki, by każda tutejsza dziewczyna włożyła sobie coś, co miałem wcześniej w rękach.

Z pierwszej - nomen omen - ręki dowiedziałem się, że opisane przeze mnie przed rokiem lizaki na podryw w ogóle zniknęły z rynku. Dystrybuuje je właśnie mój najczęstszy zleceniodawca.

Inaczej niż etatowi merchandiserzy, pracuję jednak i dla innych dostawców. Układałem więc i Unilevera, i Marsa (Masterfoods). Czyli dbając o Knorry i Liptony, musiałem zachować niewzruszenie wobec krzywych słoików Uncle Ben's. Nie poprawiać, nie układać, przejść mimo obok nieporządku, bo teraz to konkurencja - chociaż w poprzednim sklepie mogło być odwrotnie. Żeby tak swobodnie oscylować między różnymi dostawcami, potrzeba doprawdy wprawy poligamisty (wiedzieli, do kogo się zgłosić!)

Na wieść o tym, że jednego dnia przez 4 godziny układałem szczoteczki do zębów Jordan, nikt inny, a Rafał Klepacz napisał mi: - Jesteś w tym najlepszy... naprawdę. Tego samego zdania musi być więc jedna czwarta delegatów na niedawny Zjazd ZHP - jakieś 51 osób! (Pozostaje tylko wywiedzieć się, ile z nich to kobiety).

poniedziałek, grudnia 07, 2009

NORGES LOVER (36) Lemon Curry?

Ci, z którymi pracuję w sklepie, myślą że to praca, która nie wymaga intelektu. Po prostu sobie dorabiają. Ja przyjechałem tu właśnie po to, żeby zarobić, ale pracy nie odwalam. Traktuję ją jak misję, którą mam do wypełnienia. I tak za każdym razem. Nie odpuszczam, chociaż przecież niejeden powie, że to robota bez sensu, skoro towar i tak wciąż się rozchodzi. I wielu układa puszki z pomidorami jak leci, nie zwracając uwagi na to, że rysunek nieco inny, a napis już zupełnie - bo to np. pomidory cięte albo całe. To samo z ananasem, że o nadzieniach oliwek nie wspomnę. W razie niepewności należy sprawdzić numer na kodzie paskowym - mówią szefowie. Tyle że zwyczajny pracownik nigdy nie dopuści do siebie myśli, że ON mógłby czegoś nie być pewien! Jak wszędzie więc, tak i tutaj, mój perfekcjonizm to dar, ale i przekleństwo. Będąc obdarzonym większą wyobraźnią narażam się na większą odpowiedzialność, jak to ujął Murakami.

Najciężej jest z własnymi tanimi markami sieci - mają tak podobny design, że łatwo pomylić różne puszki z pomidorami, ananasami, etc. Łatwo mylić też kawy, które sprzedawane tu są w kilku wariantach zmielenia: do kafetierki, filtra czy ekspresów przepływowych. Koledzy często nie sprawdzają dat na ciastach i sokach, przez co zawalają stary towar nowym. Czasem znajdę więc coś przeterminowanego i kupuję za pół ceny.

Dwóch Palestyńczyków, którzy z nami pracowali, opracowało jednak jeszcze lepszy model ekonomiczny. Skoro było ich dwóch, to odejmowali sobie obie połowy ceny produktów. W ten sposób tylko niedawno wynieśli ze sklepu towaru na kilkanaście tysięcy (pewnie studiowali we Frankfurcie nad Odrą).

Nikt z nas tego nie zauważył! Ale teraz już się nie dziwię, że nigdy nie wracali z nami taksówką, kiedy kończyliśmy pracę po odjeździe ostatniego metra. Potrzebowali przecież bagażowej.


Największym destruktorem w sklepie jest jednak klient. Jedna pani dostała zakaz wstępu do Sainsbury's Superstore w Oxfordzie, a to ze względu na zachowania jej męża uwiecznione na kamerach. Podczas gdy żona kupowała w najlepsze, małżonek miał m.in.:
- 15 czerwca: wrzucić 24 paczki prezerwatyw przypadkowym klientom do koszyków,
- 2 lipca: ustawić co 5 minut alarmy na zegarach w dziale z elektroniką,
- 14 sierpnia: przenieść tabliczkę "Uwaga! Mokra podłoga" na dywan,
- 4 października: wpatrywać się w kamerę dłubiąc w nosie,
- 18 grudnia: schować się w wieszaku z ubraniami, krzycząc "Weź mnie, weź mnie!",
- 28 grudnia: krzyczeć z zamkniętej przymierzalni: "Papier się skończył!".

Musiał się biedaczysko nudzić. Zafascynował mnie jednak jego styl bycia, mam tylko nadzieję, że obejdzie się bez żony (tak jak to się udawało z seksem w przymierzalniach). Na razie jednak tylko cichutko pokrzykuję sobie pythonowskie "Lemon Curry?" w dziale z przyprawami. Niestety, gdzie jak gdzie, ale w marketach Oslo wygłupiać mi się nie wypada. O tym, dlaczego, w następnym odcinku.

wtorek, grudnia 01, 2009

NORGES LOVER (35) Bez popeliny

(rzecz o jednej ręce bandyty)

McDonald's wycofuje się z Islandii - cebula, która trzeba tam importować z Niemiec, podrożała podwójnie. Na szczęście cebulka na moich półkach wciąż stoi i kusi, w myśl "Jednorękiego Bandyty", śpiewanego przez Franka Kimono:
Tę maszyne karmię od wtorku
Czekam kiedy do mnie zagada

Znów bowiem, jak przez pół roku za pierwszym razem, we wtorki i czwartki pracuję przy wykładaniu towaru z magazynu na półki, w supermarkecie Meny. Wyjątkowo nie mogę napisać, że mój jest największy, ale to wciąż jeden z większych we wsi.

Kiedy wróciłem do Oslo, szefowie od razu zechcieli mnie w 6-osobowej ekipie do zadań specjalnych. Doceniają moją skrupulatność, chociaż nawet dla nich nadgorliwością są niektóre moje pomysły. Jak na przykład ten, by z każdą zmianą kursu funta przestemplowywać (albo docinać) wszystkie towary z wagą podaną w uncjach. (A chciałem się pochwalić ekonomicznym wykształceniem).

W każdy wtorek i czwartek pracujemy po co najmniej 6-7 godzin od 17. Do godz. 20 sklep jest otwarty i często trzeba pomagać klientom w znalezieniu produktu. Zawsze zaczynają od dziwnego pytania: "Pracujesz tutaj?". "A co, nie widać?" - myślę i odpowiadam grzecznie: "Nie, tak sobie popierdalam kartonami w miejscach publicznych, bo mnie wychowano bezstresowo".

Kończymy wykładanie towaru już po zamknięciu, po czym przystępujemy do "wypychania" towaru na półkach. Produkty mają być na właściwym miejscu, możliwie blisko skraju półki a etykietki mają równo "patrzeć" na klienta. To się nazywa 'facing' (nie, nie chodzi więc o perwersyjną praktykę z użyciem twarzy zamiast pięści).

Ja porównuję to do jednorękiego bandyty - muszę sprawić, by klient stając przy półce i widząc rządek takich samych wzorów, poczuł się, jakby coś wygrał. Wtedy najlepiej, żeby od razu zgarnął do koszyka całą półkę. Jak to ujął Franek Kimono:
Jednoręki bandyta
Urodzony w Las Vegas
Forsę bierze nie pyta
Jak sie za nią nabiegasz

Jako że badania wykazują, iż ludzie chętniej biorą rzeczy z pełnych półek, jeden uliczny butik typu Narvesen czy 7-Eleven każdego miesiąca wyrzuca tu jedzenie na ok. 20 tysięcy koron! Ja akurat, mając poczucie porządku, takiej ładnej półki bym nie naruszył. Znalazłszy się jednak po stronie podaży w tym beznadziejnym kieracie marketingu, cieszę się chociaż, że moja praca jest twórcza.

Własne ekipy "upychaczy" ma tutaj więcej sklepów. Czasem i ja zostanę wypożyczony na zastępstwo. Raz jeden szef przywitał mnie smutną informacją - że w nocy mieli włamanie. Nie zauważyłem, żeby wiele zniknęło - poza etykietami z cenami. Musiała to więc być próba usprawiedliwienia panującego w tym sklepie bajzlu. "Perfidni złodzieje pokradli etykiety" - miałem sobie pewnie pomyśleć.

Przypomina się, jak kiedyś sprzątaliśmy tak pewnej nocy Kaufland we Frankfurcie nad Odrą. Ale była to najzupełniej nieprzemyślana akcja. Nie pamiętam, żebym wiedział dokładnie, co miałem robić, a pracujących ze mną była cała masa. Kłębiło się tyle ludzi, że sklep wyglądał jak w szczycie. Od razu ktoś z doświadczeniem podszepnął mi, by zgarnąć do koszyka kilka różnych produktów i chodzić po sklepie, udając, że odkładam je na miejsce. Większość robiła to właśnie.

O efektywność pracy zadbali jednak Polacy, wynosząc tej nocy chyba z połowę sklepu. Zostało więc mniej do sprzątania. Niejeden wyszedł w butach prosto z półki. Ja wtedy ukradłem tylko prezerwatywy, bo to przecież jedyna gwarancja ich 100-procentowej skuteczności (wiadomo: kradzione nie tuczy).